sobota, 15 grudnia 2018

Recka z poślizgiem, czyli Marta Kisiel, "Małe Licho i tajemnica Niebożątka"

Dnia 14 marca 2018 roku otrzymałam wiadomość od Marty Kisiel, treści następującej: "Jaśnie Królowa Matka posłuży za obiekt eksperymentów? Wespół w zespół z resztą grupy kontrolnej i docelowej?".

Ałtorka pyta, Królowa Matka się zgadza, co chyba jest oczywiste. Odpisałam zatem: "Toć mogiem, jak mówią moje dzieciomtka" i czekałam.

Nowa książka, okazało się. Świeży pomysł, nowy krok, będzie się działo i BĘDZIE STRASZNIE, tego dowiedziałam się z kolejnej wiadomości.

Kompletnie przeoczywszy tekst o "grupie docelowej" i przytomnie skasowawszy moją pierwszą odpowiedź, która brzmiała: "OesutakbardzoTAKaleserioJA??? <przerwa na oddychanie do woreczka> iiiiii!!!noalenaprawdenieżartujeszserioprzecieżjaniepotrafięależenaprawdę <przerwa na bieganie po pokoju i wydawanie przy tym dźwięków w częstotliwości, którą usłyszeć mogą wyłącznie nietoperze> aaaaa!!!", grzecznie i na pozór spokojnie odpisałam, że będę zaszczycona, dodając: "Będzie to pierwszy raz w moim życiu, gdy czytam na kąputrze Dobrą Literaturę!" (jako, że jakiś dziwny, wrodzony zapewne, myk w mózgu sprawia, że jestem w stanie rozumieć, co czytam na ekranie tylko w wypadku książek AłtorKasi et consortes, w wypadku Dobrych Książek muszę mieć rzecz w papierze).

Dostałam plik nieukończonej jeszcze powieści, przerzuciłyśmy się kilkoma bezpretensjonalnymi, skrzącymi się niewymuszonym dowcipem i inteligencją uwagami (przy czym moje były dużo mniej inteligentne i dowcipne z wielu powodów, ze szczególnym uwzględnieniem tego, że miałam już wyżej wspomniany plik otwarty w osobnym oknie i  czytałam go jednym okiem) i wylogowałyśmy się z sieci, w moim wypadku na jakieś dwadzieścia minut, po którym to czasie zalogowałam się ponownie, by napisać: "Jak ty pięknie piszesz! I naprawdę nie wiem, do czego Ci jestem potrzebna, skoro się głównie zachwycam, serio serio (chociaż może do tego, zachwycającego się też warto mieć!)", po czym dotarło do mnie, że ja to akurat potrzebna Marcie Kisiel nie jestem kompletnie do niczego.

Za to moje dzieci są.

Przez następny tydzień celebrowaliśmy w Domu w Dziczy wieczorki literackie przy nieopublikowanej powieści, której kolejne odcinki Autorka podsyłała w miarę powstawania, a ja testowałam na Potomkach i wyniki testów skrupulatnie przekazywałam do Centrali. Gdy całość była gotowa, do testów zgłosił się na ochotnika Pan Małżonek. Zmuszony do przysięgania na wszystkie świętości, że nikomu nie puści pary z ust pod groźbą wyłysienia i pokrycia się pąklami niespodziewanymi, dostąpił zaszczytu zapoznania się z maszynopisem, który przeczytał był w jeden wieczór i oznajmił: "Ta! Ta jest moja ulubiona", a ja mu się wcale nie dziwiłam. Bowiem jedna myśl postała w mej głowie, gdy poznałam całość utworu, a mianowicie: "No, TO nie będzie musiało czekać na recenzję. NAWET JEDEN DZIEŃ!".

Po czym wszystko zaczęło iść nie tak.

Książka miała wyjść w lipcu, miałam otrzymać egzemplarz z dedykacją z rąk samej Autorki na Polconie i móc się zacząć w nieopanowany sposób puszyć oraz chwalić w internecie i na innych fejsbukach wejściem do Literatury Polskiej w jedyny dostępny mi sposób.

Następnie termin premiery przesunięto na październik, miała ona nastąpić na Krakowskich Targach Książki, za to egzemplarze recenzenckie poszły w ręce blogerów we wrześniu. Tyle tylko, że ja nie dostałam egzemplarza recenzenckiego, miałam za to zakaz zamawiania go wyartykułowany przez samą Autorkę już w lipcu, gdy - promieniując Autorytetem - rzekła ona do mnie: "Tylko niech ci do głowy nie przyjdzie zamawiać albo kupować!!!".

Więc nie zamawiałam ani nie kupowałam, a tymczasem znajomi czytali, zadawali mi pytania w rodzaju: "A czy ty wiesz, że jesteś...?!", zaś sieć zaroiła się od recenzji, których nie czytałam, bo nigdy tego nie robię przed popełnieniem własnej, których ilość jednakże sprawiała, że duch we mnie upadał coraz to niżej i niżej, no bo przecież nie ma bata, przy tej ilości wylewającego się zewsząd słowa pisanego wszystko już musiało zostać powiedziane i ino momencik, a cała moja recenzja wyglądać będzie jak jeden wielki plagiat.

Nic to, własny egzemplarz (a nawet dwa, z dwóch różnych źródeł)



dotarł wreszcie do Domu w Dziczy, maj preszesss, moje plus milion (jakie milion! dwa miliony, co najmniej!) do fejmu



z dedykacją


i powinnam po prostu rzucać się na klawiaturę celem przelania w wirual wypełniających mnie wrażeń, a tymczasem mijał dzień za dniem, potem tydzień za tygodniem, a ja się nie rzucałam i nie przelewałam, za to inni się rzucali i przelewali, skutkiem czego wrażenie, że nie mam i nie mogę mieć niczego oryginalnego do powiedzenia uparcie we mnie narastało.

Najpierw miało być JUŻ, ZARAZ, NATYCHMIAST. Potem na Halloween. Na Zaduszki. Na Andrzejki.

