wtorek, 23 lutego 2016

Bajka na dobranoc

Królowa Matka wraca z pracy.

W tym miejscu autobus zawsze dlugo stoi, bo i podróżnych wpuszcza/wypuszcza, i czeka na zmianę świateł.

Królowa Matka siedzi z opartą o szybę głową, przemielona, wypluta, wyczerpana kaszlem, katarem, bólem zatok, mówieniem do dziatwy, która niekoniecznie słucha, dyżurami, hospitacjami, obolała, słabiutka jak szczenię - i patrzy. Bezmyślnie patrzy, bo w tym stanie nie jest zdolna do wyprodukowania choćby jednej myśli, patrzy zahaczając okiem o pierwszy duży obiekt, który się trafia na linii miedzy jej oczami a horyzontem.

Facet.

Na środku apoplektycznego oblicza nos, przypominający dorodnego pomidora kształtem i wyglądem. Rozszerzone pory widać wyraźnie nawet z tej odległości, w której siedzi Królowa Matka. I fioletowe żyłki na policzkach, i czerwone, popękane naczyńka krwionośne. Przekrwione oczy wpatrzone w nieokreślony punkt w przestrzeni, oblicze typu "oj, nie wraca ci on z kina".

Naokoło łysiny - kępki jasnych, rzadkich włosów. Raczej dawno nie mytych. W posklejanych kosmykach sterczą na wszystkie strony.

Wielki. Zajmuje połowę ławeczki przystankowej, na której siedzi samotnie, ale coś Królowej Matce mówi, że gdyby byl drobniutki jak koliberek, to też nikt by obok niego nie siedział.

Zaniedbany, żeby użyć łagodnego slowa. W jakiejś koszuli czy bluzie, nie dopinającej się na ogromnym brzuszysku, wyświechtanej kurteczce z przykrótkimi rękawami, z których wystają łapy, kudłate, ogromne, zakończone dłońmi jak bochny. W spodniach, też przykrótkich, w rozdeptanych półbutach, wsuniętych na gołe, opuchnięte stopy. Od pierwszego rzutu oka widać, że nie spędza mu z powiek snu kwestia, czy te koszulo-bluzy, spodnie, buty, kusa kurteczka - to w rzucik, to w kratkę, to w fioletach, to szaro-bure, a tamto z żóltymi elementami - do siebie pasują kolorem czy fasonem, no, fason to jest w ogóle chyba rzecz raczej rzadko zaprzątająca mu głowę.

Podobnie jak higiena. Wszystkie ubrania wygladają na mocno nieświeże, pewnie nie pachną zbyt pięknie, jeśli wnioskować po pustce, wytworzonej wokół niego przez innych czekających na przystanku ludzi. Są stare i zużyte.

On też.

Siedzi, kamiennie nieruchomy, i patrzy w dal.

Nagle drga, sięga za pazuchę przyciasnej kurteczki i wyciąga zza niej worek z szarego papieru. W środku worka charakterystyczny, podłużny kształt, opakowanie fachowo zwinięte.

O, miga zbłąkana myśl w głowie Królowej Matki, chłopak, jak widać, zna przepisy, wie, że jak chce się napić w miejscu publicznym, powinien mieć napój estetycznie ukryty przed wścibskimi oczami Straży Miejskiej, brawo, widać, że się przejmuje.

Ale mężczyzna rozwija szary papier. Wyciąga z niego swoją butelkę i podnosi ją do oczu.

To nie butelka.

Facet trzyma przed twarzą podłużny, wąski woreczek napełniony wodą, niemal zupełnie ginący w jego ogromnych łapskach.

W środku pływa mieniąca się tęczowo złota rybka, ciągnąca za sobą zachwycający welon ogona. Wygląda jak uchwycony magicznym sposobem promień słońca.

Facet uśmiecha się. Wskazującym palcem delikatnie gładzi folię worka. Ostrożnie pakuje go z powrotem do szarej torebki, zawija ją starannie, z namaszczeniem ukrywa za pazuchą kurtki. Znów nieruchomieje.

Autobus rusza.

Facet zostaje sam na swojej ławce, ze wzrokiem ponownie utkwionym w nieokreśloną dal...

wtorek, 16 lutego 2016

Aaaaaaaa...psik!

- Mamusiu - powiedział tydzień temu bladym świtem Pompon Młodszy, potargany, zarumieniony, w przerwach między atakami kaszlu oraz biedniutki (a trzeba podkreślić, że niewiele jest na tym świecie bardziej czarujących i rozbrajających widoków, niż biedniutki Pompon Młodszy - z wielkimi oczami błyszczącymi od gorączki, plackami rumieńców na krągłych policzkach, płowymi włosiętami sterczącymi na wszystkie możliwe strony, kształtną główką chwiejącą się - zda się - bezsilnie na cieniuteńkiej szyjce, żywcem dziecko z jednego z tych słodkich obrazeczków, których Królowa Matka w dziecięctwie miała w domu na tony...

Źródło

- czy kaszel to jest taki malutki kotek?

Kaszel w postaci malutkiego, zielonego, puchatego stworka pojawił się w jednej z tych reklam, okupujących od początku sezonu grypowego telewizory polskich miast i wsi, i był naprawdę uroczy.

Niestety, ten, który postanowił zamieszkać w Pomponie Młodszym już taki uroczy nie był.

W dodatku był tylko jednym z objawów nadciągającej nad Dom w Dziczy epidemii.

I był zaraźliwy.

W efekcie czego tydzień temu Królowa Matka spektakularnie padła do towarzystwa dychrającym Pomponom.

Po tygodniu one wstały.

A ona nie.



