Debiut! Ludzie, to jest debiut!!! Ludzie, słyszycie? TO DEBIUT JEST!!!
No
ja wiem, ja wiem, bywają wybitne debiuty, bywają bardzo dobre, sama
takie czytywałam, ale jednak jakoś tam zakątkiem mózgu się myśli, że
debiutantom trzeba ciut wybaczyć, jakieś niedociągnięcia języka, jakieś
luki w fabule, bo to przecież pierwszy raz... A już nigdy, ale naprawdę
nigdy nie wiadomo, czego się po debiucie można spodziewać. Jest to
czysta, biała karta doznań czytelniczych, nawet (a może i zwłaszcza) w
przypadku istnienia kuszących entuzjastycznych opisów na skrzydełkach
okładki. Albo w przypadku, gdy się ściągnęło książkę z półki totalnie w
ciemno, nie wiedząc nic kompletnie ani o zachętach umieszczonych na
okładkach, ani o autorce, ani o gatunku literackim, tylko się po prostu
chciało poczytać o Mazurach.
I to jest właśnie mój przypadek.
Chciałam sobie poczytać o Mazurach, gdyż kocham Mazury.
No to sobie poczytałam.
Pierwsze powojenne miesiące. Olsztynek,
dawniej Hohenstein. Powojnie. Pod pewnymi względami czas gorszy niż sama
wojna. Czas zawieszenia wszystkiego, norm społecznych, porządku świata.
Rzeczywistość, o której w podręcznikach wspomina się jednym,
beznamiętnym zdaniem w rodzaju: " W Polsce szabrownictwo występowało
szczególnie powszechnie w roku 1945 i utrzymywało się w przybliżeniu do
końca lat czterdziestych;polegało na grabieży mienia porzuconego przez
Niemców uciekających z terenów obecnego Dolnego Śląska, Opolszczyzny,
ziemi lubuskiej, Pomorza oraz Warmii i Mazur– tzw. „ziem odzyskanych”,
a w encyklopediach, bywa, nie wspomina się wcale - bandy partyzantów,
kryjące się po lasach niedobitki Wehrmachtu, panoszący się wszędzie
jakby byli u siebie Sowieci, szabrownicy, przyjezdni, którzy przybyli na
Ziemie Odzyskane w poszukiwaniu lepszego, bogatszego, spokojniejszego
życia, ale którzy nie mówią: "idź do domu", bo te cztery ściany i dach
(o ile w ogóle istnieją) to nie jest i przez wiele jeszcze lat nie
będzie ich dom. Mazurzy i Warmiacy - ni to Niemcy, ni Polacy. Niemcy,
najczęściej starzy, schorowani, przerażeni ludzie - chłopcy do bicia,
dziewczynki do gwałcenia. Wszyscy pokaleczeni, poranieni wewnętrznie,
porozbijani jak szklane figurki przez wojnę i wojenne doświadczenia, o
których raczej milczą. Jedni okupanci już odeszli, drudzy przyszli, ale
trudno mówić, że istnieje jakaś realna, zrozumiała dla wszystkich
władza. Istnieją za to układy i układziki. Szerzą się kradzieże i
rozboje. Wódka - a w zasadzie bimber - leje się strumieniami. Jest też
najlepszą walutą, bo pieniądze nic nie znaczą. Jak wszystko, co było
PRZEDTEM, w tym uporządkowanym świecie, który runął.
Do
tego właśnie Olsztynka przyjeżdża młody Stefan Malewski, świeżo
upieczony milicjant. Tak samo pokiereszowany duchowo, jak wszyscy, z
bagażem straszliwych doświadczeń. Za to najlepiej z wszystkich
wykształcony - przez dwa lata studiował prawo. Bardzo różni się od
tutejszych-nietutejszych. Warszawiak. Inteligent. Z dobrej rodziny. W
dodatku, jak się bardzo szybko okazuje, idealista. Chce działać. Chce
coś robić. Chce coś zmieniać.