A potem pomyślałam sobie, że jak tak dalej pójdzie, to i na Nowy Rok nie będzie, i że to jest wstyd i hańba, że taki Marcel Wu nie musiał na swoją reckę miodzio czekać nawet tygodnia, i że no trudno, będę sprawiać wrażenie plagiatu, a nawet licznych plagiatów, ale przecież im dłużej będę zwlekać, tym bardziej będę, więc im wcześniej tym lepiej, i że to jest żałosne używać słowa "wcześniej" w kontekście tej recenzji.

Która powinna brzmieć: "To jest piękna książka. Piękna. Naprawdę piękna" i na tym się skończyć.

Treść "Małego Licha" zna już cały internet*, ale jeszcze przypomnę:

Jest sobie dom, troszkę stary, troszkę sypiący się, koślawy i troszkę wyglądający, jakby projektujący go architekt był troszkę szalony. Niezwykły dom, zamieszkany przez jednego rosłego, pogodnego Wikinga, jednego sarkastycznego, cynicznego, zamkniętego trochę w sobie, a trochę w swoim świecie Pisarza, Mamę (co wam będę opisywać, mama to mama, każdy wie, jaka jest) i całe mnóstwo nienormatywnych obywateli, jak to - dwa Anioły, małego i dużego, Potwora z Głębin Czasu, nieco mniejszego Potworka z Głębinek... no, Potworka, z mackami i skłonnością do podjadania kredek, utopce, podziomka, dżina, wiłę, duchy niemieckich żołnierzy (oraz kota i króliki).

A także małego chłopca, którego oczami patrzymy na cały ten świat.

I przy opisie tego chłopca, mniej więcej na stronie 9, wzruszyłam się po raz pierwszy.

Najstarsi (stażem) Czytelnicy pamiętają może "30-dniowe wyzwanie książkowe", którego się swego czasu podjęłam. Jedną z książek wówczas przeze mnie opisywanych była "Świat się ciągle zaczyna" Anny Kamieńskiej, powieść o rozrastaniu się dziecięcego świata, powieść o dziecku napisana tak wspaniale, że wyrywała nas - dorosłych, z naszego dorosłego świata pełnego dorosłych uczuć i przenosiła jednym szarpnięciem do czasów, gdy świat był tylko jednym pokojem, olbrzymim terenem do eksplorowania, przejście przez ten pokój było wyprawą w nieznane, maleńkie z punktu widzenia ogromnych, sięgających głową nieba dorosłych osób drobiazgi - skarbem, albo ogromnym strachem, albo najdziwniejszą rzeczą, której zastosowanie trzeba było dopiero odkryć, zaś zachowanie tych olbrzymich dorosłych bywało zupełnie niezrozumiałe.

I oto wionął nade mną ten sam duch, wróciło to samo wrażenie, że mała dziewczynka patrzy na świat moimi oczami, chociaż towarzyszyły temu zupełnie inne wrażenia niż w wypadku "Świat się ciągle zaczyna", książki pięknej, ale smutnej, że użyję eufemizmu. Ale autentyzm, autentyzm przedstawienia dziecięcego postrzegania świata był identyczny, tak samo dojrzały i prawdziwy, i znowu czułam się jak dziecko, to znaczy przypominałam sobie wszystkie dziecięce emocje, i podziwiałam tak samo... nie wiem do końca, co, czy talent obu pisarek, czy ich pamięć o tym, jak to było, gdy było się małym człowiekiem, czy obie te rzeczy jednocześnie.

Mały chłopiec z dziwnego domu na uboczu dorasta, powoli, acz w nieunikniony sposób z Niebożątka stając się Bożkiem. Przez całe jego dotychczasowe życie domownicy - mama, wujkowie i wszelkiej maści stwory, że o duchach niemieckich żołnierzy nie wspomnę - wystarczali chłopcu, stanowili wyśmienite towarzystwo, karmili doskonale (Krakers), pouczali (Tsadkiel) i otaczali bezwarunkową miłością (Licho), jak również stanowili jego towarzystwo. Jedyne. Świadomi faktu, że tak do końca życia się nie da, oraz, że zmiana otoczenia, poznanie tzw. normalnych ludzi, nawiązanie nowych znajomości może okazać się dla Bożka przydatne, a kto wie, może i niezbędne, dorośli decydują,  że trzeba wysłać go do szkoły. No ileż można siedzieć w domu i za przyjaciela mieć Anioła Stróża z alergią na pierze, talentem do dziergania bamboszków i zamiłowaniem do sprzątania (i tu nastąpiła kolejna fala wzruszeń, jak również licznych reminiscencji, jako, że dokładnie tak samo odbyło się to w moim osobistym przypadku wysłania mnie do przedszkola, to znaczy argumenty o mieniu za jedyne towarzystwo anioła z alergią na pierze nie padały, za to te inne, o byciu dziwnym dzieckiem, któremu dobrze zrobi towarzystwo innych dzieci, o rozszerzaniu horyzontów i zmianie otoczenia jak najbardziej) .

Bożydar Antoni Jakiełłek, zwany Bożętym, nie jest tym, oględnie mówiąc, zachwycony, bo niby dlaczego miałby być, skoro dobrze mu w domu? Decyzja jednak została już podjęta, Bożek zostaje uczniem, i to nawet bez większych oporów, ponieważ dano mu czas, by oswoił się z nieuniknioną zmianą, a na skutek wielu nie do końca zrozumiałych dla chłopca rozmów, upstrzonych wspomnieniami ze szkolnych lat wszystkich dorosłych mieszkańców dziwnego domu nawet się trochę tą cała szkołą zainteresował, ale...

No właśnie, ale. 

Niby nie jest całkiem źle, ale nie jest też całkiem dobrze. Bożkowi szkoła się podoba (budynek, znaczy się), podoba mu się sala lekcyjna, ma miłą panią i z jednej strony przejawia zainteresowanie grupą nowych szkolnych kolegów ("Tomek i Bartek najlepiej teraz lubią kanapki z pasztetem i ogórkiem, więc Michał i Kajtek, i Witek też najlepiej lubią teraz kanapki z pasztetem i ogórkiem, więc Karol i Franek też, więc on sam teraz też najbardziej lubi dostawać kanapki z pasztetem i ogórkiem i nie chce dostawac do szkoły niczego innego", skąd ja to znam, alleluja). A z drugiej strony chłopiec boleśnie, coraz boleśniej odczuwa, jak bardzo jest z boku, jak bardzo jest inny, Ten Dziwny z III B, ten cudak, co nie wie, co to jest FIFA i transformersy, i ma tylko pół drzewa genealogicznego z doklejonymi do niego wujkami, którzy się nie liczą za rodzinę, i na bal przebierańców nie przyszedł w stroju Spidermana tylko Anioła z celofanowymi włosami i dziewczyńskimi skrzydłami.