Przebóg, kiedy ona taka chora była ostatnio to już naprawdę nie pamięta.

Leżąc pod tuzinami kocyków, sięgając drżącą ręką po herbatkę i zmieniając zdanie z braku sił w połowie drogi, trochę majacząc, a trochę bredząc skutkiem plątania języka z ogólnej słabości usiłowała Królowa Matka liczyć - nie było to w tym roku w czasie wakacji, gdy Pan Małżonek chciał odwoływać wyjazd do Kołobrzega, bo w Kołobrzegu napojona Choligripem albo innym Gripexem latała po plaży i padała nieprzytomna dopiero wieczorem, a w ogóle trwało to trzy dni tylko; i nie rok temu, gdy ją Pan Małżonek przez dwa dni po pracy wysyłał na górę do sypialenki; i nie zanim wysiadło jej serduszko, wysiądnięcie serduszka się w ogóle nie liczy, bo przecież to inna liga (mimo wszystko, chociaż to wrażenie, że się właściwie nie żyje jest jednak silnie zbliżone), i jak by Królowa Matka nie rachowała na osłabłych paluszkach wychodziło jej, że ostatni raz tak chorowała we wczesnym dzieciństwie, którego nie pamięta, ale z opowieści rodzinnych wie, że wtedy zdarzało jej się mieć prawie 40 stopni gorączki, a potem już nie. Do teraz.

Ale już myśli, że to jest bardzo przykre, mieć takie długie nogi, bo gdyby miało się krótsze o dziesięć centymetrów, to by człowieka dziesięć centymetrów ciała mniej bolało (a nawet dwadzieścia, licząc po dziesięć na każdą nogę) to w ogóle nigdy nie miała. Też do teraz.

Poza tym nie jadła.

Nie przygotowywała jedzenia.

Nie sprzatała.

Nie zajmowała się gospodarstwem domowym. Ani żadnym innym.

Bo nie wstawała.

Przebóg, jakim cudem Pompony żyją.

Czasem o tym mgliście myślała, o ile miała siły myśleć.

Obejrzała po dziesięć odcinków trzech różnych sezonów "Wspaniałego stulecia". Jest to bardzo piękny serial pełen bardzo pięknych ludzi noszących bardzo piękna biżuterię. Przy którym nie trzeba myśleć. Więc lepsze to, niż zastanawianie się, jakim cudem Pompony przeżyły.

Jest w TV jeszcze jakiś turecki serial, stopień pozwalania na nie myślenie zapewne podobny, ale z braku występowania przepięknych kolczyków Królowa Matka sobie darowała.

Jak akurat leciała na środkach przeciwgorączkowych (czyli dość często) poczytywała Monikę Szwaję.

Miała taki śmiały plan, żeby przeczytać coś, co jest recenzable, ale chwilowo nie produkują tak silnych środków przeciwgorączkowych, więc jej plan sklęsł.

Zaczęła robić spódnicę z surowego lnu na drutach, docelowo taką,


a chwilowo mającą postać paseczka wzoru.

Lekarka popatrzyła na nią z powątpiewaniem i powiedziała, że ona tam nie widzi w jej stanie niczego nadzwyczajnego.

Komu w tym kraju dają dyplomy lekarskie to naprawdę Królowa Matka nie wie.

W każdym razie świńska grypa to nie jest.

Ani ptasia, krowia, psia, ani podobno nawet ludzka.

Może to jakaś nowa odmiana. Grypa Królewskomatczyna.

Grunt, żeby minęła.

Aaaaaaa-psik!


niedziela, 14 lutego 2016

Wyłacznie dla osób eleganckich!

Artykuł ostatnio Królowa Matka czytała (zdarza jej się, sama się dziwi, ale czasami znajduje czas na tak dziwne czynności).

Chociaż "artykuł" to za dużo powiedziane. Bardziej niż artykuł był to zbiór krótkich wypowiedzi (taki obliczony na klikalność) dziewięciu kobiet, każda wypowiedź okraszona zdjęciem.

Na zdjęciach widniały części garderoby, których – zdaniem właścicielek – nosić im już nie wypada.

Różności tam były. T-shirty bez stanika pod spodem. Urocza, króciutka sukienka w dżinsowym kolorze, z falbanką. Spódnice krótsze niż sięgające nad kolano. Kolorowe gumki do włosów. Piżamki w misie. Wysokie obcasy do krótkich sukienek. Spodnie dzwony.

I uzasadnienia. Że już nie przystoi. Że to niepoważne, no bo kto to widział, taką piżamkę w misie zakładać. Że do kolan – tak, ale powyżej nie, gdyż kolana się marszczą. I biust już nie ten. Tunika też nie, wygląda się, jakby się było w ciąży! I nie bikini, wykluczone.

Przecież przekroczyło się już tę trzydziestkę.

A potem te usprawiedliwienia. Te wyjaśnienia.

Ja się doskonale czuję jako trzydziestolatka! To nie była dla mnie żadna granica, skądże. W ogóle jej nie odczuwam. Nie zauważyłam różnicy, żadnej, najmniejszej! Akceptuję swoje ciało w stu procentach, bez wyjątków. Ale inni. To tym innym nie chcę robić przykrości.

Na zdjęciach – rewelacyjne nogi, świetna figura w sukience z falbanką (Królowa Matka kupiłaby sobie taką bez sekundy namysłu), kapitalna pupa podkreślona krojem spodni. Ale to tylko wyjątkowo, na prośbę fotoreportera/-rki, na potrzeby artykułu, do zdjęcia, potem zakazane rzeczy się zdejmie i upchnie w szafie, wyrzuci, odda komuś młodszemu. Komuś, kto tej trzydziestki nie przekroczył. Komu (jeszcze) wypada.

