niedziela, 23 lipca 2023

"Gwiazda szeryfa" Aleksandra Borowiec

 Debiut! Ludzie, to jest debiut!!! Ludzie, słyszycie? TO DEBIUT JEST!!!

No ja wiem, ja wiem, bywają wybitne debiuty, bywają bardzo dobre, sama takie czytywałam, ale jednak jakoś tam zakątkiem mózgu się myśli, że debiutantom trzeba ciut wybaczyć, jakieś niedociągnięcia języka, jakieś luki w fabule, bo to przecież pierwszy raz... A już nigdy, ale naprawdę nigdy nie wiadomo, czego się po debiucie można spodziewać. Jest to czysta, biała karta doznań czytelniczych, nawet (a może i zwłaszcza) w przypadku istnienia kuszących entuzjastycznych opisów na skrzydełkach okładki. Albo w przypadku, gdy się ściągnęło książkę z półki totalnie w ciemno, nie wiedząc nic kompletnie ani o zachętach umieszczonych na okładkach, ani o autorce, ani o gatunku literackim, tylko się po prostu chciało poczytać o Mazurach.

I to jest właśnie mój przypadek.

Chciałam sobie poczytać o Mazurach, gdyż kocham Mazury.
 

 No to sobie poczytałam.
 
 
Pierwsze powojenne miesiące. Olsztynek, dawniej Hohenstein. Powojnie. Pod pewnymi względami czas gorszy niż sama wojna. Czas zawieszenia wszystkiego, norm społecznych, porządku świata. Rzeczywistość, o której w podręcznikach wspomina się jednym, beznamiętnym zdaniem w rodzaju: " W Polsce szabrownictwo występowało szczególnie powszechnie w roku 1945 i utrzymywało się w przybliżeniu do końca lat czterdziestych;polegało na grabieży mienia porzuconego przez Niemców uciekających z terenów obecnego Dolnego Śląska, Opolszczyzny, ziemi lubuskiej, Pomorza oraz Warmii i Mazur– tzw. „ziem odzyskanych”, a w encyklopediach, bywa, nie wspomina się wcale - bandy partyzantów, kryjące się po lasach niedobitki Wehrmachtu, panoszący się wszędzie jakby byli u siebie Sowieci, szabrownicy, przyjezdni, którzy przybyli na Ziemie Odzyskane w poszukiwaniu lepszego, bogatszego, spokojniejszego życia, ale którzy nie mówią: "idź do domu", bo te cztery ściany i dach (o ile w ogóle istnieją) to nie jest i przez wiele jeszcze lat nie będzie ich dom. Mazurzy i Warmiacy - ni to Niemcy, ni Polacy. Niemcy, najczęściej starzy, schorowani, przerażeni ludzie - chłopcy do bicia, dziewczynki do gwałcenia. Wszyscy pokaleczeni, poranieni wewnętrznie, porozbijani jak szklane figurki przez wojnę i wojenne doświadczenia, o których raczej milczą. Jedni okupanci już odeszli, drudzy przyszli, ale trudno mówić, że istnieje jakaś realna, zrozumiała dla wszystkich władza. Istnieją za to układy i układziki. Szerzą się kradzieże i rozboje. Wódka - a w zasadzie bimber - leje się strumieniami. Jest też najlepszą walutą, bo pieniądze nic nie znaczą. Jak wszystko, co było PRZEDTEM, w tym uporządkowanym świecie, który runął.

Do tego właśnie Olsztynka przyjeżdża młody Stefan Malewski, świeżo upieczony milicjant. Tak samo pokiereszowany duchowo, jak wszyscy, z bagażem straszliwych doświadczeń. Za to najlepiej z wszystkich wykształcony - przez dwa lata studiował prawo. Bardzo różni się od tutejszych-nietutejszych. Warszawiak. Inteligent. Z dobrej rodziny. W dodatku, jak się bardzo szybko okazuje, idealista. Chce działać. Chce coś robić. Chce coś zmieniać.

