Królowa Matka (która wie takie rzeczy wyłącznie dlatego, że Kocia Hrabianka posiada rodowód - zapewne lepszy, niż rodowód Krolowej Matki - a w tym rodowodzie czarno na białym wpisaną datę urodzenia, wczoraj, do Potomka Starszego) - Wiesz, że Kamczatka ma jutro urodziny? Pierwsze! Kończy okragły rok!
Potomek Starszy (wzdychając filozoficznie) - Tak szybko rosną...
O, tak :).
Na szczęście Potomki nie urosły na tyle szybko, by wyrosnąć z robienia kotom urodzinowych prezentów, wskutek czego Kamczatka została obdarowana domem, w którym bez szczególnych oporów przebywa...
maskotką, której się bez szczególnego zainteresowania przygląda, od czasu do czasu od niechcenia pacając ja łapą...
oraz kiełbaską dla kotów, którą pożarła w tempie przynoszącym zaszczyt jej apetytowi, hańbę jej manierom i uniemożliwiającym strzelenie przyzwoitej fotki :).
środa, 31 lipca 2013
niedziela, 21 lipca 2013
Co bardziej warto
Królowa Matka i Pan Małżonek, spławiwszy połowę Potomków jednej Babci na Mazury, a drugą połowę - drugiej Babci na jedno popołudnie, poszli oblewać zyskaną na tydzień połowę wolności oraz naprawienie Upiornego Rodzinnego Samochodu do herbaciarni.
Siedzieli sobie w tej herbaciarni, Królowa Matka nad kawałkiem sernika na ciepło i herbatą różaną, Pan Małżonek - bijąc rekord w dziedzinie "zasłodzenie na czas", i gawędzili niewinnie a miło, czyniąc przeróżne, niejednokrotnie silnie zaskakujące, wyznania.
Pan Małżonek (miedzy kęsem jabłecznika z lodami i bitą śmietaną a łykiem kawy z bitą śmietaną i posypką czekoladową, z rozmarzeniem) - Bo, wiesz, ja to chciałbym wyglądać jak rosomak!...
Królowa Matka (unikając w ostatniej chwili publicznej kompromitacji wynikajacej z upuszczenia widelczyka z hukiem na talerzyk, a wręcz na podłogę, osłupiała) - Ale... jak to, jak rosomak?... Takie zwierzątko?...
Pan Małżonek (z pobłażliwością dla królewskomatczynej ignorancji) - No oczywiście, że nie zwierzątko, oszalałaś, po co mi zwierzątko?! Jak ten aktor, który gra Rosomaka w najnowszym "X-men", ten, jakże się on nazywa... no wiesz... (pewnie, że Królowa Matka wie, ktoś w tej rodzinie musi mieć pamięć jak słoń, a wręcz stado słoni) ... wiesz, ten, co grał w "Van Helsingu"...
Królowa Matka (odzyskawszy równowagę wewnętrzną) - Ach, Hugh Jackman! Pewnie, że byś chciał, kto by nie chciał, większość męskiej połowy ludzkości by chciała, toż to jest jakiś niebotyczny szczyt na liście najseksowniejszych mężczyzn świata. I w dodatku z dystansem do siebie i uroczy, bo jego żona na wiadomość, że on jest najseksowniejszym facetem na świecie dostała ataku śmiechu, o czym on sam szczegółowo prasie opowiedział...
Nazajutrz.
Królowa Matka (snując luźne projekty dotyczące tego wpisu, do Pana Małżonka) - Kochanie, do jakiego ty zwierzątka chciałeś być podobny?
Pan Mażonek (ostrożnie) - Do żadnego zwierzątka, do Rosomaka... a dlaczego ty właściwie pytasz?
Królowa Matka (niefrasobliwie) - Ach, bo tak się od jakiegoś czasu zastanawiałam i za nic sobie nie mogłam przypomnieć. Jakoś kojarzyło mi się z szynszylą, ale wydawało mi się to dość nieprawdopodobne...