Wbijając dziś najmłodszego Potomka w dresiki Królowa Matka jednym uchem słuchała, niespecjalnie uważnie, dialogów z jakiegoś niewątpliwego polskiego przeboju kinowego, nadawanego przez polska telewizję. „Kobiety w twoim wieku nie noszą bojówek”. O, coś w temacie! Rzuciła okiem na ekran. Na ekranie Danuta Stenka. W najlepszym momencie życia Królowa Matka nie byłaby w stanie wyglądać tak, jak ona w tych bojówkach, nalewająca sobie kawę, od niechcenia krzątająca się po kuchni. „Kobieta w twoim wieku ma większe szanse, że ją na Marszałkowskiej zastrzeli snajper, niż że się za nią facet obejrzy”. 

Źródło

Aaaaaa! No tak, niech ściąga bojówki, niech się wbije w galabiję i obstaluje trumnę, jej życie jest skończone! Co z tego, że wygląda, jak wygląda (a wygląda tak, że gdyby Królowa Matka była facetem to nie tylko na Marszałkowskiej, ale i na Oxford Street czy innej Piątej Alei by się za nią obejrzała, a może nawet i zawróciła), to nie ma znaczenia, znaczenie ma, że trzydziestkę przekroczyła. A nawet (szeptem) czterdziestkę, że też ludzie w ogóle tak długo żyją, medycyna dokonuje cudów (tu przerwa na cmokanie z podziwem i niedowierzające potrząsanie głową), ale – cuda nie cuda – osoba tak wiekowa nie powinna po ulicach w bojówkach latać, tylko w domu za firanką siedzieć i oddawać się cerowaniu skarpetek. Dla wnucząt. Albo taką podusię sobie wyhaftować, krzyżykami, położyć na parapet okna, na te krzyżyki przerzucić biust, i uczestniczyć w ten sposób w życiu sąsiadów z przyległościami, o to, powinna. A nie bojówki i obcisły T-shirt, też.

Królowa Matka jest osobą (proszę wybaczyć określenie) dupowatą do kwadratu. Niespecjalnie dobrze czującą się w swojej skórze, ubierającą się raczej nudno, niewyzywająco, nieśmiało. Mającą nadzieję, że nikt jej nie zauważy. Unikającą patrzenia na ludzi w irracjonalnej nadziei, że jeśli ja nie patrzę na nich, oni nie patrzą na nią. Niepewną siebie i nieśmiałą.

Jest wiele rzeczy, których nigdy by na siebie nie włożyła. Bo są zbyt wyzywające, za dużo odkrywają, za bardzo przyciągają wzrok. Ale to jest jej problem. Jej. To ona się zasłania od stóp do głów, to ją jej dekolt kłuje w oczy, to ona się źle czuje w bikini. I nie będzie usprawiedliwiać swoich fobii i kompleksów tym, że nie chce robić swoim widokiem przykrości innym.

Ani tym, że przekroczyła trzydziestkę i jej nie wypada.

I owszem, przekroczyła, i to raczej jakiś czas temu niż przed chwilą. No i co z tego? W zeszłym roku taką sukienkę zabrała na wczasy, że gdyby ją to biedactwo od falbanki dżinsowej zobaczyło to by zemdlało. Albo pomyślało o niej, że jest starą kretynka, która zupełnie nie wie, co jej przystoi i przynosi wstyd swoim dzieciom. Pościka dla Was, Kochani Czytelnicy, pisze właśnie Królowa Matka w piżamce. Różowej. Z polaru. Zdobnej w dwa urocze pingwinki w tym miejscu, w którym normalne kobiety mają Biust, a Królowa Matka - Klatkę Piersiową. No i, że się powtórzy, co z tego? Całkiem możliwe, że jest starym próchnem, że nie wie, co jej przystoi, a co do robienia wstydu, to przejmie się, jak jej własne dzieci powiedzą, że im go przynosi. Ale nie przestanie wkładać rzeczy, które lubi dlatego, że wisi jej nad głową jakieś mityczne „nie wypada”, zaś w okolicy roi się od arbitrów elegancji, gotowych w każdej chwili wytykać ją palcami.

Poza tym nie miała pojęcia, że fakt, że kolana się marszczą jest taki istotny.

Że się marszczą tuz po trzydziestce też nie wiedziała. Jej się jeszcze nie zmarszczyły, wszystko jeszcze przed nią!

Że wysokie obcasy to tylko do nobliwych sukienek do kolan.

Że w ogóle po trzydziestce to tylko sukienki do kolan.

Albo dłuższe, no bo pomarszczone kolana należy przykryć co prędzej.

I nie dzwony, broń Boże, a już haftowane na szwach to apage, satanas, nawet do pielenia na działce czy wypadu na Mazury, mowy nie ma!

No, że brzydki biust to lepiej spowić w całun niż nosić pod t-shirtem bez stanika to już wcześniej Królowa Matka wiedziała, w końcu na co komu brzydki biust, ostatecznie jego główny cel to bycie dekoracyjnym... oh, wait.

Owszem, Królowa Matka, pchana ciekawością, znalazła w sieci artykuł o tym, czego nie wypada nosić mężczyznom po trzydziestce. Dużo ciekawych rzeczy się dowiedziała, jak na przykład to, że zakazane są spodnie luźne w kroku (oraz obcisłe), koszulki z dużymi nadrukami, plecaki. Na zdjęciach do artykułu – faceci, jak najbardziej pokazujący twarze, niektóre znane (i po trzydziestce). Bez skrępowania. Bo niby czego maja się wstydzić? Przecież nie poszli w tych koszulkach z nadrukiem i plecakiem na spotkanie w Białym Domu ani na pogrzeb nestora rodziny. Po ulicach sobie w nich chadzali, na piwo z przyjaciółmi, do kina, na spacer z dziećmi.

