niedziela, 9 lipca 2023

"Dzień wagarowicza" Robert Ziębiński

Lata 50-te XX wieku. Zapomniana wioseczka w mazurskich lasach, zamieszkała przez nie więcej niż pięćdziesiąt osób, tajne rosyjskie laboratorium, ulokowane w dworku nieopodal,  i grupa młodzieży, dzieci wysoko postawionych (a wręcz najwyżej postawionych, Inga jest córką jednego z najważniejszych dygnitarzy partyjnych w państwie) rodziców.  W gęstych lasach otaczających maleńkie wioseczki żyją - oprócz stałych mieszkańców, niedobitków przedwojennych tubylców i tych nowych, tych, co napłynęli na Ziemie Odzyskane po wojnie - także ci, którzy nie chcą zostać znalezieni, jak na przykład  były lekarz Armii Krajowej Roman "Trop" Kielecki.

A poza tym w okolicznych lasach coś się czai. Coś złego. Giną zwierzęta, w tym także duże, które mogłyby paść łupem tylko wyjątkowo sporych i zdeterminowanych (plus raczej nie obawiających się bliskości ludzi) drapieżników. Giną też ludzie. Tymczasem nieświadoma zagrożenia Inga wraz z grupą przyjaciół planuje spędzić dzień wagarowicza nad jeziorem Śniardwy. I jeśli parę osób zniknie z wioski nikt się tym zbytnie nie przejmie, a wręcz nie zauważy (bo to telefonów nie ma, więc by trzeba łodzią do Mikołajek, stamtąd do Olsztyna, może by kogoś przysłali, a może kazali spływać, bo do jakiegoś tam pijaczyny co zabradziażył w lesie i go wilki niemiło potraktowały pół świata nikt tłuc się nie będzie), ale co jeśli zaczną znikać dzieci partyjnych dygnitarzy?

No i kto stoi za tajemniczymi zaginięciami?  Prawdopodobnie mają one związek z tym rosyjskim laboratorium, w którym eksperymenty wyrwały się spod kontroli samym laborantom. A może nie, może to jakieś dzikie zwierzę. Może wilkołaki. Może z jakiegoś cyrku uciekł tygrys czy inny goryl. Może...

Groza narasta, zniknięcia się mnożą, młodzi ludzie są coraz bardziej zagrożeni, a jedyną osobą, która wydaje się serio zainteresowana sprawą to były AK-owiec, od dziesięciu lat mieszkający samotnie, w głębokim ukryciu, odcięty od świata. Czy podejmie się obrony dzieci zagorzałych komunistów?

Motyw może i niezbyt oryginalny ale - jak sam autor pisze we wstępie - powieść miała być takim trochę hołdem dla monster movies łamane przez slasher, który w USA rozkwitał w latach 50-tych, czyli wtedy, gdy z miliona powodów u nas rozkwitać (ani nawet się pojawić) nie mógł, więc w zasadzie wszystko jest, jak trzeba. Grupa młodzieży gdzieś na odludziu, odcięta od świata, i coś, co miało być świetną zabawą, przekształca się w prawdziwy horror i walkę o przetrwanie. W wykonaniu Roberta Ziębińskiego jest to, ośmielam się stwierdzić, nawet lepsze niż w amerykańskich oryginałach, ponieważ osadzenie akcji na Mazurach w latach 50-tych sprawia, że to odcięcie jest nad wyraz autentyczne i nie naciągane, a możliwość wezwania pomocy - zredukowana do zera z przyczyn jak najbardziej oczywistych. Za to niezwykle oryginalne tło historyczne duży plus.

Język, że nawiążę to mojej umysłowej skazy, bardzo w porządku, chociaż (oui, c'est moi, votre Językowy Nazi!) aże mię wzdrygło, gdy przeczytałam "da mu możliwość realizowania jego chorych żądzy" (albo "chorej żądzy", sztuka jedna, albo "chorych żądz", sztuk dużo, inaczej nie chce być), ale było to tylko jedno wzdrygnięcie, osoba bez mojego defektu na umyśle jak również szmergla by tego prawdopodobnie nie zauważyła. Styl i język barwny i gładki na tyle, że płyniesz od jednego słowa do drugiego, prześlizgujesz się przez zdania i ani się obejrzysz, a jesteś u kresu opowieści.  Nieustanne przeskoki z jednego miejsca akcji do drugiego, z jednej perspektywy do drugiej podtrzymują napięcie. 

No ale.

Od razu muszę podkreślić, że być może to "ale" wynika z mojego osobistego stosunku do horroru jako gatunku ogólnie, a slashera w szczególności - otóż to nawet nie to, że nie lubię, po prostu specjalnie mnie on nie interesuje. Szybko obojętnieję, nie jestem podatna na "jump scare'y", trochę (i raczej prędzej niż później) zaczyna mnie nudzić wysoka przewidywalność rozwiązań.