I wydawać by się
mogło, że będzie miał na to szanse. Bo w dniu, w którym przyjeżdża do
Olsztynka na milicję zgłasza się mieszkanka pobliskiej wioski, by
zgłosić, że zaginął jej mąż. No i krowa. Zasadniczo ważniejsza niż mąż w
tamtych czasach. Chłop to, wiadomo, zapił gdzieś, leży nieprzytomny,
ale krowa! Przecież dzieciaki w domu, mleka potrzebują. Krowa dobra
była, cielna. No i mąż...
Nikt nie rwie się do
pomocy. Bo oprócz wszystkiego, o czym napomknęłam wcześniej, wokół
Olsztynka jest jeszcze las. Las jest groźny. Lasu się boimy. Nikt nie
wchodzi do lasu, jeśli absolutnie nie musi. A jeśli absolutnie musi, to
też nie wchodzi.
Stefan Malewski pozostaje
głuchy na wszelkie ostrzeżenia i na niechęć, która jest tak gęsta, że
można ją kroić nożem, i zmusza lokalnego komendanta i sołtysa wioski, by
jednak do lasu wejść. Wchodzą i znajdują zwłoki tak barbarzyńsko
okaleczone, że wstrząsa to nawet nimi, ludźmi nawykłymi do wszelkich
potworności, ludźmi, którzy, zdałoby się, widzieli już wszystko. Trochę
dlatego, że tak jest wygodniej, a trochę dlatego, że nie wiedzą, co się w
leśnej gęstwinie naprawdę wydarzyło, uznają to za dzieło dzikich
zwierząt.
A po miesiącu zostaje znalezione następne, identycznie okaleczone ciało.
A potem jeszcze jedno.
Całe miasteczko wrze. Panika może wybuchnąć w każdej chwili. Trzeba jak najszybciej znaleźć winnego. Tylko kto? Kto jest winny? Kto mógł dopuścić się czegoś podobnego? Niemcy? Rosjanie? Leśne bandy? Jakiś szaleniec? Żydzi? Rozpoczyna się śledztwo, które prowadzi właściwie tylko Malewski, jako jedyny dążący do poznania prawdy i bardzo, ale to bardzo ślepy na wszelkie znaki i dawane mu sygnały, by dał sobie spokój, bo nie wie, co czyni i co może obudzić tym grzebaniem w rzeczach, w których grzebać nie należy.
"Gwiazda szeryfa” to taka mieszanka gatunków, kryminał i nie kryminał, powieść historyczna, ale niezupełnie, obyczajówka, lecz nie tylko, a i fantastyka, bo czemu nie.
Na
mnie chyba największe wrażenie zrobiły wątki obyczajowe, po prostu nie
mogłam myśleć i mówić o niczym innym w tych rzadkich chwilach, gdy
odrywałam się (lub też zostawałam odrywana brutalnie przez bezsensownie czepiające się mnie Potomstwo) od lektury. Miasteczko i
jego szara, trudna codzienność. Dni, które zaczynają się wraz ze
wschodem słońca, a kończą z zachodem, bo w miasteczku nie ma i długo zapewne nie będzie prądu, a potem noce w pokoikach o
drzwiach zastawianych pościąganymi z opuszczonych mieszkań meblami,
zamykanych na sznurek zahaczany na gwoździu, bo zamka i klucza w
Olsztynku się niemal nie uświadczy. Żadnych swoich, sami obcy. Jedni
bardziej, drudzy mniej, ale wszyscy są obcy, może poza najbliższą
rodziną, każdy walczy o swoje, każdy robi "lewe” interesy, każdy coś
"załatwia", kwitnie szaber i bezprawie. "Nowi", cały czas funkcjonujący w
trybie przetrwania. Kradną, kombinują i załatwiają interesy przy
bimbrze, tej najlepszej z walut. Niedobitki Niemców, trzymanych trochę
jak zwierzęta, bo mogą się przydać, coś umieją, można użyć ich do pracy.