I się NIE PRZEJMOWALI.

Brawo, Panowie!

I postuluje Królowa Matka, aby brać z Panów przykład.

Czasami - jak mówi Klasyk -  trzeba, a nawet należy :).

niedziela, 7 lutego 2016

Filozoficznie

Królowa Matka (myśląc nie wiadomo o czym, chociaż jest prawdopodobne, że zupełnie o niczym, wchodzi do kuchni i zamiera z uniesioną ręką i wyrazem zagubienia na twarzy).

Królowa Matka (niepewnie) - Zaraz, zaraz... skąd ja się tu wzięłam? I po co?

Potomek Starszy (pomocnie) - Ale w sensie, że w kuchni, czy że na tym pięknym świecie?


Cóż.

Przynajmniej po co jest w kuchni to sobie Królowa Matka w końcu przypomniała...

poniedziałek, 1 lutego 2016

Eeeeeeee...

Pan Małżonek i Potomki igrają na dywaniku, bawiąc się w te rozkoszne zabawy polegające na tym, że się kogoś dusi, przygniata, przewraca, łaskocze, włazi na kogoś, spada, znów poddusza z chichotem, i tak apiat' od początku.

Pan Małżonek (boleśnie - gdyż nie są to zabawy, które obywają się bez ofiar w ludziach) - Auuuu!!! Kopnąłeś mnie, kopnąłeś!!!
Potomek Młodszy (z troską) - W diamenty?
Królowa Matka (poprawia machinalnie) - W klejnoty chyba...
Potomek Młodszy (wpatrzony w Królową Matkę wielkimi oczami, z nabożnym szacunkiem) - Och... nie masz siusiaka, a tak wiele o nich wiesz!

I chyba jasne stało się, dlaczego ten post ma taki, a nie inny tytuł...

sobota, 30 stycznia 2016

Ferie. Podsumowanie

Ferie się, nieprawdaż, Królowej Matce kończą i domagają się podsumowania, a zatem, proszszszsz, oto i ono:
 
- książek przeczytanych - pięć, 
- serii Sherlocka obejrzanych - trzy, plus jeden odcinek specjalny, 
- sweterek zszyty, 
- płatków śniegowych migoczących i nie migoczących zrobiona cała górka i nadal nie wiadomo, co z nich ostatecznie będzie, 
- ukończony jeden konik, żółty, 
- oraz dwie poduszeczki zyskały całkiem nowe ubranka, 
 
(co by się na blogu pokazało, ale się nie pokaże, gdyż aparat przebywa wew stolycy na leczeniu),
 
- spotkań towarzyskich - zero, bo samochód nawalił był całkiem tradycyjnie i uwięził Królową Matkę w Dziczy, 
- spamowania Domem w Dziczy na FB - trochę więcej niż zwykle, trochę mniej, niż Królowa Matka planowała, 
- bałwanków zbudowanych w ogródku - dwa duże i dwa "synki",
- całkiem nowe ciasto upieczone - jedno, 
- ciasta upieczone z przepisów dobrze znanych i wielokrotnie wypróbowanych - trzy, plus ciasteczka kawowe, 
- prób powstrzymania się od uduszenia wszystkich Potomków, indywidualnie i grupowo, i wepchnięcia ich pod lód na Wiśle/zakopania w błotku w lesie - nieliczona ilość,
 
a wszystko to zaowocowało objawieniem się na Blogu Głównym ośmiu wpisów (kilku przedferiowych, co prawda, ale styczniowych, a styczeń był miesiącem obfitującym w dni wolne wręcz nadzwyczajnie, co nie jest w tym wypadku rzeczą bez znaczenia), co daje nam jeden wpis na 3,875 dnia, częstotliwość dla Królowej Matki wręcz oszałamiającą.
 

Czas od tego odwyknąć, Kochani Czytelnicy.
 

Czas ponownie przyzwyczaić się do częstotliwości blogowania w skali jeden post na 10,032 dnia, jedna skończona robótka na kwartał, jeden odcinek Sherlocka w tygodniu (chyba, że się zaśnie przed końcem emisji) i jedna przeczytana książka w miesiącu, z której zresztą recki miodzio na blogasku i tak nie będzie, no, chyba, że w ramach tego jednego wpisu na 10,032 dnia, to wtedy tak.

Sposobów wyjścia z tego impasu widzi Królowa Matka kilka:
 
- objawia się nagle Oszałamiająco Bogaty i Obdarzony Nieskazitelnym Gustem Literacko-Rękodzielniczym Sponsor, który funduje Królowej Matce stypendium, comiesięczną pensję, szofera do odwożenia i przywożenia Potomków do szkół i przedszkoli, finansuje leczenie i SPA raz na kwartał, żeby Królowa Matka nabrała sił, a życie blasku, oraz dostawę interesującej lektury, że o odpowiedniej ilości włóczek, jako o rzeczy najzupełniej oczywistej, Królowa Matka nie wspomni.
 