Ten bal przebierańców stanowi kroplę przelewającą kielich goryczy. Wyśmiany i poniżony Bożek wybiega ze szkoły, nie zauważony przez nikogo. I znika.

Zdarzało mu się już wcześniej znikać. Tyle tylko, że... nie za bardzo. Troszkę. Nie na poważnie. I szybko się znajdował.

A teraz Znika Na Poważnie. Trafia w Zaświaty, a stamtąd bardzo trudno jest wrócić. 

O Zaświatach, o wyprawie ratunkowej, o tym, kto ją podjął, czemu, z czym musiał stanąć twarzą w twarz, z czym walczyć, czego się o sobie dowiedzieć - nie napiszę ani słowa, i nie dlatego, że nie chcę spoilerować (c'mon, każdy z moich Kochanych Czytelników wie, że moje, ekhm, recenzje to jest spoiler na spoilerze spoilerem popychany, podejrzewam, że po prostu nie potrafię popełnić recenzji zgodnej z Regułami Gatunku), ale dlatego, że to jest to coś Naprawdę Straszne, o czym uprzedza Autorka, prawdziwa Magia, pełna grozy, to, z czym musimy stanąć sami twarzą w twarz i stawić temu czoło, co bywa jakże często i niełatwe, i bolesne dla naszego "ego". A przy tym rzecz łapie człowieka za gardło i trzyma, i ja wiem, że uchodzę (wśród niektórych moich Kochanych Czytelników) za osobę niekoniecznie obiektywną, a nawet, co będziemy ściemniać, całkowicie nieobiektywną jeśli chodzi o twórczość Marty Kisiel, i pewnie czasem bywam nieobiektywna, ale TO jest naprawdę wspaniałe, mądre, piękne i, och, takie warte przeczytania (tak, wiem, same "och" i "ach" i jak tak można, ale ja zawsze uprzedzałam, że nie umiem pisać pozytywnych recenzji).
 
Ta książka to znakomita lekcja tolerancji - opowieść o tym, że inne i dziwne nie oznacza złe, ale - bardzo często - "wyjątkowe". Że każdy jest tak naprawdę trochę inny. I że boi się być inny, więc stara się być taki, jak wszyscy. O tym, że ciężko jest być innym, mówić o tym, co się lubi (a także o tym, czego się NIE LUBI) i co chcemy osiągnąć. I  jak bardzo trudno jest pozostać sobą, gdy chęć, by być częścią grupy walczy w nas z pragnieniem, by pozostać wiernym temu, co lubimy i kochamy. Pierwsze przeszkody, szkolne niesprawiedliwości i dziecięcy bunt stają się pretekstem do opowiedzenia o czymś innym, o czymś, z czym nie radzą sobie również dorośli. To opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, o pragnieniu przynależności do grupy i potrzebie akceptacji, i o tym, czy warto o tę przynależność walczyć za wszelką cenę.

A także o trudnym etapie dorastania, wychodzenia ze swojej komfortowej norki w wielki, obcy świat, o tej chwili, gdy coś się kończy, a my tego, co się kończy, trzymamy się kurczowo, bo nie widzimy jeszcze, że równocześnie zaczyna się coś nowego (i, kto wie? może lepszego).

Ale przede wszystkim to opowieść o życzliwości i miłości, która nie zawsze jest dla nas tak oczywista, jakbyśmy chcieli, o przyjaźni i poświęceniu, i - jak zwykle u Marty Kisiel - o tym, co jest NAPRAWDĘ WAŻNE, ale co to jest sam sobie odpowiedz, Czytelniku, bo Autorka ci tego łopatologicznie ne wyjaśni (i za to ją też kochamy).

Marta Kisiel napisała świetną książkę, świetną i piękną, i wcale nie dziwię się tym, którzy uznają ją za najlepszą w jej dotychczasowym dorobku. Podobno "pierwszą dla dzieci", ale ja jakoś nie zauważyłam :). Co prawda to dla mnie też typowe, nie czynię rozróżnień (w każdym razie od momentu, gdy książka wyjdzie poza zdania pojedyncze o "Wesołych przygodach małej żyrafki", drukowanych czcionką nr 66), książka ma być dobra i w interesujący sposób opowiadać historię, a czytelnik ma być traktowany poważnie, bez względu na pesel. Ta taka jest. (Młodzi) czytelnicy traktowani są jak istoty myślące, jest zabawnie, ale jest i nieco strasznie. Pisać o ważnych sprawach, nie popadając przy tym w moralizatorstwo albo nachalny dydaktyzm, jest trudno, ale Marta Kisiel robi to z humorem i wyczuciem, i nie stosując taryfy ulgowej - bo przecież opowieść jest "dla dzieci", więc nie może być w niej długich słów, łamańców językowych, piętrowych przenośni ani humoru słownego, ani poważnej treści pod humorem słownym. Tu mamy to wszystko, plus dodatkowo i Prawdziwą Grozę, i literaturę romantyczną, i genialne ilustracje Pauliny Wyrt, no pokażcie mi drugą taką książkę!

Tego, że "Małe Licho" zachwyci tych, którzy już wcześniej popadli w uczucie w temacie "Dożywocia" jestem absolutnie pewna, i równie pewna jestem, że stanie się zachętą dla całego grona nowych (i wcale niekoniecznie młodych) czytelników, by sięgnąć po tytuły, które (dorośli) wielbiciele twórczości Ałtorki już znają.

Trochę im zazdroszczę tego, że mają te przygodę jeszcze przed sobą.


Za to, że w tę konkretną podróż dane mi było wyruszyć nieco wcześniej niż innym pozostaję Autorce nieodmienni wdzięczna.