Ruscy, pewni siebie, prostaccy, bez skrupułów, straszni. NKWD, nowa
władza, bezwzględna, mogąca zrobić człowiekowi wszystko. Strach, nielegalny handel i wszechobecna, lejąca się
strumieniem wódka. Zgliszcza i ruiny, gruzy, mieszkanie kątem wśród
obcych ludzi w tych nielicznych domach, które wyglądają na takie, co się
tak od razu nie zawalą. Pierwsze próby uporządkowania tego świata,
jakiegoś ogarnięcia nowej rzeczywistości, nie myślenia, że może nie ma
czego ogarniać, bo ONI mogą tu w każdej chwili wrócić, bo zaraz będzie
nowa wojna, bo nie jesteśmy tu u siebie, tylko w cudzych pokojach śpimy
w cudzych łóżkach i jemy na cudzych talerzach. Brutalne morderstwa i
samosądy. Kobiety trzydziestoletnie o siwych włosach, bezzębne. Jeśli
nie należą do jakiegoś mężczyzny... cóż, tym gorzej dla nich. Jeśli
zgwałcili je Ruscy, są ruskimi kurwami, jeśli zgwałcili je Niemcy, są
szwabskimi kurwami, jeśli są Niemkami (albo Mazurkami, kto by się tam
przejmował) są szmatami z definicji i można ich sobie użyć. Dzieci...
nie ma dzieci w tej książce. Ich dzieciństwo nie istnieje. Kradną,
chodzą na szaber, kombinują, załatwiają, jak ich rodzice. Bo przecież są
kolejną gęba do nakarmienia, muszą wykazać swą użyteczność. Bieda,
bieda, bieda. Głód, którego nie umiemy sobie nawet wyobrazić (główny bohater zostaje zaproszony na wieczór do przedwojennego znajomego, nie chce mu się iść, ale idzie, a potem myśli, że o mój Boże, prawie nie poszedł, a tu gospodarz mu jajko podał w ramach poczęstunku, i biały chleb!). Nędza, której nie umiemy sobie nawet wyobrazić. Nie
zliczę, ile razy odrywałam półprzytomny wzrok od książki i myślałam:
"Och, ile mam kubków! I naczynia od kompletu. I poduszki. I koc. I zamek
w drzwiach. A w lesie rosną maliny i grzyby, i to jest wszystko, z czym
mi się las kojarzy". A ile razy myślałam ze zgrozą, że nie umiałabym żyć w tamtych strasznych latach, a potem ze zgrozą jeszcze większą, zaciskającą się na gardle jak garota - że może właśnie bym umiała. I o tym, że wszyscy, wszyscy jak tu jesteśmy, jesteśmy potomkami twardych, milczących ludzi, którzy też może i tego nie umieli, ale się nauczyli - i przetrwali. Tak. to jest książka, która każe nam doceniać i
szanować te szczęsne czasy, w których przyszło nam żyć.
Ponadto
"Gwiazda szeryfa" bohaterami stoi. Kilku z nich poznajemy nieco bliżej -
od poszukującego swojego miejsca w życiu Malewskiego (wydawał mi się
najbardziej współczesny, najbardziej rozumujący w zbliżony do naszego
sposób), poprzez chcącego za każdą cenę żyć w spokoju wraz z prawdziwie kochaną żoną i
córką, ale to za każdą, nawet za cenę sprawiedliwości komendanta Waligórę,
po Lipińskiego, prawdziwego człowieka nowych czasów, cwanego, zaradnego
i pozbawionego moralnych skrupułów, czy też miejscowego oficera UB -
Szulca. Ale kto wie, czy to nie bohaterowie drugiego planu tworzą
prawdziwy koloryt tego miejsca i stanowią o wielkości tej opowieści.
Kabatowa, potrafiąca wszystko załatwić, wszystko zorganizować, żelazną
garścią trzymając w ryzach system dystrybucji dóbr w rodzaju kaszy czy
cukru, właściciel knajpy, jej stali bywalcy, przymusowi współlokatorzy,
drobni i mniej drobni handlarze, szalona Stara Niemra, pielęgniarka
Sabinka, lekarze - Polak i Niemiec... każdy z nich, bez wyjątku, jest na
wskroś autentyczny, prawdziwy, każdy ma osobowość, każdy ma życie,
przeszłość i rany, każdy jest jak puzzelek, który, umieszczony w
misternej układance tej powieści, tworzy jej barwny i bogaty obraz.