Albo też Królowa Matka:
 
- trafia szóstkę w totka, najlepiej jakąś sympatyczną kumulację, rzuca w diabły tę całą robotę i po dwóch miesiącach niezbędnych, aby dojść do siebie zaczyna zajmować się robieniem tego, w czym jest najlepsza, czyli w pisaniu dla Was, Kochani Czytelnicy (przypochlebny uśmiech i machanie rzęsami w oczekiwaniu na falę taktownych potwierdzeń mode - on),
- dziedziczy spadek po obrzydliwie bogatym i całkowicie jej nieznanym krewnym, szczęśliwym przypadkiem pozbawionym innej rodziny, który marnotrawił swoje pieniądze na martini, szampana i kawior, podczas, gdy Królowa Matka mogłaby wreszcie rzucić w diabły tę całą robotę i po dwóch miesiącach... (patrz wyżej),
- wychodzi bogato za mąż... a, wróć, nie, to się nie liczy,
- zakłada tajne konto, na które Wierni Czytelnicy wpłacają jeden procent podatku, całkowicie spontanicznie i przez nikogo nie namawiani, jak w entuzjastycznym czynie społecznym normalnie, a Królowa Matka kąpie się w forsie, a w przerwach pisze. I czyta. I pisze o czym przeczytała. I dzierga. I pokazuje, co wydziergała, a potem znów pisze, i znów czyta.

I to by było wszystko, jeśli chodzi o twórcze koncepcje Królowej Matki w temacie przełamania zastoju w jej życiu twórczo-blogowym.

Ma ona za to pomysł, co Kochani Czytelnicy mogą zrobić ze swoim jednym procentem podatku, gdyby oni sami tego pomysłu jeszcze nie mieli, a prace nad stworzeniem królewskomatczynego subkonta nieco by się przeciągnęły.

Mogą go, na ten przykład,  oddać Jasiowi.

Jaś i Staś to prawie bliźnięta Pomponów.
 
Są tylko o jeden dzień młodsi.

Strona Jasia wisi na królewskomatczynym blogu. Ale jakby ktoś przeoczył/ przywykł i już nie zauważał to podsuwa Królowa Matka ku rozważeniu.


 
I oddala się wieszać pranie.

W ramach przerzucania prozaicznego mostu do codzienności nad rzeką wolności, wypełnioną Sherlockiem, książkami i płatkami śniegu z migoczącego mohairu.

Wzdech.

czwartek, 28 stycznia 2016

Rodzinka.pl, true story

Wszystkich wielbicieli Doroty Zawadzkiej alias Superniani Królowa Matka z bólem serca informuje, że muszą oni teraz odlubić jej (znaczy, Królowej Matki, nie Superniani) stronę na FB, że o blogu Królowa Matka nie wspomni*.

"Rodzinkę.pl" Królowa Matka oglądała nieszczególnie uważnie, co przyznaje, za pierwszego sezonu, a potem zaprzestała procederu, albowiem nie po to ma ona telewizor, żeby się denerwować oglądaniem własnej rodziny w nieco tylko przekrzywionym zwierciadle, tym niemniej gdzieś tam czasem coś jej mignie.

Dziś mignęło u Babci.

Pompon Starszy mijając telewizor w biegu zatrzymał się nagle i wpatrzył się w ekran jak zaczarowany.

- O! - powiedział z nabożnym szacunkiem po dłuższej chwili przetrawiania widoku pani Kożuchowskiej wygłaszającej głosem możliwe, że nieco podniesionym przemówienie do filmowych dzieci - Jak mamusia!!!

Szanowna Pani Małgorzato (co prawda w nastolęctwie regularnie mijałyśmy się na podwórku, albo i windę dzieliłyśmy, gdy leciałam w odwiedziny do mojej psiapsióły, a siostra królewskomatczyna śpiewała w tym samym, co Pani, chórze, tyle, że ona w tle, a Pani w solówkach, ale oficjalnie nas sobie nie przedstawiono, więc nie śmie Królowa Matka tykać), czy Pani chciała, czy nie (a raczej nie miała Pani tego w planach), stworzyła Pani na ekranie Królową Matkę, jak żywą**.

Od dziś...

IT'S OFFICIAL :).


*Dorota Zawadzka z wielkim dyzgustem wypowiedziała się była jakiś czas temu w temacie serialu i mamusi, wrzeszczącej na własne dzieci. Ekhm, ekhm, ekhm. Kłaczek. Państwo sami rozumią.

**No, z lepszą figurą i umiejącą chodzić na szpilkach. Ale nie czepiajmy się nieistotnych szczegółów, w końcu czym jest umiejętność chodzenia na szpilkach wobec wieczności :).

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Miód i bakalie, czyli odwilż nam niestraszna

Ciasto wyhaczyła Królowa Matka na jednym ze szkolnych kiermaszów. Nabyła kawałek drogą kupna, aby wesprzeć finansowo dzieci organizujące kiermasz, spróbowała, po czym tak długo chodziła za wychowawczynią klasy i żebrała, aż nieszczęsna kobieta przeprowadziła wśród swych uczniów stosowne śledztwo, ustaliła, która mamusia jest autorką ciasta, wydębiła od niej przepis i przesłała go Królowej Matce SMS-em.

Królowa Matka z przepisem się zapoznała, doznała ekstazy, był to bowiem przepis nie dość, że na szklanki, to jeszcze do wykonania metodą "bierzemy, wsypujemy, wlewamy, mieszamy, pieczemy, jemy", czyli tą ukochaną przez Królową Matkę, osobę nie aż tak pracowitą, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

I już mogła piec.

Na wstępie roztopiła w kąpieli wodnej miód, odlała z niego szklankę i odstawiła ją do ostygnięcia (info z SMS-a mówiło, że miód może być też sztuczny, ale sztucznego miodu nie było w Domu w Dziczy jak długo on istnieje, więc Królowa Matka topiła prawdziwy. Gdyby ktoś jednak wolał topić sztuczny, niech się czuje upoważniony).