I wydawać by się mogło, że będzie miał na to szanse. Bo w dniu, w którym przyjeżdża do Olsztynka na milicję zgłasza się mieszkanka pobliskiej wioski, by zgłosić, że zaginął jej mąż. No i krowa. Zasadniczo ważniejsza niż mąż w tamtych czasach. Chłop to, wiadomo, zapił gdzieś, leży nieprzytomny, ale krowa! Przecież dzieciaki w domu, mleka potrzebują. Krowa dobra była, cielna. No i mąż...

Nikt nie rwie się do pomocy. Bo oprócz wszystkiego, o czym napomknęłam wcześniej, wokół Olsztynka jest jeszcze las. Las jest groźny. Lasu się boimy. Nikt nie wchodzi do lasu, jeśli absolutnie nie musi. A jeśli absolutnie musi, to też nie wchodzi.

Stefan Malewski pozostaje głuchy na wszelkie ostrzeżenia i na niechęć, która jest tak gęsta, że można ją kroić nożem, i zmusza lokalnego komendanta i sołtysa wioski, by jednak do lasu wejść. Wchodzą i znajdują zwłoki tak barbarzyńsko okaleczone, że wstrząsa to nawet nimi, ludźmi nawykłymi do wszelkich potworności, ludźmi, którzy, zdałoby się, widzieli już wszystko. Trochę dlatego, że tak jest wygodniej, a trochę dlatego, że nie wiedzą, co się w leśnej gęstwinie naprawdę wydarzyło, uznają to za dzieło dzikich zwierząt.

A po miesiącu zostaje znalezione następne, identycznie okaleczone ciało.

A potem jeszcze jedno.

Całe miasteczko wrze. Panika może wybuchnąć w każdej chwili. Trzeba jak najszybciej znaleźć winnego. Tylko kto? Kto jest winny? Kto mógł dopuścić się czegoś podobnego? Niemcy? Rosjanie? Leśne bandy? Jakiś szaleniec? Żydzi? Rozpoczyna się śledztwo, które prowadzi właściwie tylko Malewski, jako jedyny dążący do poznania prawdy i bardzo, ale to bardzo ślepy na wszelkie znaki i dawane mu sygnały, by dał sobie spokój, bo nie wie, co czyni i co może obudzić tym grzebaniem w rzeczach, w których grzebać nie należy.

"Gwiazda szeryfa” to taka mieszanka gatunków, kryminał i nie kryminał, powieść historyczna, ale niezupełnie, obyczajówka, lecz nie tylko, a i fantastyka, bo czemu nie.