No
i TEN JĘZYK!!! Jakim to opisane jest językiem!!! Przecudnym, jędrnym,
bogatym, zniuansowanym, to jest cacko językowe, ta powieść! Sposób
wysławiania się postaci to jest arcydzieło. Dialogi bogate w gwarowe
sformułowania, czasami nietypową składnię, charakterystyczną dla
opisywanego miejsca i czasu, w mazurzenie, we wtrącone słowa rosyjskie
czy niemieckie - wszystko tchnące autentyzmem, oryginalne, wspaniałe. A
to, co dialogiem nie jest napisane przepiękną, soczystą polszczyzną.
Mogłabym się w tym języku tarzać, mogłabym go jeść łyżkami, nurzać się w
nim, owijać jak ciepłym kocykiem i cieszyć jego fakturą. Choćby tylko
dla języka - i tak warto byłoby przeczytać tę książkę. Dla samego języka
gotowa byłabym przeczytać ją jeszcze raz.
Odkąd
zostałam zmuszona przez okoliczności życiowe (oraz Pana Małżonka :)) do czytania na czytniku
przestałam zwracać uwagę na ilość stron i nader często nie wiem, czy
tom, po który sięgam, to gigantyczna cegła czy wręcz broszurka. To jest,
uprzedzam, cegła. To znaczy, zorientowałam się, że to cegła po
zapoznaniu się z kilkoma opiniami o powieści, gdy już ją skończyłam. Dla
mnie, w moim bardzo osobistym odbiorze, nie jest to cegła w żadnym
razie. Dla mnie to wspaniale, po mistrzowsku opowiedziana historia. Bez
zawrotnego tempa, bez zapierających dech w piersiach zwrotów akcji, bez
jakichś szaleńczo odkrywczych wątków fabularnych. Tak, rozwija się
powoli. Tak, można mieć czasem wrażenie, że nic się nie dzieje, że
obserwujemy po prostu nużące, szare, trudne, wlokące się noga za nogą
dni, jeden podobny do drugiego. Ale opowiedziana w stylu, który czyni z
autorki barda. Mogłabym słuchać opisów dowolnie licznych, podobnych do
siebie dni, gdyby były tak opowiedziane.
I
rozumiem frustrację osób rozczarowanych zakończeniem. Zakończenie może
zostać odebrane jako rozczarowujące, stanowi dość nagły zwrot w
kierunku, którego historia nie zapowiadała (czy raczej sugerowała
drobniutkimi wtręcikami, które łatwo można było przeoczyć, albo w ogóle
nie zrozumieć), pozostawia wszystkich bohaterów zawieszonych w pół
ruchu, jak owady zastygłe w bursztynie, oferuje rozwiązania tylko
nielicznych, i to tych mniej frapujących zagadek... ale, że się
powtórzę, mnie tam wszystko jedno. Trochę liczę, że te niedopowiedzenia
zostaną rozwinięte w kolejnym tomie (na który mam nadzieję, choć wcale
nie jestem pewna, czy autorka go planuje), ale jeśli drugiego tomu nie
będzie - to nic to. Aleksandrze Borowiec udało się bowiem osiągnąć rzecz
niezwykle rzadką - uwierzyłam jej. Poczułam, że naprawdę wie, o czym
pisze. To jest absolutnie niesamowite, to wrażenie, że autorka żyła w
czasach powojennych i zapisała własne obserwacje. Ze zdjęcia patrzy na
mnie młoda kobieta, wręcz dziewczę, a ja się dziwię. Niesamowite. To
niesamowite, umieć tak opowiadać (no a research! Researchu wręcz nie
potrafię sobie wyobrazić).
Rewelacyjna powieść. Pal licho zakończenie.
Czytajcie, bo warta jest tego.
Brzmi jak coś przygnębiającego...Chomik
OdpowiedzUsuńBo momentami jest przygnębiająca. Ale także fascynująca i świetnie, po prostu ŚWIETNIE napisana.
UsuńLubię takie klimaty, tak mnie zachęciła, że przed chwila zakupiłam ebuczka 🙂
OdpowiedzUsuń