W czasie, gdy miód stygł, Królowa Matka utarła w misce jedną miękka margarynę, 3/4 szklanki cukru (Królowa Matka ograniczyła ilość, w przepisie stało - jedna szklanka) oraz żółtka z pięciu jajek.

W czasie ucierania miód wystygł i już Królowa Matka mogła dodać do niego szklankę kwaśnej śmietany, wybełtać, po czym całość wlać do margarynowo-jajecznej masy, pracowicie mieszając wszystko łyżką. Gdy zaś składniki się ślicznie połączyły Królowa Matka stopniowo dosypała cztery szklanki mąki przesiane z łyżeczką sody. Wciąż mieszając, ze wzrastającym trudem, lecz niezłomnie.

Na (prawie) koniec Królowa Matka dołożyła, delikatnie mieszając łyżką, ubite białka z tych jajek, co to ich żółtka już stanowiły część pachnącej miodem masy.

A na sam, samiuśki koniec - dodała szklankę (z czubeczkiem... no dobra, ze sporym czubkiem) szklankę włoskich orzechów, nie posiekanych, tylko od niechcenia połamanych.


Po czym całość przelała na sporą blachę prostokątną, natłuszczoną i wysypaną mąką, i upiekła rzecz w 180 stopniach (oficjalnie piekła ją 45 minut, a w praktyce - trochę krócej, do czasu, gdy patyczek, którym dziabała ciasto, był całkiem suchy).



Według wspomnianego wyżej SMS-owego info ta czubata szklaneczka nie musiała być wypełniona orzechami, ale dowolnymi bakaliami - rodzynkami, żurawiną, siekanymi daktylami, suszonymi morelami, czym kto lubi. Ale zdaniem Królowej Matki włoskie orzechy, dzięki delikatnej goryczce, najlepiej pasują do ciasta, cudownie pachnącego miodem i słodkiego (którą to słodycz czuć najlepiej PO przełknięciu kęsa, wtedy też czuć, że ta słodycz to raczej miód niż cukier, rozkoszne wrażenie).


Robienie lukru jest zbyteczne, ale Potomki (dla których nie dość słodkie byłoby chyba nawet rachatłukum - na zrobienie którego, nawiasem mówiąc, bardzo Królową Matkę namawiają, i nie wyklucza ona, że namowom ulegnie, wtedy sprawdzi i da znać Kochanym Czytelnikom) nalegały, więc Królowa Matka trochę pomazała ciasto tu i tam, i posypała dyskretnie cynamonem, gdyż cynamonu, nieprawdaż, nigdy dość.


No i lukier jednak ładnie wychodzi na zdjęciach ;).

piątek, 22 stycznia 2016

O względności rzeczy wszelkich

Słoneczny dzień, śnieg nietknięty ludzką stopą rozpościera się na polach po obu stronach tej ścieżynki, która została wygnieciona przez pięć par stóp i płozy dwóch sań, i migocze przecudnie. Ścieżynka ciągnie się przez prawie kilometr, od Domu w Dziczy do Pagórków nad Wisłą, z których to Pagórków fantastycznie się zjeżdża (Królowa Matka uprzedzi pytania i od razu powie, że nie prosto do rzeki, między Pagórkami a Wisłą bowiem rozpościera się kolejne trzysta metrów płaskiej jak stół łąki, obecnie również pokrytej nieskalanym śniegiem).


A na długości wspomnianego prawie kilometra, w różnych jego fragmentach znajduje się czworo dzieci w różnym stopniu spieszenia się/ zwlekania/ udawania, że nie słyszą nawołującej Mamuni / walki ze sobą nawzajem/ walki z Bezwzględną Naturą - dzieci szarpiących sanki, które gdzieś utknęły, robiących orły śnieżne, wrzeszczących na siebie i obrzucających wyzwiskami i/lub śnieżkami, ryczących baranimi głosami i wykonujących inne etcetery.

Królowa Matka (usiłująca zagonić swoje Potomstwo niczym kwoka, acz kwoki mają zazwyczaj lepsze efekty) - Słuchajcie, chodźmy już do domu, dobrze? Bo ja zaraz zwariuję, że nie wspomnę, że jestem naprawdę wykończona, jeden sto metrów za mną i koniecznie musi nieść sanki na plecach, jeden rzuca w drugiego bryłami lodu, któryś wrzeszczy, któryś się obraża, któryś się zgubił, któryś goni psa, któryś ucieka przed psem, któryś leci dwa kilometry z przodu, prawie już dom minął, mam wrażenie, że mam was dwa tuziny, a co jeden to dziwniejszy!!!

Pompon Młodszy (który grzecznie przycumował u boku rozsierdzonej Mamuni, czule tuląc w objęciach nieodłączne, wczoraj wspomniane, bryły śnieżne) - Tylko ja jestem nojmalny, nie, mamusiu? Ja sobie gzecznie idę, i zbiejam takie cienkie lodziki dla moich Śniegusiów, i zaniosę im je na wejandę na obiadek, i będę je kajmił po jednym śnieznym płateczku, bo moje Śniegusie kochają, jak ja je kajmię, a tejaz są bajdzo głodne!

Nie ma to jak ostoja normalności w naszym oszalałym świecie :).

czwartek, 21 stycznia 2016

Puchowy śniegu tren oraz inne okoliczności przyrody (i nie tylko)

Puchowy śniegu tren ma obecnie formę nieco przydeptaną, jako, że świeży śnieg nie padał od trzech dni, ale co Dzicz to Dzicz jednak, i ,nawet przydeptany, ten śnieg jest w zupełnie innym stopniu przydeptania niż śnieg miejski.