(i wszystkie Potomki, ze szczególnym uwzględnieniem Pompona Starszego, też).







*dowcipnych i zazwyczaj anonimowych komentatorów, którym zdarza się wpaść na bloga z informacją, że nie żaden "cały" tylko "kółko wzajemnej adoracji", a w ogóle "to co my widzimy w tym małym poczochranym i zasmarkanym - fuj - aniołku" już teraz informuję, że "cały internet" to taka figura stylistyczna i nic nie stoi na przeszkodzie, by się wyniośle do tej plebejskiej "całości" nie zaliczać.

środa, 5 grudnia 2018

Przedświątecznie

Mamusia Królowej Matki (przystępując do pakowania podarunków świątecznych dla Ukochanych Wnucząt, przysypana pudełkami, pudełeczkami oraz torebkami w reniferki, wyplątując się z kilometrów bieżących wstążek, tasiemek i sznureczków i podtykając Królowej Matce pod nos zwój aksamitki z nadrukiem) - Przeczytaj mi, bo nie widzę, co tu jest napisane, chyba nie "Ostatnie pożegnanie"?

KURTYNA TAK BARDZO.

czwartek, 29 listopada 2018

Post uprzedzający

Wieczór. Późny, rzec by było właściwiej noc, dyskretne poskrzypywanie schodów  daje Królowej Matce znać, że któryś z jej Potomków nie śpi i schodzi na dół, pchany jakąś przemożną potrzebą .

I rzeczywiście.

Potomek Starszy (zgrabnie wślizgując się w te kilka sekund między nabraniem przez Królową Matkę powietrza, a wyrzuceniem z jej macierzyńskiego łona szeregu emocjonalnie nacechowanych słów) - Mamo. Czy była w twoim życiu chwila, chociaż jedna, w której ja cię naprawdę, ale tak naprawdę zawiodłem?

Królowa Matka (decydując się na wypowiedzenie niekoniecznie tych słów, które miała na końcu języka jakieś dziesięć sekund wcześniej) - Ależ oczywiście, że nie, mój ty synusiu, to, ti ti ti ti, chodź tu do swojej mamusi, mój ty Muminku!!!

Potomek Starszy (wyplątując się z matczynych objęć i przypatrując się Królowej Matce uważnie) - Nie krzyczysz...  nie każesz natychmiast iść do łóżka... przytulasz mnie... wyściskujesz... tak miło do mnie mówisz... (podejrzliwie łamane przez oskarżycielsko) Znowu naczytałaś się czegoś głupiego w internecie?!

Tak, że tego.

Gdyby Królową Matka zniknęła stąd na dłużej może to oznaczać, że ma szlaban.



Inna rzecz, że teraz widać ja na dłoni, jak gorzki i pozbawiony wszelkich pozytywnych emocji żywot pędzi Potomek Starszy w chwilach, gdy Królową Matka jest sobą i nie czyta niczego głupiego* w internecie!

*rzekomo!!!

niedziela, 25 listopada 2018

O (prawie nieograniczonej) ciekawości

Wczesne popołudnie w domu Babuni, pora obiadowa, Pacholątka siedzą karnie na krzesełkach i konsumują.

Pompon Starszy (podstępnie a frywolnie przekładając rękę przez szczeble krzesła, dźga Potomka Starszego w bok).

Potomek Starszy (przez zęby) - Przestań to robić.

Pompon Starszy (jak wyżej).

Potomek Starszy (bardziej przez zęby) - Przestań_to_robić. Natychmiast (na widok paluszka Pompon Starszego, niewinnie a podstępnie sunącego w stronę swego boku dając się porwać Wrodzonemu Temperamentowi oraz Rozchwianej Gospodarce Hormonalnej, jakże typowej dla czternastolatków) NATYCHMIAST, powiedziałem, bo jak mnie jeszcze raz dźgniesz to ja wezmę widelec, a tak się składa, że mam go akurat w ręce, i PRZYBIJĘ CI TĘ GŁUPIĄ ŁAPĘ DO PORĘCZY FOTELA!!!

Pompon Młodszy (stoicko) - Och. Chciałbym zobaczyć taką przybitą rękę! (korzystając z faktu, że Królowa Matka zatchnęła się zmierzającą pod adresem Potomka Starszego reprymendą; tonem niezbędnego wyjaśnienia) Oczywiście pod warunkiem, że nie byłaby to moja ręka.

Czyli ciekawość świata, która przepełnia Pacholątko niczym hel wypełnia balon ma (jeszcze) swoje granice...

piątek, 9 listopada 2018

O byciu ofiarą prześladowań

 Droga ze szkoły do domu, przemierzana spacerowym krokiem przez Królową Matkę, Pompony, oraz niejakiego Kacpra, Który Się Bije Ale I Tak Go Lubimy.

Pompon Młodszy (tonem luźnej konwersacji) - I dostałem dziś czarną kropeczkę, mamusiu.

Królowa Matka (bez szczególnego zdziwienia) - O. A za cóż to?

Pompon Młodszy (jak wyżej) - Za nic.

Królowa Matka (wpadając w ton luźnej konwersacji, narzucony przez Pacholę) - Czy być może. 

Pompon Młodszy - No. Za nic.

Królowa Matka (w ramach koniecznego uściślenia)- Mam rozumieć, że pani wkroczyła dziś do klasy, chwyciła czarny pisak i zaczęła stawiać czarne kropy, drwiąco przy tym rechocząc. 

Pompon Młodszy - Tak.

Królowa Matka - I zupełnym przypadkiem trafiło akurat na ciebie.

Pompon Młodszy - Tak.

Królowa Matka (powątpiewająco) - ...

Pompon Młodszy (idąc na ustępstwa) - No, może się obejrzałem za siebie.

Królowa Matka - ...

Pompon Młodszy - ... raz czy dwa...

Królowa Matka (stoicko) - Aha.

Pompon Młodszy - I powiedziałem słowo...

Królowa Matka - Słowo. 

Pompon Młodszy (doprecyzowując) - ...czy tam dwa słówka...

Królowa Matka - Aha.

Pompon Młodszy - I jeszcze żułem gumę.



