Lata 50-te XX wieku. Zapomniana wioseczka w mazurskich lasach,
zamieszkała przez nie więcej niż pięćdziesiąt osób, tajne rosyjskie
laboratorium, ulokowane w dworku nieopodal, i grupa młodzieży, dzieci
wysoko postawionych (a wręcz najwyżej postawionych, Inga jest córką
jednego z najważniejszych dygnitarzy partyjnych w państwie) rodziców. W
gęstych lasach otaczających maleńkie wioseczki żyją - oprócz stałych
mieszkańców, niedobitków przedwojennych tubylców i tych nowych, tych, co
napłynęli na Ziemie Odzyskane po wojnie - także ci, którzy nie chcą
zostać znalezieni, jak na przykład były lekarz Armii Krajowej Roman
"Trop" Kielecki.
A poza tym w okolicznych lasach coś się czai.
Coś złego. Giną zwierzęta, w tym także duże, które mogłyby paść łupem
tylko wyjątkowo sporych i zdeterminowanych (plus raczej nie obawiających
się bliskości ludzi) drapieżników. Giną też ludzie. Tymczasem
nieświadoma zagrożenia Inga wraz z grupą przyjaciół planuje spędzić
dzień wagarowicza nad jeziorem Śniardwy. I jeśli parę osób zniknie z
wioski nikt się tym zbytnie nie przejmie, a wręcz nie zauważy (bo to
telefonów nie ma, więc by trzeba łodzią do Mikołajek, stamtąd do
Olsztyna, może by kogoś przysłali, a może kazali spływać, bo do jakiegoś
tam pijaczyny co zabradziażył w lesie i go wilki niemiło potraktowały
pół świata nikt tłuc się nie będzie), ale co jeśli zaczną znikać dzieci
partyjnych dygnitarzy?
No i kto stoi za tajemniczymi
zaginięciami? Prawdopodobnie mają one związek z tym rosyjskim
laboratorium, w którym eksperymenty wyrwały się spod kontroli samym
laborantom. A może nie, może to jakieś dzikie zwierzę. Może wilkołaki.
Może z jakiegoś cyrku uciekł tygrys czy inny goryl. Może...
Groza
narasta, zniknięcia się mnożą, młodzi ludzie są coraz bardziej
zagrożeni, a jedyną osobą, która wydaje się serio zainteresowana sprawą
to były AK-owiec, od dziesięciu lat mieszkający samotnie, w głębokim
ukryciu, odcięty od świata. Czy podejmie się obrony dzieci zagorzałych
komunistów?
Motyw może i niezbyt oryginalny ale - jak sam autor
pisze we wstępie - powieść miała być takim trochę hołdem dla monster
movies łamane przez slasher, który w USA rozkwitał w latach 50-tych,
czyli wtedy, gdy z miliona powodów u nas rozkwitać (ani nawet się
pojawić) nie mógł, więc w zasadzie wszystko jest, jak trzeba. Grupa
młodzieży gdzieś na odludziu, odcięta od świata, i coś, co miało być
świetną zabawą, przekształca się w prawdziwy horror i walkę o
przetrwanie. W wykonaniu Roberta Ziębińskiego jest to, ośmielam się
stwierdzić, nawet lepsze niż w amerykańskich oryginałach, ponieważ
osadzenie akcji na Mazurach w latach 50-tych sprawia, że to odcięcie
jest nad wyraz autentyczne i nie naciągane, a możliwość wezwania pomocy -
zredukowana do zera z przyczyn jak najbardziej oczywistych. Za to
niezwykle oryginalne tło historyczne duży plus.
Język, że
nawiążę to mojej umysłowej skazy, bardzo w porządku, chociaż (oui, c'est
moi, votre Językowy Nazi!) aże mię wzdrygło, gdy przeczytałam "da mu możliwość realizowania jego chorych żądzy"
(albo "chorej żądzy", sztuka jedna, albo "chorych żądz", sztuk dużo,
inaczej nie chce być), ale było to tylko jedno wzdrygnięcie, osoba bez
mojego defektu na umyśle jak również szmergla by tego prawdopodobnie nie zauważyła. Styl i język
barwny i gładki na tyle, że płyniesz od jednego słowa do drugiego,
prześlizgujesz się przez zdania i ani się obejrzysz, a jesteś u kresu
opowieści. Nieustanne przeskoki z jednego miejsca akcji do drugiego, z
jednej perspektywy do drugiej podtrzymują napięcie.
No ale.
Od
razu muszę podkreślić, że być może to "ale" wynika z mojego osobistego
stosunku do horroru jako gatunku ogólnie, a slashera w szczególności -
otóż to nawet nie to, że nie lubię, po prostu specjalnie mnie on nie
interesuje. Szybko obojętnieję, nie jestem podatna na "jump scare'y",
trochę (i raczej prędzej niż później) zaczyna mnie nudzić wysoka
przewidywalność rozwiązań.
W czasie lektury "Dnia wagarowicza" (na którą to książkę trafiłam trochę przez przypadek i zaczęłam czytać nie "bo horror/slasher", ale "bo Mazury") wychodziło to na jaw jak nigdy. Na początku przejęta i poruszona, szybko
przeszłam do irytacji ('rany, znowu trup, no ileż można!!!"), a
wreszcie do obojętności ("O, trup. O, znowu trup. I znowu. I znowu.