Na mnie chyba największe wrażenie zrobiły wątki obyczajowe, po prostu nie mogłam myśleć i mówić o niczym innym w tych rzadkich chwilach, gdy odrywałam się (lub też zostawałam odrywana brutalnie przez bezsensownie czepiające się mnie Potomstwo) od lektury. Miasteczko i jego szara, trudna codzienność. Dni, które zaczynają się wraz ze wschodem słońca, a kończą z zachodem, bo w miasteczku nie ma i długo zapewne nie będzie prądu, a potem noce w pokoikach o drzwiach zastawianych pościąganymi z opuszczonych mieszkań meblami, zamykanych na sznurek zahaczany na gwoździu, bo zamka i klucza w Olsztynku się niemal nie uświadczy. Żadnych swoich, sami obcy. Jedni bardziej, drudzy mniej, ale wszyscy są obcy, może poza najbliższą rodziną, każdy walczy o swoje, każdy robi "lewe” interesy, każdy coś "załatwia", kwitnie szaber i bezprawie. "Nowi", cały czas funkcjonujący w trybie przetrwania. Kradną, kombinują i załatwiają interesy przy bimbrze, tej najlepszej z walut. Niedobitki Niemców, trzymanych trochę jak zwierzęta, bo mogą się przydać, coś umieją, można użyć ich do pracy. Ruscy, pewni siebie, prostaccy, bez skrupułów, straszni. NKWD, nowa władza, bezwzględna, mogąca zrobić człowiekowi wszystko. Strach, nielegalny handel i wszechobecna, lejąca się strumieniem wódka. Zgliszcza i ruiny, gruzy, mieszkanie kątem wśród obcych ludzi w tych nielicznych domach, które wyglądają na takie, co się tak od razu nie zawalą. Pierwsze próby uporządkowania tego świata, jakiegoś ogarnięcia nowej rzeczywistości, nie myślenia, że może nie ma czego ogarniać, bo ONI mogą tu w każdej chwili wrócić, bo zaraz będzie nowa wojna, bo nie jesteśmy tu u siebie, tylko w cudzych pokojach śpimy w cudzych łóżkach i jemy na cudzych talerzach. Brutalne morderstwa i samosądy. Kobiety trzydziestoletnie o siwych włosach, bezzębne. Jeśli nie należą do jakiegoś mężczyzny... cóż, tym gorzej dla nich. Jeśli zgwałcili je Ruscy, są ruskimi kurwami, jeśli zgwałcili je Niemcy, są szwabskimi kurwami, jeśli są Niemkami (albo Mazurkami, kto by się tam przejmował) są szmatami z definicji i można ich sobie użyć. Dzieci... nie ma dzieci w tej książce. Ich dzieciństwo nie istnieje. Kradną, chodzą na szaber, kombinują, załatwiają, jak ich rodzice. Bo przecież są kolejną gęba do nakarmienia, muszą wykazać swą użyteczność. Bieda, bieda, bieda. Głód, którego nie umiemy sobie nawet wyobrazić (główny bohater zostaje zaproszony na wieczór do przedwojennego znajomego, nie chce mu się iść, ale idzie, a potem myśli, że o mój Boże, prawie nie poszedł, a tu gospodarz mu jajko podał w ramach poczęstunku, i biały chleb!).  Nędza, której nie umiemy sobie nawet wyobrazić. Nie zliczę, ile razy odrywałam półprzytomny wzrok od książki i myślałam: "Och, ile mam kubków! I naczynia od kompletu. I poduszki. I koc. I zamek w drzwiach. A w lesie rosną maliny i grzyby, i to jest wszystko, z czym mi się las kojarzy". A ile razy myślałam ze zgrozą, że nie umiałabym żyć w tamtych strasznych latach, a potem ze zgrozą jeszcze większą, zaciskającą się na gardle jak garota - że może właśnie bym umiała. I o tym, że wszyscy, wszyscy jak tu jesteśmy, jesteśmy potomkami twardych, milczących ludzi, którzy też może i tego nie umieli, ale się nauczyli - i przetrwali. Tak. to jest książka, która każe nam doceniać i szanować te szczęsne czasy, w których przyszło nam żyć.

Ponadto "Gwiazda szeryfa" bohaterami stoi. Kilku z nich poznajemy nieco bliżej - od poszukującego swojego miejsca w życiu Malewskiego (wydawał mi się najbardziej współczesny, najbardziej rozumujący w zbliżony do naszego sposób), poprzez chcącego za każdą cenę żyć w spokoju wraz z prawdziwie kochaną żoną i córką, ale to za każdą, nawet za cenę sprawiedliwości komendanta Waligórę, po Lipińskiego, prawdziwego człowieka nowych czasów, cwanego, zaradnego i pozbawionego moralnych skrupułów, czy też miejscowego oficera UB - Szulca. Ale kto wie, czy to nie bohaterowie drugiego planu tworzą prawdziwy koloryt tego miejsca i stanowią o wielkości tej opowieści. Kabatowa, potrafiąca wszystko załatwić, wszystko zorganizować, żelazną garścią trzymając w ryzach system dystrybucji dóbr w rodzaju kaszy czy cukru, właściciel knajpy, jej stali bywalcy, przymusowi współlokatorzy, drobni i mniej drobni handlarze, szalona Stara Niemra, pielęgniarka Sabinka, lekarze - Polak i Niemiec... każdy z nich, bez wyjątku, jest na wskroś autentyczny, prawdziwy, każdy ma osobowość, każdy ma życie, przeszłość i rany, każdy jest jak puzzelek, który, umieszczony w misternej układance tej powieści, tworzy jej barwny i bogaty obraz.