A poza tym to za nic.

czwartek, 25 października 2018

Pogodne zapiski z pracy Pompona Starszego na polu ubogacania polszczyzny

Pompon Starszy (wpadając zadyszany z ogródka) - Mamo, mamo, możesz przyjść? Bo mi piłeczka, wiesz, ta kauczukowa, wpadła do trunmy, możesz ją wyjąć?

Królowa Matka (wzdrygając się nieznacznie) - Do czego?

Pompon Starszy (niecierpliwie) - Do trunmy. Chodź, wyciągnij ją!

Królowa Matka (osłupiała) - Do trumny? Do jakiej, na wszystkich bogów żywych i martwych, trumny?!

Pompon Starszy (bardziej niecierpliwie) - No do trunmy, tej, co mamy w ogrodzie.

Królowa Matka (nie umiejąc pohamować zaniepokojonego rzutu oka w kierunku sielskiego, na pozór, ogrodowego krajobrazu pełnego złotego i purpurowego listowia, jak również świergoczących na winorośli ptasząt) - My nie mamy w ogrodzie żadnej trumny!... chyba?

Pompon Starszy (zdecydowanie) - Mamy, na dachu.

Królowa Matka (tępo) - Co.

Pompon Starszy (już się z deczka gotując w sobie) - Mamy. Na dachu. Ojej, no chodź do ogrodu wreszcie!!!

W ogrodzie.

Królowa Matka (tonem Archimedesa wyskakującego z wanny) - Ach! Do rynny!!!

***

Pompon Starszy (prześledziwszy w towarzystwie Wyrodnej Matki jakiś niestosowny dla swego wieku odcinek "Ojca Browna" lub też innych "Morderstw w Midsommer"; z żywym zainteresowaniem) - Mamo, a czy istnieją kobiety-morderki?

***

Pompon Starszy (do Pompona Młodszego, który wpadł do pokoju płonąc chęcią podzielenia się jakimś epokowym a właśnie dokonanym odkryciem w rodzaju "Mamo, mamo, mamy GIGANTYCZNE mrowisko pod schodami werandy!!!"; z politowaniem) - No, naprawdę, ależ odkryłeś Aremykę!

***

Pompon Starszy (pochłonięty rysowaniem Magicznych Swiatów, w których lubi się od czasu do czasu pogrążać) - Mamusiu, a jakie ty stworki w swojej wyobraźni lubisz najbardziej? Z jednym oczkiem czy z dwoima?

***

Pompon Starszy - Mamo, czy mogę dostać na kolację twoje śliwkowe powindła?

Królowa Matka (mechanicznie) - Powidła.

Pompon Starszy (powtarza) - Powindła.

Królowa Matka - Powidła.

Pompon Starszy - Powindła.

Królowa Matka - Jakie powindła, jakie powindła. Powidła.

Pompon Starszy - Powindła. Nie. Powindła... powindła...

Królowa Matka (z naciskiem) - Po-wid-ła.

Pompon Starszy (ze znacznie większym naciskiem) - No przepraszam, że nie mówię wyraźnie, ALE NIE MAM CZTERECH ZĘBÓW!!!


Co wyjaśnia w zasadzie wszystko.

Albo przynajmniej prawie.

środa, 24 października 2018

Pompon Starszy ma marzenie albo post dekonspirujący

Pompon Starszy (rozmarzonym tonem) - Bo tak właściwie to ja bym tak chciał dostać jedynkę!

Królowa Matka (zatykając się właśnie przekąszanym chrupkiem kukurydzianym i wywalając - excusez za prymitywne wyrażenie, ale tylko ono pasuje do opisywanych faktów - oczy na swoje przed-najmłodsze Dziecię) - Yyyyy?

Pompon Starszy (tym samym tonem, romantycznie wbijając melancholijne spojrzenie w dal za oknem) - Albo chociaż czwórkę... ale najbardziej jedynkę! Taką PRAWDZIWĄ, PORZĄDNĄ jedynę! Mógłbym się wtedy poczuć jak... jak...

Królowa Matka (gwałtownie zainteresowana) - No, no, jak kto?

Pompon Starszy (odwieszając się, z mocą) - Jak Mikołaj!

I to by było na tyle w kwestii (braterskiego) zapatrzenia we właściwe wzorce.


sobota, 6 października 2018

Zapiski z hodowli nastolatka, epizod pierwszy

Królowa Matka (zasadniczo w kierunku swoich Pacholątek, a tak naprawdę w szeroko pojętą przestrzeń, dość beznadziejnie) - ... I czy ja bym mogła żywic nadzieję, że w końcu któryś z was przestanie wkładać do lodówki puste opakowania po serku? Albo butelki po mleku? I jeszcze - to oczywiście wspaniale, że składacie ubrania w estetyczną kosteczkę, ale dlaczego ta estetyczna kosteczka spoczywa w miejscu, w którym się rozbieraliście, na przykład na środku dywanu, albo obok zlewu w kuchni, albo...

Potomek Starszy (pochylając się ku Mamusi, kładąc jej palec na ustach i zniżając głos do czegoś, co za parę lat będzie namiętnym barytonem) - Ciiiii... nie mów już nic więcej, chiquita...!

Hm.

Oto do czego podręczniki tresury i chowu dzieci nie przygotowują.

środa, 26 września 2018

Niepodważalny dowód na przyjście jesieni

Osoby Dramatu - Królowa Matka oraz Dziecko Trzecie, powszechnie znane jako Pompon Starszy.

Królowa Matka (spowita w szal z alpaki, który nie dość, że przepiękny, to jeszcze jest ciepły, obserwuje swoje dziecko, nie bez fascynacji).

Pompon Starszy (siedzi bosy przy małym stoliczku przyodziany w spodenki od piżamy - krótkie, - podkoszulek bez rękawów oraz wełnianą czapkę i lepi z plasteliny).

Królowa Matka (tonem "muszę to wiedzieć") - Dziecko moje, dlaczego siedzisz w pomieszczeniu w czapce na głowie?

Pompon Starszy (wyjaśniająco) - Bo mi zimno.

No tak. Nie ma, że to tamto, w obliczu powyższego już nie sposób wątpić, że jesień naprawdę nadeszła.

piątek, 21 września 2018

Królowa Matka (prawie) przechodzi na "ty"

To jest droga.