Trup. Zwłoki. Nieboszczyk. Denat. Zieeew"). Zaskoczenia zero (wiem, wiem, jak się chociaż
odrobinę zna reguły gatunku to oczekiwanie na zaskoczenie byłoby
naiwnością), przywiązywanie się do bohaterów odradzam, bo i tak zginą,
poza tymi, co nie zginą, jak ktoś widział chociaż jeden teenager horror
bez trudu zgadnie, kim będą ocaleni. Rysunek postaci w sumie całkiem
przyzwoity, wiadomo, że nie jest to seria pogłębionych portretów
psychologicznych, ale postacie (liczne, trup wszak ściele się gęsto)
różnią się od siebie, mają własny charakter wraz z wadami, zaletami i
słabościami, no, poza złolami, którzy są już tacy źli, że wręcz
karykaturalni. Mazury, posępne, puste, bezludne, oddane we władanie
przyrody, pełne tajemnic, mrocznych i strasznych, bardzo, bardzo na
plus.
Zakończenie sugeruje "być może nastąpi ciąg dalszy", jeśli
nie nastąpi to byłby w moich oczach dodatkowy plus, bo jest to
zakończenie, które pozwala domyślić się wielu rzeczy, kilka wątków
domknąć, kilka próbować zgadnąć, a nie stanowiłoby pójścia w stronę
prostej dosłowności. Tak więc trzymam kciuki za BRAK ciągu dalszego :).
Wielbicielom
slasherów polecam, tym, którzy nie wiedzą, czy są wielbicielami
slasherów też, bo może się okaże, że są, wielbicielom horrorów
niekoniecznie, bo niewiele jest tu do bania się, a horror jednak baniem
się stoi, ale muszę wyznać, że ja oczekiwałam jednak czegoś więcej.
niedziela, 9 lipca 2023
"Dzień wagarowicza" Robert Ziębiński
(chociaż
bardzo miło robiło mi się na duszy, gdy trafiałam na wzmianki o Popielnie, kocham Popielno wielką miłością
i jestem tam przynajmniej raz w roku, więc czytało mi się o nim wręcz
błogo bez względu na to, jakie okropności rozgrywały się na terenie
obecnej Stacji Badawczej PAN, a wnioskując po muralu na jednej ze ścian Stacji, dziać się mogło Dużo i Dziwnie ;)).
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
To brzmi jak "Stranger Things". Coś w ten deseń, czy bardziej jak "Piątek, 13-go"?
OdpowiedzUsuńJako osoba, która obejrzała caly jeden odcinek ",Stranger things" ;D odpowiem - w moim odbiorze duzo bardziej jak "Piątek, 13-tego".
UsuńA któryś Potomek oglądał? Wymienialiście się spostrzeżeniami?
UsuńI co było w tym odcinku? Oglądałam wszystkie, może zidentyfikuję. Wymienić, o co mi chodziło, czy jakoś przeżyjesz bez?
Polecasz raczej na wakacyjny wypad, rozumiem?
Moja lubiąca horrory koleżanka twierdzi, że slasher to nie jest pełnoprawny horror, tylko coś jak zbuntowane dziecko tegoż.
PS. Rozwiązałam chwilowo nicka, ale nadal jest problem z wyświetlaniem konta u innych?
Zgadzam się z koleżanką w pełni. Rzeczywiście trochę jak zbuntowane dziecko, w moim odbiorze slasherom brak napięcia, które dość cenię w horrorach, od początku wiadomo, jak się rzecz skończy, krew się leje, trup się ściele, kto ocaleje też wiadomo...
UsuńI w tej książce to właśnie jest, super miejscówka wybrana, świetny pomysł na osadzenie akcji w tym akurat czasie, ale brak napięcia typowy dla slasherów dokładnie daje znać o sobie.
Oglądałam pierwszy odcinek "Stranger things", nie zażarło, jak to się mówi, dalej mi się nie chciało, Potomki, z tego co wiem, też dalej nie ruszyły, tylko Pan Małżonek obejrzał :). I książka bardziej mi stylistyką pasuje do "Piątek 13-tego" niż do tego jednego odcinka "Stranger things", który widziałam, ale jestem, jak się możesz domyślić, totalnie niekompetentna w temacie :).
To jednak przeczytam i ocenię to podobieństwo. Skojarzyło mi się przez ten ośrodek badawczy. W "Piątku" straszyła wściekła matka bez szczególnych zdolności (dalszych części niż pierwsza nie przytoczę, wszystkie sequele tych ejtisowych slasherów są bezsensowne, pomysł zanika i już samo masakratorium. Ja tam wolę "The Thing").
UsuńST nie jest jakieś znowu odkrywcze, miks motywów Kinga bez rozcieńczenia. Kiedy wyjdzie ostatni sezon, wyjaśnię szerzej. Oglądałam bardziej trzymające rzeczy. Dopadła go klątwa sequeli, z roku na rok w barszczu ląduje coraz więcej grzybów, i traci ducha.
W Popielnie nigdy nie byłam, ale brzmi ciekawie. Na Mazurach bywałam głównie na spływie Krutynią.
Popielno polecam, chociaż nie jestem obiektywna :D. Spływ Krutynią to nie tak daleko nawet, bo pewnie w Piszu musiałaś być, to 20 km dalej :).
UsuńBrzmi nieźle.Chomik
OdpowiedzUsuńJest nieźle. Tylko nie w moim stylu.
UsuńA propos pojedynczych zgrzytów. Czytam ci ja ostatnio hita, a w tym hicie taczką jest wożony gróz. W karcie redakcyjnej korektorki sztuk dwie. Tak więc tak :)
OdpowiedzUsuńOjej. Ojej. Gróz. To że mnie hit zaimponował :D!
UsuńŻe też nikogo to w oko nie ugryzło, przecież to aż boli.