Pan Małżonek (jak rażony gromem) - Z szynszylą? Z SZYNSZYLĄ???!!! Mówisz o moim ulubionym X-menie!!! ULUBIONYM! Od dwudziestu lat!!! Dłużej go lubię, niż ciebie znam!!!
E, tam.
Przecież każdy przyzna, że lepiej jest znać kogoś takiego
niż takiego
Prawda?
Siedzieli sobie w tej herbaciarni, Królowa Matka nad kawałkiem sernika na ciepło i herbatą różaną, Pan Małżonek - bijąc rekord w dziedzinie "zasłodzenie na czas", i gawędzili niewinnie a miło, czyniąc przeróżne, niejednokrotnie silnie zaskakujące, wyznania.
Pan Małżonek (miedzy kęsem jabłecznika z lodami i bitą śmietaną a łykiem kawy z bitą śmietaną i posypką czekoladową, z rozmarzeniem) - Bo, wiesz, ja to chciałbym wyglądać jak rosomak!...
![]() |
Źródło |
Królowa Matka (unikając w ostatniej chwili publicznej kompromitacji wynikajacej z upuszczenia widelczyka z hukiem na talerzyk, a wręcz na podłogę, osłupiała) - Ale... jak to, jak rosomak?... Takie zwierzątko?...
Pan Małżonek (z pobłażliwością dla królewskomatczynej ignorancji) - No oczywiście, że nie zwierzątko, oszalałaś, po co mi zwierzątko?! Jak ten aktor, który gra Rosomaka w najnowszym "X-men", ten, jakże się on nazywa... no wiesz... (pewnie, że Królowa Matka wie, ktoś w tej rodzinie musi mieć pamięć jak słoń, a wręcz stado słoni) ... wiesz, ten, co grał w "Van Helsingu"...
Królowa Matka (odzyskawszy równowagę wewnętrzną) - Ach, Hugh Jackman! Pewnie, że byś chciał, kto by nie chciał, większość męskiej połowy ludzkości by chciała, toż to jest jakiś niebotyczny szczyt na liście najseksowniejszych mężczyzn świata. I w dodatku z dystansem do siebie i uroczy, bo jego żona na wiadomość, że on jest najseksowniejszym facetem na świecie dostała ataku śmiechu, o czym on sam szczegółowo prasie opowiedział...
Nazajutrz.
Królowa Matka (snując luźne projekty dotyczące tego wpisu, do Pana Małżonka) - Kochanie, do jakiego ty zwierzątka chciałeś być podobny?
Pan Mażonek (ostrożnie) - Do żadnego zwierzątka, do Rosomaka... a dlaczego ty właściwie pytasz?
Królowa Matka (niefrasobliwie) - Ach, bo tak się od jakiegoś czasu zastanawiałam i za nic sobie nie mogłam przypomnieć. Jakoś kojarzyło mi się z szynszylą, ale wydawało mi się to dość nieprawdopodobne...
![]() | |
Źródło |
Pan Małżonek (jak rażony gromem) - Z szynszylą? Z SZYNSZYLĄ???!!! Mówisz o moim ulubionym X-menie!!! ULUBIONYM! Od dwudziestu lat!!! Dłużej go lubię, niż ciebie znam!!!
E, tam.
Przecież każdy przyzna, że lepiej jest znać kogoś takiego
niż takiego
![]() |
Źródło |
Prawda?
piątek, 19 lipca 2013
Ciasto czereśniowe, odsłona któraśtam
Chyba trzecia, jeśli to ciasto z kwaśnym mlekiem z racji obrzucenia czereśniami (Królowa Matka próbowała wersji z malinami i truskawkami, tę czereśniową poleca najbardziej - z innymi nieco twardszymi owocami też powinno być nieźle, z wiśniami, śliwki też się nadadzą, chociaż Królowa Matka nie lubi, brzoskwinie, jabłka...).