Zupełnie zwyczajna droga na pierwszy (a nawet drugi) rzut oka, droga, jakich mnóstwo mamy w kujawsko-pomorskim, i gdzie indziej na pewno też, ale ta konkretna jest kujawsko-pomorska właśnie. Dodać można, że w tej zatoczce, którą widać po prawej stronie znajduje się malutki sklepik spożywczy, a nieco dalej - zespół szkół. Poza tym drzewa, krzewy, sady, domki, małe i większe oraz zabytkowy kościółek, całkiem nieduży. Droga, jak każda inna.

Dokładnie w tym miejscu siedem lat i jeden miesiąc temu urodził się ten blog.

Stałym (i Starym Stażem) Czytelnikom historia ta jest znana, więc mogą przeskoczyć akapit czy dwa (lub też, znając moje skłonności do logorei, trzy lub cztery), w których opowiadać ją będę Czytelnikom Nowszym i Całkiem Nowym.

Siedem lat, jeden miesiąc i dwa tygodnie temu wyszłam ze szpitala bez żadnych rokowań. To znaczy, na pewno jakieś były, ale lekarze, uparcie pytani, równie uparcie migali się od odpowiedzi. Osobie przeciętnie inteligentnej (oraz zaopatrzonej w wielokrotnie przeczytany i przepuszczony przez gugla wypis ze szpitala) takie miganie się mówi całkiem sporo, a jeśli dodatkowo osoba jest słaba jak pisklę, trzy tygodnie temu uczyła się chodzić, a tydzień temu, tuż przed wypisem, przeszła 450 metrów w sześć minut, oraz przed wyjazdem musiała zapakować lekarstwa i zastrzyki, które bezwzględnie musiała brać trzy razy dziennie, do osobnej kosmetyczki, bo w zwykłej się nie mieściły, to już w ogóle.

A zatem jechaliśmy w świat, Pan Małżonek, moje dzieci, najmłodsze liczące sobie siedem miesięcy, ja, przeświadczona, że być może to ostatni wyjazd w moim życiu (zaledwie tydzień wcześniej rozpłakałam się w nieopanowany sposób, wjeżdżając do swojego miasta, bo kilka dni wcześniej byłam pewna, że nigdy w życiu go już nie zobaczę) oraz moja depresja. Potworny, gigantyczny, niezmierzalny dół, który kazał mi robić plany najwyżej na godzinę naprzód, żegnać się z moimi dziećmi przy każdej zadyszce oraz mroczkach przed oczyma (czyli często) i nie mieć żadnego pomysłu na ewentualne życie, gdyż po co, w końcu mogę umrzeć w każdej chwili.

Pan Małżonek, bohaterski, cierpliwy, nie poddający się Pan Małżonek robił co mógł, by mnie w jakieś plany zaopatrzyć. By skłonić mnie do robienia czegoś, co zajmie mi ręce i głowę, i może sprawi, że przestanę myśleć, skupiać się na każdym oddechu i analizować każdy ucisk w klatce piersiowej. A zatem, co lubisz robić, droga żono. Czytać, bardzo dobrze. Czytanie jest super, ale w obecnym stanie ducha rozproszyć mnie mogło wszystko, ze wspomnianym piknięciem w klatce piersiowej na czele. Robić na szydełku lubisz, na drutach, wyszywać. Rzeczywiście, ale jaką ma się w czasie dziergania wolną głowę i jak hulają twoje myśli, to tylko ja wiem, a w którą stronę pożeglują zgaduję bez najmniejszych trudności. Odpada. W ogródku lubisz się babrać. W rzeczy samej, ale po pierwsze - patrz powyższa uwaga o hulających myślach, a po drugie, kucnięcie i wyrwanie kilku chwastów w moim stanie skutkować mogło natychmiastowym omdleniem (a nawet jeśli nie, to wstać o własnych siłach bym nie wstała), jedyna dostępna mi aktywność  ogródkowa ograniczała się wówczas do siedzenia i patrzenia, jak liście winobluszczu zmieniają kolor. Odpada.

No to jeszcze lubisz pisać. Pamiętasz? Pani psycholog w szpitalu spytała cię, czy piszesz. Bo, jak twierdziła, tak fajnie opowiadasz, więc czytałoby się to, co napisałaś na pewno też  dobrze. Napisz książkę.

Wysiadłam z samochodu w tej małej, ledwie widocznej na zdjęciu zatoczce, kupiłam w sklepiku wodę i ciasteczka owsiane, wsiadłam z powrotem i powiedziałam:

- Nie umiem pisać książek. O czym miałabym pisać? I kto niby chciałby to czytać?
- To bloga - powiedział Pan Małżonek, wyjeżdżając z zatoczki. - Sprawdzisz, czy pisanie jeszcze sprawia ci frajdę, czy taka odskocznia będzie ci odpowiadać. Zacznij pisać bloga.

Siedem lat i jeden miesiąc temu nie wiedziałam, że blogi istnieją.

No, dobra, trochę upraszczam. Wiedziałam, że istnieją. Nie czytałam żadnych. Nigdy, nawet tych, które pisali moi bardzo dobrzy znajomi i przyjaciele. Nie wiem nawet, czemu. Idea blogosfery była mi całkowicie obca. Podejrzewam, że postrzegałam blogi jak pamiętniki, czyli teksty bardzo osobiste, takie, które się pisze, a potem zamyka w szufladzie na popiątny kluczyk. Bo jeśli pisać coś innego, to po co? A jeśli rzeczywiście to, to jak można rzecz upubliczniać?

Dlatego właśnie odpowiedziałam z powątpiewaniem:

- Bloga? Ja? Ja przecież (zdumienie stulecia! ogólny wstrząs! wszyscy zbierają szczęki z podłogi i potrząsają w zadziwieniu głowami!) nie umiem pisać bloga. Ja to się w ogóle robi? I (zdumienie stulecia i ta cała reszta, tylko razy milion) kto by mnie w ogóle chciał czytać?