W czasie lektury "Dnia wagarowicza" (na którą to książkę trafiłam trochę przez przypadek i zaczęłam czytać nie "bo horror/slasher", ale "bo Mazury") wychodziło to na jaw jak nigdy. Na początku przejęta i poruszona, szybko przeszłam do irytacji ('rany, znowu trup, no ileż można!!!"), a wreszcie do obojętności ("O, trup. O, znowu trup. I znowu. I znowu. Trup. Zwłoki. Nieboszczyk. Denat. Zieeew"). Zaskoczenia zero (wiem, wiem, jak się chociaż odrobinę zna reguły gatunku to oczekiwanie na zaskoczenie byłoby naiwnością), przywiązywanie się do bohaterów odradzam, bo i tak zginą, poza tymi, co nie zginą, jak ktoś widział chociaż jeden teenager horror bez trudu zgadnie, kim będą ocaleni. Rysunek postaci w sumie całkiem przyzwoity, wiadomo, że nie jest to seria pogłębionych portretów psychologicznych, ale postacie (liczne, trup wszak ściele się gęsto) różnią się od siebie, mają własny charakter wraz z wadami, zaletami i słabościami, no, poza złolami, którzy są już tacy źli, że wręcz karykaturalni. Mazury, posępne, puste, bezludne, oddane we władanie przyrody, pełne tajemnic, mrocznych i strasznych, bardzo, bardzo na plus.

Zakończenie sugeruje "być może nastąpi ciąg dalszy", jeśli nie nastąpi to byłby w moich oczach dodatkowy plus, bo jest to zakończenie, które pozwala domyślić się wielu rzeczy, kilka wątków domknąć, kilka próbować zgadnąć, a nie stanowiłoby pójścia w stronę prostej dosłowności. Tak więc trzymam kciuki za BRAK ciągu dalszego :).

Wielbicielom slasherów polecam, tym, którzy nie wiedzą, czy są wielbicielami slasherów też, bo może się okaże, że są, wielbicielom horrorów niekoniecznie, bo niewiele jest tu do bania się, a horror jednak baniem się stoi, ale muszę wyznać, że ja oczekiwałam jednak czegoś więcej.

(chociaż bardzo miło robiło mi się na duszy, gdy trafiałam na wzmianki o Popielnie, kocham Popielno wielką miłością i jestem tam przynajmniej raz w roku, więc czytało mi się o nim wręcz błogo bez względu na to, jakie okropności rozgrywały się na terenie obecnej Stacji Badawczej PAN, a wnioskując po muralu na jednej ze ścian Stacji, dziać się mogło Dużo i Dziwnie ;)).
 


10 komentarzy:

  1. To brzmi jak "Stranger Things". Coś w ten deseń, czy bardziej jak "Piątek, 13-go"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jako osoba, która obejrzała caly jeden odcinek ",Stranger things" ;D odpowiem - w moim odbiorze duzo bardziej jak "Piątek, 13-tego".

      Usuń
    2. A któryś Potomek oglądał? Wymienialiście się spostrzeżeniami?
      I co było w tym odcinku? Oglądałam wszystkie, może zidentyfikuję. Wymienić, o co mi chodziło, czy jakoś przeżyjesz bez?
      Polecasz raczej na wakacyjny wypad, rozumiem?
      Moja lubiąca horrory koleżanka twierdzi, że slasher to nie jest pełnoprawny horror, tylko coś jak zbuntowane dziecko tegoż.
      PS. Rozwiązałam chwilowo nicka, ale nadal jest problem z wyświetlaniem konta u innych?

      Usuń
    3. Zgadzam się z koleżanką w pełni. Rzeczywiście trochę jak zbuntowane dziecko, w moim odbiorze slasherom brak napięcia, które dość cenię w horrorach, od początku wiadomo, jak się rzecz skończy, krew się leje, trup się ściele, kto ocaleje też wiadomo...

      I w tej książce to właśnie jest, super miejscówka wybrana, świetny pomysł na osadzenie akcji w tym akurat czasie, ale brak napięcia typowy dla slasherów dokładnie daje znać o sobie.

      Oglądałam pierwszy odcinek "Stranger things", nie zażarło, jak to się mówi, dalej mi się nie chciało, Potomki, z tego co wiem, też dalej nie ruszyły, tylko Pan Małżonek obejrzał :). I książka bardziej mi stylistyką pasuje do "Piątek 13-tego" niż do tego jednego odcinka "Stranger things", który widziałam, ale jestem, jak się możesz domyślić, totalnie niekompetentna w temacie :).

      Usuń
    4. To jednak przeczytam i ocenię to podobieństwo. Skojarzyło mi się przez ten ośrodek badawczy. W "Piątku" straszyła wściekła matka bez szczególnych zdolności (dalszych części niż pierwsza nie przytoczę, wszystkie sequele tych ejtisowych slasherów są bezsensowne, pomysł zanika i już samo masakratorium. Ja tam wolę "The Thing").

      ST nie jest jakieś znowu odkrywcze, miks motywów Kinga bez rozcieńczenia. Kiedy wyjdzie ostatni sezon, wyjaśnię szerzej. Oglądałam bardziej trzymające rzeczy. Dopadła go klątwa sequeli, z roku na rok w barszczu ląduje coraz więcej grzybów, i traci ducha.

      W Popielnie nigdy nie byłam, ale brzmi ciekawie. Na Mazurach bywałam głównie na spływie Krutynią.

      Usuń
    5. Popielno polecam, chociaż nie jestem obiektywna :D. Spływ Krutynią to nie tak daleko nawet, bo pewnie w Piszu musiałaś być, to 20 km dalej :).

      Usuń
  2. Brzmi nieźle.Chomik

    OdpowiedzUsuń
  3. A propos pojedynczych zgrzytów. Czytam ci ja ostatnio hita, a w tym hicie taczką jest wożony gróz. W karcie redakcyjnej korektorki sztuk dwie. Tak więc tak :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej. Ojej. Gróz. To że mnie hit zaimponował :D!

      Że też nikogo to w oko nie ugryzło, przecież to aż boli.

      Usuń