Początek powieści z serii "najpierw mamy trzęsienie ziemi" - w ścianie domu,
który Olivier odziedziczył po tragicznie zmarłej matce, i który planował
przerobić na pensjonat, robotnicy znajdują zmumifikowane zwłoki
noworodka. Ktoś owinął maleństwo w prześcieradło i zamurował je w
ścianie, w ostatnią drogę ofiarowując mu rytualny amulet.
Wybrzeże
Hiszpanii i pensjonat, który chciał otworzyć, miało być dla Oliviera
oazą spokoju. Zmęczony życiem w Londynie, znękany po nieszczęśliwym
zakończeniu wieloletniego związku, załamany śmiercią matki, postanawia
wyremontować willę, porzucić mieszkanie w Londynie i zacząć wszystko na
nowo. Niestety, w obliczu wstrząsającego znaleziska wszelkie jego plany
muszą ulec zawieszeniu. Roboty w willi zostają wstrzymane, na terenie
posiadłości zaczyna roić się od policjantów i dziennikarzy... Śledztwo w
sprawie „Anioła z Villa Marina” prowadzi ambitna, niezwykle
uporządkowana, a wręcz chorobliwie pedantyczna porucznik Valentina
Redondo. I, oczywiście, znalezienie zwłok noworodka nie kończy złej passy Oliviera, raczej ją zaczyna. Wkrótce zostaje zamordowanych kilka kolejnych, w dodatku dość
wiekowych osób, i staje się jasne, że przerażające odkrycie w Villa
Marina obudziło duchy odległej przeszłości i stało się katalizatorem
zachodzących lawinowo w dość spokojnej dotąd miejscowości dramatycznych
wydarzeń.
I że ktoś próbuje uciszyć te duchy na zawsze.
Za
każdym razem, gdy widzę na okładce zachęty w rodzaju "królowa
hiszpańskiego kryminału", "w samej tylko Hiszpanii sprzedano milion
egzemplarzy!" czy inne "Laureat/-ka nagrody imienia Króla Carlosa V"
ciut się zjeżam wewnętrznie i robię podejrzliwa (tak, smutne
doświadczenie przeze mnie mówi). Tym razem jednak nie był źle, a wręcz
momentami było dobrze.
Powieść napisana została na dwóch
płaszczyznach czasowych. Współczesna to ta, na której rozgrywa się
skomplikowane, z biegiem dni coraz trudniejsze, śledztwo. Przeszłą,
korzeniami sięgającą do czasów hiszpańskiej wojny domowej, poznajemy za
sprawą tajemniczego pamiętnika? dziennika?, którego autorka snuje swą
opowieść, zwracając się do nas bezpośrednio.
Przyznam, że powieść
zainteresowała mnie głównie ze względu na te nawiązania do wojny domowej, i
tu spotkało mnie rozczarowanie, bo wojna stanowiła zaledwie tło dla
przeżyć i dramatów bohaterów, owszem, zdarzały się w jej trakcie
wydarzenia, które ich ukształtowały, ale jednak sama wojna potraktowana
była trochę "po łebkach". Maria Oruña skupiała się raczej na jej
skutkach społecznych i na warstwie obyczajowej w większym znacznie
stopniu, niż historycznej. To, że ja spodziewałam się... czegoś więcej,
czegoś bardziej i ciut się rozczarowałam nie jest winą autorki.
Natomiast
zakończenie było tak niewyobrażalnie, nieznośnie, tak skończenie
hollywoodzko-bollywoodzko-telenowelowate (naprawdę zupełnie serio piszę - w pewnej chwili zaczęłam podświadomie oczekiwać muzyki skrzypcowej, deszczu różanych płatków, zgonu Bohaterki z łagodnym uśmiechem po przeczytaniu cudem odnalezionego listu od zmarłego pięćdziesiąt lat temu Ukochanego, po czym opisu tegoż Ukochanego oczekującego duszy Miłości Jego Życia, by pójść z nią ramię w ramię w stronę zachodzącego słońca wśród puchatych chmurek i śpiewu ptasząt, układu tanecznego z tych, co to je cała ulica wykonuje bezbłędnie, nie bacząc na stopień skomplikowania kroków, czy czegoś równie słodkiego i kompletnie niewiarygodnego), że w pewnym momencie nie
wytrzymałam i zaczęłam się śmiać - i to już jest wina autorki.
Pomiędzy
dramatycznym początkiem i przeszłością spowitą cieniem wojny domowej a
odrobinę zbyt hojną szczyptą hollywoodzkości na zakończenie znajduje
przyjemny w czytaniu, interesująco pomyślany kryminał, owszem, momentami
zdarzają się takie trochę nazbyt szkolne zdania w stylu: "wszyscy z
uwagą wysłuchali jej uwag, ponieważ szanowali jej pracę i uznawali jej
kompetencje za naprawdę godne podziwu", kilka razy potknęłam się o
wykład z kryminalistyki a la Wikipedia, podany w formie dialogu, ale
wyraźnie widać, że autorka lubi swoich bohaterów (obstawiam, że temu
zawdzięczamy wyżej wspomniane szkolne zdania, wszystkie jak jedno są
wyrazami uznania dla kogoś/czegoś), intryga jest nieźle pomyślana i
szyta nieco tylko grubszymi nićmi zaledwie raz czy dwa, mimo prawdziwie
mrocznej tajemnicy i mnożących się dramatycznych zgonów próżno byłoby
szukać w "Ukrytym porcie" skandynawskiego nurzania się w makabrze, opisy
miejsc - bardzo ciekawe, spędziłam z bratem Guglem kilka miłych chwil,
podziwiając przedstawione w powieści miasta, miasteczka i krajobrazy...
Jeśli komuś nie przeszkadzają już nie hollywoodzkie, ale wręcz bollywoodzkie w stylu zakończenia - polecam.
OdpowiedzUsuńWcale nie brzmi źle.Hiszpański kryminał, egzotyka.Chomik
Nie jest złe :). To zakonczenie troche ZA BARDZO, ale poza tym calkiem spoko.
Usuń