A mimo to jeszcze nim wyjechaliśmy z miejscowości z zespołem szkół, małym sklepikiem i prawie tak samym małym zabytkowym kościółkiem - wymyśliłam tytuł. I wiedziałam, ze jeżeli ten blog, którego nie umiem pisać, kiedykolwiek powstanie, będzie się nazywał właśnie tak.

Królowa Matka i Banda Czworga.

Pięć dni później wróciliśmy z Mazur i zaczęłam Wielkie Przygotowania. Polegały one na rozmowach z moimi bardziej ogarniętymi blogowo (czyli, ekhm, z wszystkimi) i komputerowo (czyli z większością) Znajomymi i Przyjaciółmi, którzy mi doradzali, odradzali, wybierali platformę i podrzucali linki z informacjami. Skutkiem tych rozmów było, że - nieświadoma, co zaczyna, nie orientująca się w modach i stylach (oraz w fakcie, że takowe istnieją) - zadebiutowałam jako blogerka równo siedem lat temu.

Dla trzydziestu osób, bo mój blog był wówczas zamknięty dla publiczności.

Otworzyłam go miesiąc później skutkiem namów wyżej wspomnianych Znajomych i Przyjaciół, którzy mnie wiernie czytali, wspierali, i nigdy nie czepiali się, że piszę w trzeciej osobie (jeśli ktoś Królowej Matki nienawidzi wie już, komu podziękować ;)).


O tym, że - jeśli w ogóle - pisać będę w trzeciej osobie wiedziałam niemal w tej samej chwili, w której wymyśliłam tytuł. Podejrzewam, że na tę decyzję miało wpływ moje przekonanie, o którym wspominałam wyżej - że blog to taki pamiętnik. Bardzo osobisty. A ja nie chciałam, żeby był to pamiętnik. Potrzebowałam dystansu między mną - żywą, całą osobą, z jej imieniem, nazwiskiem, adresem, telefonem i zdjęciem w dowodzie oraz własną historią, a bytem, który w mniejszym lub większym stopniu wykreuję, pisząc bloga. I choć miliony razy przeróżne osoby (niekoniecznie pytane o zdanie) wyjaśniały mi, że bloga należy pisać w pierwszej osobie, gdyż jak nie to jest się egzaltowaną idiotką z pretensjami do aligancji oraz zaciera wrażenie ewentualnej inteligencji i lekkości pióra, a w ogóle tak się pisało na początku wieku, a teraz to jest kompletnie nie komilfo oraz przestarzale, chyba nie umiałabym przez te wszystkie lata pisać go inaczej.

Tym niemniej w tym roku, gdy poprosiłam Pana Małżonka, by zatrzymał się przy małym sklepiku usadowionym przy drodze w kujawsko-pomorskiem, żebym mogła zrobić zdjęcie, pomyślałam, że nadszedł chyba czas na zmiany.

Gdy zaczynałam pisać, moje najstarsze dziecko było młodsze, niż Pompony teraz. Potomek Młodszy miał trzy i pół roku, Pompony nie umiały mówić i miały po cztery zęby na osobę.

Potomek Starszy dziś ma prawie czternaście lat i lada moment nadejdzie chwila, gdy nie będzie chciał być bohaterem bloga. Już teraz czytają mnie dwie jego nauczycielki, kwestią czasu jest, gdy na ten pomysł wpadnie któryś z jego kolegów co, jak wiemy, różnie może wpłynąć na jego pozycję towarzyską w tym straszliwym wieku burzy i naporu. 

Potomek Młodszy za miesiąc kończy jedenaście lat i powyższe uwagi też go w jakimś stopniu dotyczą. Na razie obaj lubią tego bloga i nie przeszkadza im występowanie w nim od czasu do czasu (chociaż, co na pewno zauważy każdy zaglądający tu w miarę systematycznie Czytelnik, coraz rzadziej). Na gwiazdy wyrastają Pompony, liczące lat siedem i pół, ale za chwilę, za moment - to jest niezwykłe, w jak krótkim mgnieniu potrafi minąć pięć lat! - i one dorosną. 

I pewnie przyjdzie taki dzień, gdy na pytanie, czy mogę o czymś napisać (bo zawsze o to pytam, wszystkie anegdotki z Potomkami w rolach głównych mają ich błogosławieństwo) usłyszę odpowiedź "Nie".

Co wtedy? Czym stanie się Królowa Matka i Banda Czworga bez bandy czworga?

Więc, pomyślałam, może uprzedzić fakty. Może zamknąć bloga, zacząć pisać nowego, może zmienić mu tytuł, może dać sobie nową ksywkę. 

Może przestać pisać, bo za często to ja tego nie robię ostatnio. Pożegnać się, podziękować, pozostać na Facebooku i Instagramie, ale nie blogować, bo blogowanie podobno obumiera.

A może, pomyślałam potem, może po prostu przejść na "ty". Przynajmniej w niektórych postach, na przykład okołokulturalnych i książkowych, bo prawdę mówiąc czasem nawet w moich uszach dziwnie brzmią te wygibasy językowe, do których muszę się uciekać pisząc recenzje, a jestem wszak przyzwyczajona. I nie macie pojęcia, jak idiotycznie się czuję, przedstawiając się osobom, które widzą mnie pierwszy raz w życiu "Dzień dobry, jestem Królowa Matka" :D.

A zatem może Królowa Matka zostanie tam, gdzie jest Banda Czworga. A tam, gdzie Bandy Czworga nie ma - będę po prostu ja. Do czasu, gdy Królowa Matka w naturalny sposób odejdzie i wszystko się zmieni w sposób całkowicie zwyczajny.

Tak więc, dobry wieczór, to po prostu ja.

Kilka lat temu - dwa? trzy? - jedna z blogerek, które regularnie czytuję zaproponowała, by każdy bloger napisał post o tym, co zawdzięcza blogowaniu. Znajdowałam się wówczas w czarnej... sempiternie, a lektura postów tych blogerów, którzy odpowiedzieli na wyzwanie tylko ten stan pogłębiła. Opisywali oni spotkania na szczytach (różnych), wygrane w konkursach (też różnych) oraz osiągnięcia zawodowe pozyskane za sprawą blogowania, a ja akurat wróciłam do pracy w prowincjonalnej szkole, miałam czworo absorbujących dzieci i malutki, a ciągle wymagający wykończenia domek w lesie, zaś o godzinie 19 nie pamiętałam, jak się nazywam. Zasięgi mi leciały na łeb na szyję i powoli popadałam w zapomnienie. Nigdy w życiu nie załapałam się na pierwszą dziesiątkę żadnego konkursu, i w ogóle byłam malutka, smutna i do wyrzucenia.