Potomki wylegają przed dom poowijane szalikami, które się natychmiast rozplątują, z naciągniętymi na uszy czapkami, które natychmiast spadają na nos (albo na oczy, albo prosto w puchowy śniegu tren) i w rękawiczkach, które są natychmiast zdejmowane, gdyż zawadzają w robieniu śnieżek. Ponadto w Domu w Dziczy występują dwie sztuki sanek - jedne z oparciem, jedne dla twardzieli, bez oparcia, Potomków jest czworo, ale walk o to, kto będzie jeździł na czym prawie nie ma, gdyż Pompon Młodszy nie wyraża zainteresowania jakimiś tam sankami. Zamiast tego zbiera niejakie Śniegusie, które niesie w czułym objęciu na werandę i ustawia przed balkonowym oknem tak, by mieć je na oku nawet wtedy, gdy Wredna Matka zapędzi go w domowe pielesze. Śniegusie są to, że Królowa Matka wyjaśni, zbrylone grudy śniegu (a w zasadzie już lodu) różnej wielkości, które to grudy Pompon Młodszy pieczołowicie wykopuje z pobocza drogi, oczyszcza z piasku i innych przyklejonych listków i upiera się, by je wziąć do domu, gdyż im zimno. Mamy ich na werandzie sporą kolekcję z tendencjami wzrostowymi, bo z każdego spaceru Pompon Młodszy przynosi Śniegusiów więcej, dziś na ten przykład pięć. Jeśli zima nie odpuści, pod koniec ferii okno balkonowe będziemy mieli zamurowane Śniegusiami tak do połowy, co najmniej.

Poza jazdą na sankach, powiększaniem kolekcji Śniegusi i czytaniem lektur szkolnych (pogląd Potomka Starszego ewoluował od nienawiści w stanie czystym do "Ta Ania to całkiem fajna jest!", co możemy uznać za triumf) Potomki wraz z Królową Matką obejrzały też film "ESD" według dwóch części Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz, przy czym Królowa Matka oglądała rzecz zdegustowana w najwyższym stopniu, jęcząc co chwila i wyrażając swój dyzgust wyrażeniami niekoniecznie parlamentarnymi, chociaż powinna się opanować raz - z powodu siedzącej obok niej progenitura, a dwa - ze względu na to, ze widziała dzieło już wcześniej i wiedziała dobrze, czego się można po nim spodziewać.

Mimo to wciąż ją na nowo zaskakiwało, na jak bardzo wielu poziomach "ESD" to jest film zły, a jako ekranizacja - gorzej niż zły.

Oczywiście wie, że film posługuje się zupełnie innymi środkami wyrazu niż książka, oczywiście jest świadoma, że reżyser ma prawo do pokazania swojej wizji, a co więcej film powinien być zrozumiały dla widza który książki nie przeczyta, a nawet zgadza się (zasadniczo) z prawem reżysera o decydowaniu o obsadzie. I dlatego na przykład obsadzenie ciemnej szatynki z warkoczem do pasa w roli blondynki z krótko obciętą, postrzępioną, słomianą strzechą włosów, a krótko obciętego rudzielca z włosami postawionymi na żel (czy też raczej, zważywszy epokę, cukier) w roli też rudzielca co prawda, ale z szopą niesfornych loków nie powinno mieć dla odbioru dzieła filmowego żadnego znaczenia, gdyby.

Gdyby nie to, że wygląd zewnętrzny Gabrieli ma znaczenie dla fabuły - i to że wygląda jak "duży zaniedbany chłopak", i że ma krzywą czuprynę przyciętą własnoręcznie, i że ma w nosie kolory ziemi i nie czuje w sobie Romantycznego Motyla, to wszystko jest wyraźną manifestacją jej charakteru. Podobnie Ida - przecież ta szopa rudych loków (Rudy Kościotrup!) i jej obcięcie jest jakimś krokiem naprzód na drodze do odkrywania (i kreowania też, a czemu nie) siebie, a tu mamy nastolatkę sztucznie deklamującą przed lustrem "Jestem piękna i wspaniała", chociaż nic się w niej zmieniło poza tym, że włożyła na siebie koszulę ojca. Uwodzicielskiego blond-Pyziaka bez stalowego błysku w oku jakoś by Królowa Matka przełknęła, ale Mila bez siwego, w domyśle eleganckiego, choć skromnego koczka tylko z kiepską trwałą zmienia odbiór postaci - bo przecież wiadomo, że Mila taka nie jest, tym się różni od innych, pracujących w domu mam, no i poza tym mama Borejko nigdy nie zrobiłaby sobie trwałej - nie ta (BARDZO nie ta!) estetyka , a poza tym wymyślona przez Małgorzatę Musierowicz postać z pewnością nie wydałaby na siebie tyle pieniędzy, przecież nawet na bukiet kwiatów (i to w samym środku sezonu, gdy kwiaty kosztują grosze) dla siebie jej szkoda.

Pisze to wszystko Królowa Matka po to, by z jej krytyki nie wynikało głównie, że film był nie taki, bo bohaterowie mają inne włosy niż sobie wyobrażała :). Ale jednak, skoro w pierwowzorze literackim na co drugiej stronie (przez całą serię, dodajmy) wspomina się krzywo przycięta strzechę popielatych kosmyków, na widok wpadającej z rykiem na ekran brunetki z warkoczem do pasa można odczuć lekki dyskomfort. W takiej sytuacji, skromnym królewskomatczynym zdaniem, tylko jedna rzecz reżysera usprawiedliwia - wielki talent aktorki, którą obsadził wbrew warunkom.