No i TEN JĘZYK!!! Jakim to opisane jest językiem!!! Przecudnym, jędrnym, bogatym, zniuansowanym, to jest cacko językowe, ta powieść! Sposób wysławiania się postaci to jest arcydzieło. Dialogi bogate w gwarowe sformułowania, czasami nietypową składnię, charakterystyczną dla opisywanego miejsca i czasu, w mazurzenie, we wtrącone słowa rosyjskie czy niemieckie - wszystko tchnące autentyzmem, oryginalne, wspaniałe. A to, co dialogiem nie jest napisane przepiękną, soczystą polszczyzną. Mogłabym się w tym języku tarzać, mogłabym go jeść łyżkami, nurzać się w nim, owijać jak ciepłym kocykiem i cieszyć jego fakturą. Choćby tylko dla języka - i tak warto byłoby przeczytać tę książkę. Dla samego języka gotowa byłabym przeczytać ją jeszcze raz.

Odkąd zostałam zmuszona przez okoliczności życiowe (oraz Pana Małżonka :)) do czytania na czytniku przestałam zwracać uwagę na ilość stron i nader często nie wiem, czy tom, po który sięgam, to gigantyczna cegła czy wręcz broszurka. To jest, uprzedzam, cegła. To znaczy, zorientowałam się, że to cegła po zapoznaniu się z kilkoma opiniami o powieści, gdy już ją skończyłam. Dla mnie, w moim bardzo osobistym odbiorze, nie jest to cegła w żadnym razie. Dla mnie to wspaniale, po mistrzowsku opowiedziana historia. Bez zawrotnego tempa, bez zapierających dech w piersiach zwrotów akcji, bez jakichś szaleńczo odkrywczych wątków fabularnych. Tak, rozwija się powoli. Tak, można mieć czasem wrażenie, że nic się nie dzieje, że obserwujemy po prostu nużące, szare, trudne, wlokące się noga za nogą dni, jeden podobny do drugiego. Ale opowiedziana w stylu, który czyni z autorki barda. Mogłabym słuchać opisów dowolnie licznych, podobnych do siebie dni, gdyby były tak opowiedziane.

I rozumiem frustrację osób rozczarowanych zakończeniem. Zakończenie może zostać odebrane jako rozczarowujące, stanowi dość nagły zwrot w kierunku, którego historia nie zapowiadała (czy raczej sugerowała drobniutkimi wtręcikami, które łatwo można było przeoczyć, albo w ogóle nie zrozumieć), pozostawia wszystkich bohaterów zawieszonych w pół ruchu, jak owady zastygłe w bursztynie, oferuje rozwiązania tylko nielicznych, i to tych mniej frapujących zagadek... ale, że się powtórzę, mnie tam wszystko jedno. Trochę liczę, że te niedopowiedzenia zostaną rozwinięte w kolejnym tomie (na który mam nadzieję, choć wcale nie jestem pewna, czy autorka go planuje), ale jeśli drugiego tomu nie będzie - to nic to. Aleksandrze Borowiec udało się bowiem osiągnąć rzecz niezwykle rzadką - uwierzyłam jej. Poczułam, że naprawdę wie, o czym pisze. To jest absolutnie niesamowite, to wrażenie, że autorka żyła w czasach powojennych i zapisała własne obserwacje. Ze zdjęcia patrzy na mnie młoda kobieta, wręcz dziewczę, a ja się dziwię. Niesamowite. To niesamowite, umieć tak opowiadać (no a research! Researchu wręcz nie potrafię sobie wyobrazić).

Rewelacyjna powieść. Pal licho zakończenie.

Czytajcie, bo warta jest tego.

 

3 komentarze:

  1. Brzmi jak coś przygnębiającego...Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo momentami jest przygnębiająca. Ale także fascynująca i świetnie, po prostu ŚWIETNIE napisana.

      Usuń
  2. Lubię takie klimaty, tak mnie zachęciła, że przed chwila zakupiłam ebuczka 🙂

    OdpowiedzUsuń