To jest ulubione ciasto Królowej Matki (z tych czereśniowych, rzecz jasna), według przepisu z jakiejś przedpotopowej (a już na pewno - głęboko przedinternetowej) gazetki, na biszkoptowym spodzie, niestety, wymaga użycia kilograma czereśni, co jest uciążliwe nawet w roku urodzaju, gdy czereśnie nie mogą się ścigać pod względem ceny z kawiorem z bielugi, albowiem, drogie czy nie, czereśnie muszą zostać wydrylowane.
Wszedłszy w posiadanie kilograma czereśni, umywszy je i wydrylowawszy, Królowa Matka rozdzieliła pięć jajek, wrzucając białka do jednego garnuszka, a żółtka - do zupełnie innego. Białka, ku nieukrywanemu entuzjazmowi Pomponów dla tego narzędzia, co tak fajnie robi "bzzzz, bzzzz", ubiła na sztywną pianę wraz z 70 g cukru, po czym przystąpiła do ucierania żółtek z dodatkiem sześciu łyżek gorącej wody i 150 g cukru tak długo, aż cały cukier się rozpuścił.
Następnie przełożyła pianę z białek na masę żółtkową, w misce wymieszała 150 g mąki pszennej, 150 g mąki ziemniaczanej i trzy płaskie łyżeczki proszku do pieczenia (soda też może być, sprawdzone) i stopniowo dosypywała całość do masy, delikatnie i lekko mieszając trzepaczką do ubijania piany.
Gdy ciasto się połączyło, Królowa Matka wylała je na blaszkę prostokatną (35/25 cm), uprzednio natłuszczoną i wysypaną mąką, i obłożyła czereśniami, które sobie w cieście spokojnie zatonęły, a na to rzuciła jeszcze kruszonkę wykonaną metodą - wymieszać 170 g mąki, 100 g cukru, 100 g masła i łyżeczkę cynamonu (można zamiast cynamonu dodać rdzeń połowy laski wanilii, ale każdy, kto choć trochę zna Królową Matkę wie, że jest ona cynamonouzależniona) i rozkruszyć to, co powstało, na całej powierzchni ciasta, po czym piekła całość w piekarniku nagrzanym do 210 stopni przez 30-35 minut.
Czasem przyrządza do tego ciasta lukier albo posypuje je cukrem-pudrem, ale nie tym razem (bo - niespodzianka! - cukru pudru w domu nie miała), i tak też jest dobrze :).
PS.
Pees jest nie na temat ciasta :). Ze specjalną dedykacją dla Griet, która pod postem o Pomponach przyznała się, że ostatnio doznała załamania na skutek lektury mamusiowych blogów (a wszelkie załamania osobie w żadnym stanie, a już w błogosławionym to w ogóle, nie robią dobrze) Królowa Matka wrzuca obrazek (który z kolei pojawił się był już wczoraj na Kłebowisku, ale może Griet tam akurat nie zagląda) idealny dla osoby, która próbuje sobie samą siebie wyobrazić w roli matki :
Griet, wybieraj i przebieraj, oraz przygotowuj się, gdyż prawdopodobnie któregoś z tych zdań nie unikniesz w przyszłości.
Królowa Matka przyznaje sie do tego w prawym dolnym rogu :D.
To jest ulubione ciasto Królowej Matki (z tych czereśniowych, rzecz jasna), według przepisu z jakiejś przedpotopowej (a już na pewno - głęboko przedinternetowej) gazetki, na biszkoptowym spodzie, niestety, wymaga użycia kilograma czereśni, co jest uciążliwe nawet w roku urodzaju, gdy czereśnie nie mogą się ścigać pod względem ceny z kawiorem z bielugi, albowiem, drogie czy nie, czereśnie muszą zostać wydrylowane.