A w ogóle, choć oczywiście i w tym się Królowa Matka zgadza, że reżyser nie musi - a czasem nie powinien ;) - dosłownie "przerysowywać" postaci z książek, to są takie książki, w których bohaterowie są jednak tak wyraźnie "narysowanie" przez autora, ich opis tak konsekwentnie podkreślany - w komentarzach postaci, w komentarzach odautorskich, czasem też w ilustracjach, - że może jednak należałoby się tego trzymać? Z szacunku dla czytelnika/widza. Królowa Matka nie sądzi, że znajdzie się chociaż jedna osoba, która czytała "Kwiat kalafiora", a która, zapytana o opis Gaby wahałaby się przy określeniu koloru i długości jej włosów, koloru oczu. Nie należy się więc dziwić, że skoro widzi się aktorkę aż tak odbiegającą od wyrobionego podczas lektury wizerunku jest się na "nie" już na początku. Wybitnego dzieła by trzeba, by to początkowe "nie" zatrzeć.

Czyli czegoś, co w tym wypadku nie zaistniało.

Bo gdyby w tym filmie pojawiły się takie kreacje, że zapomina się że postać wygląda inaczej niż powinna, można by to przełknąć. Ale tu jest Gaba cedząca słówka ze złośliwą ironią, względnie rycząca głosem kaprala (wie Królowa Matka, wie, w książce też ryczała na początku, no, ale potem był jakiś rozwój postaci, jakaś ewolucja, jakieś próby wcielenia się w Romantycznego Motyla, jakieś starania, by zbliżyć się do małych sióstr), agresywna, niesympatyczna osoba, w której ten blond Pyziak zakochał się z przyczyn całkowicie niezrozumiałych. Jest Ida, szorstka i niesympatyczna smarkula, Królowa Matka też była niesympatyczna w tym nieszczęsnym i nieszczególnie estetycznym wieku lat czternastu, ale o niej przynajmniej nikt filmów nie robił. Jest Janusz Michałowski nie jako roztargniony inteligent, ale mało przyjemny ignorant, nierzadko chamowaty, który burczy (rzadziej wrzeszczy) na ludzi, a to aktor, który by bez trudu mógł zagrać wierzbę płaczącą w szczerym polu albo książkę telefoniczną, więc za sposób, w jaki mówi do swej rodziny i znajomych wini Królowa reżysera dzieła.


W dodatku połączenie dwóch książek w jeden film sprawia, że nierzadko trafiamy w fabularne ślepe zaułki np. opinia pani Lisieckiej, że pan Borejko jest "dobrym człowiekiem" - przecież to "resztka" po książce, z akcją filmu nie ma żadnego logicznego związku, nie ma Królowa Matka pojęcia, skąd mogła mama upiornych braciszków Lisieckich wysnuć ten wniosek, stąd, że ją pan Borejko tylko wypchnął za drzwi, nie kopiąc w d... eeee.... w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę przy okazji? No i cały wątek z Lisieckimi i tabletkami - w książce są konsekwencje, tu właściwie nic, cała akcja tylko po to, żeby pani Lisiecka mogła wpaść na imieniny Ignacego z krzykiem: "Iduś, syneczka mi uratowałaś!" i najeść się tortu.

W scenariuszu poznaje Królowa Matka rękę pani Musierowicz, dialogi z filmu to w jakichś 80% dialogi słowo w słowo z książki, i to te najlepsze, cóż z tego, skoro wydeklamowane. I tutaj właśnie chyba Królowa Matka widzi powód niechęci pani MM do kolejnych ekranizacji: pisanie scenariusza to coś zupełnie innego niż pisanie książki, a scenarzysta nie ma żadnego wpływu na powstający film (przypominają się Królowej Matce wspominki Joanny Chmielewskiej o jej bitwach z Janem Batorym podczas kręcenia "Lekarstwa na miłość"), bo gdyby miał, to by nie pozwolił w pokoju Borejkówien powiesić plakatu z George Michaelem, ponieważ plakat jakiejkolwiek gwiazdy pop w pokoju jakiejkolwiek Borejkówny jest rzeczą nie do pomyślenia ;).

Ale największym problemem filmu "ESD" jest (dla Królowej Matki przynajmniej) zupełny brak uchwycenia ducha książek - gdyby go nie zabrakło fabularne zmiany nie raziłyby aż tak bardzo.

W dodatku przed oczyma duszy miała Królowa Matka plakat do filmu:


i wie świetnie, że Andrzej Pągowski wielkim artystą jest, uwielbia (większość) jego plakatów, docenia pomysł i inne takie, ale... no, nie, przeprasza, ale nie.

I gdy tak sobie siedziała, oglądała, snuła dywagacje, cierpiała wewnętrznie, a czasem jej się to wewnętrzne cierpienie uzewnętrzniało, obok niej siedziały Potomki i śledziły akcję z prawdziwym zainteresowaniem, ze szczególnym entuzjazmem przyjmując scenę pomalowania braciszków Lisieckich na zielono (wygląda na to, że przechodzenie na system represji wciąż przynosi w niektórych kręgach najlepsze skutki. Wzdech), a gdy film dobiegł końca Potomek Młodszy, po upewnieniu się: "Czy te książeczki, mamusiu, są dla mnie odpowiednie?" zagarnął pod pachę "Małomównego i rodzinę", i powędrował kontemplować utwór do swojej sypialni :).

Słowem - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :D.

A teraz Królowa Matka oddala się w kierunku kuchni, piec ciasto miodowo-orzechowe. Pierwszy raz. Jeśli wyjdzie dobre, jutro na blogu pojawi się przepis.

Trzymajcie kciuki, Państwo kochane.