Po czym (po jakimś czasie rzecz oczywista, na nagły błysk rozsądku w moim przypadku liczyć nie należy) naturalnie zaczęłam dochodzić do siebie, pukać się w czółko w temacie poglądu na własne blogowanie i odkrywać, że może i dobrze, że nie napisałam wtedy żadnego posta, bo będę go mogła popełnić w lepszym momencie.

Na przykład teraz.

Ponownie - dobry wieczór, to ja, ta, która podjęła jedną z najlepszych decyzji w życiu, logując się na Bloggera siedem lat temu (bez jednej godziny ;)).

Nigdy nie wygrałam żadnego konkursu, co mówię, nigdy nie otarłam się nawet o podium. Ani o pierwszą dziesiątkę. Nie mam na FB dwudziestu tysięcy obserwatorów, tylko niecałe półtora tysiąca, a na blogu - niecałych trzystu. Na Instagramie nie jestem w stanie osiągnąć pięciuset obserwatorów od tak dawna, że zaczynam obserwować własny profil z niezdrową fascynacja  (mam 499 obserwujących  iiì! ups, jednak nie, nazajutrz mam 495, nazajutrz - yes! yes! yes! - 500, a w kolejny dzień  znowu 492. I tak w kółko od miesięcy). Zasięgi mam takie, że żadnemu reklamodawcy nie opłacałoby się zamawiać u mnie reklamy (nie, żeby jakiś chciał). Jestem nieżyciowa w kwestii mediów społecznościowych, nie znam się i nawet nie próbuję odnaleźć się w świecie, w którym trzeba mieć profesjonalnie prowadzonego Instagrama, Twittera, vloga, a jeśli już ma się staroświeckiego (fe!) bloga, to z nowoczesnym layoutem. Uparcie tkwię na Bloggerze i  nie mam nawet  dynamicznego szablonu, tylko ordynarnie prosty. Raz pomyślałam o wykupieniu domeny, po czym uznałam, ze się nie znam i zapomniałam o pomyśle. Obok influencera to ja nigdy nawet nie stałam (to znaczy stałam raz, jak się ze Znaną Osobą na targach książki minęłam) i nigdy nie stanę (chyba, że kiedyś znów pojadę na targi książki albo jakiś konwent). Jestem bardzo średnio znaną autorką bardzo średnio popularnego bloga, który nigdy nie figurował na żadnej liście Najbardziej Wpływowych Blogów z Dziedziny X (i nie dlatego, że nie można go dopasować do żadnej, a kategorii "Blogi śmieciowe" jeszcze nie ma).

Jestem dokładnie tu, gdzie chcę być.

Bo jakich ja świetnych ludzi poznałam przez to blogowanie! (tu macham do Was wszystkich, Świetni Ludzie, i uwierzcie, ja się naprawdę zawsze bardzo cieszę, poznając Was, tylko muszę przełamać własną dupowatość, excusez, oraz onieśmielenie, będące u mnie naturalnym elementem wyposażenia wnętrza).

I jakich świetnych mam Czytelników.

Jakiś czas temu uświadomiłam sobie, że bez względu na to, o czym piszę - a zdarza mi się pisać o rzeczach kontrowersyjnych, chociaż tylko wtedy, gdy we mnie wzbierze, bo poza tym to patrz: uwaga o dupowatości, a także mam cienką skórę i zaczynam odchorowywać każdy trudny wpis w oczekiwaniu na falę niepochlebnych komentarzy, która wszak na pewno nadejdzie (nikogo tak nie podziwiam jak blogerów społeczno-politycznych, serio) - nigdy, nigdy nie miałam na swoim facebookowym profilu ani tu, na blogu żadnej awantury. Nie musiałam nikogo zablokować. Usunęłam przez te siedem lat ze trzy komentarze, w tym jeden na życzenie jego autorki. Dostałam dziesiątki zatroskanych maili, gdy było mi źle. Dostałam dziesiątki maili, których autorzy dzielili się ze mną bardzo osobistymi opowieściami. I takie, w których mi dziękowano. I takie, w których Czytelnicy przysyłali mi zabawne memy albo reklamy nowych powieści AłtorKasi, te także :). 

Za każdym razem te maile mnie cieszą i za każdym razem zaskakują. I za każdym poruszają do głębi, bo sama myśl, że komuś chciało się wykonać ten wysiłek i napisać do obcej baby z interneta naprawdę chwyta mnie za serce i ściska, ale to takie przyjemne ściskanie (a już w chwilę, gdy poznawałam człowieka, a on robił wielkie oczy i mówił "O, to ty jesteś Królowa Matka!" - BTW, widzicie, jak to NAPRAWDĘ IDIOTYCZNIE BRZMI? - to ja praktycznie nie wierzę, co nie przeszkadza mi przechowywać każdego takiego momentu we wdzięcznej pamięci, nikt nie powiedział, że muszę porażać logiką. I za każdym takim razem mam ochotę zapiszczeć, więc jakby co, czujcie się uprzedzeni, bo kiedyś mogę nie wytrzymać).

A przy tym ci Czytelnicy to nie jest Koło Wzajemnej Adoracji. Różnią się, nie zgadzają ze sobą, nieraz ogniście dyskutują. Na pewno nie zawsze podzielają moje poglądy i nie zawsze się ze mną zgadzają. Zawsze robią to w sposób kulturalny i argumentują (ewentualnie odlubiają bloga, acz czynią to z elegancką dyskrecją), i są dla mnie dowodem, że tak też można. Jak mogę wątpić w to, że świat zmierza w lepszą stronę, skoro mam codzienny kontakt z takimi ludźmi.

Wszystkim Wam dziękuję za te siedem lat.

Mam nadzieję na więcej :).


Ja.