Wszedłszy w posiadanie kilograma czereśni, umywszy je i wydrylowawszy, Królowa Matka rozdzieliła pięć jajek, wrzucając białka do jednego garnuszka, a żółtka - do zupełnie innego. Białka, ku nieukrywanemu entuzjazmowi Pomponów dla tego narzędzia, co tak fajnie robi "bzzzz, bzzzz", ubiła na sztywną pianę wraz z 70 g cukru, po czym przystąpiła do ucierania żółtek z dodatkiem sześciu łyżek gorącej wody i 150 g cukru tak długo, aż cały cukier się rozpuścił.
Następnie przełożyła pianę z białek na masę żółtkową, w misce wymieszała 150 g mąki pszennej, 150 g mąki ziemniaczanej i trzy płaskie łyżeczki proszku do pieczenia (soda też może być, sprawdzone) i stopniowo dosypywała całość do masy, delikatnie i lekko mieszając trzepaczką do ubijania piany.
Gdy ciasto się połączyło, Królowa Matka wylała je na blaszkę prostokatną (35/25 cm), uprzednio natłuszczoną i wysypaną mąką, i obłożyła czereśniami, które sobie w cieście spokojnie zatonęły, a na to rzuciła jeszcze kruszonkę wykonaną metodą - wymieszać 170 g mąki, 100 g cukru, 100 g masła i łyżeczkę cynamonu (można zamiast cynamonu dodać rdzeń połowy laski wanilii, ale każdy, kto choć trochę zna Królową Matkę wie, że jest ona cynamonouzależniona) i rozkruszyć to, co powstało, na całej powierzchni ciasta, po czym piekła całość w piekarniku nagrzanym do 210 stopni przez 30-35 minut.
Czasem przyrządza do tego ciasta lukier albo posypuje je cukrem-pudrem, ale nie tym razem (bo - niespodzianka! - cukru pudru w domu nie miała), i tak też jest dobrze :).
PS.
Pees jest nie na temat ciasta :). Ze specjalną dedykacją dla Griet, która pod postem o Pomponach przyznała się, że ostatnio doznała załamania na skutek lektury mamusiowych blogów (a wszelkie załamania osobie w żadnym stanie, a już w błogosławionym to w ogóle, nie robią dobrze) Królowa Matka wrzuca obrazek (który z kolei pojawił się był już wczoraj na Kłebowisku, ale może Griet tam akurat nie zagląda) idealny dla osoby, która próbuje sobie samą siebie wyobrazić w roli matki :
Griet, wybieraj i przebieraj, oraz przygotowuj się, gdyż prawdopodobnie któregoś z tych zdań nie unikniesz w przyszłości.
Królowa Matka przyznaje sie do tego w prawym dolnym rogu :D.
środa, 17 lipca 2013
Pomponiada
Pod jednym z postów, w którym Królowa Matka narzekała na brak weny i prosiła Drogich Czytelników o inspiracje, jedna z (jak się okazało po krótkich acz wnikliwych badaniach - Nie-) Anonimowych Czytelniczek poprosiła o wpis o Pomponach. Na co Królowa Matka, ta, nieprawdaż, Czuła Osoba Realizująca Się W Macierzyństwie z typową dla siebie bezdusznością odparła, że ale właściwie po co. Pompony są nudne. Nie gadają. Odmawiają użytkowania nocnika. Z drugiej zaś strony nie wykonują żadnych efektownych numerów w rodzaju padania na podłogę sklepu z wrzaskiem, zrzucania na siebie połowy zawartości sklepowych półek/ odbiornika telewizyjnego wraz z przyległościami/ serwisu po prababci, jedzą ładnie i własnoręcznie, śpią wręcz cudownie (to pisze Wyspana Matka Bliźniąt, nie jest to zjawisko nagminnie występujące wśród Matek, a wśród Matek Bliźniąt to już w ogóle, wierzaj, Czytelniku!), nie czynią żadnych ohydnych/ obciachowych rzeczy, jakie zdarza się czynić innym dwulatkom (w rodzaju zdejmowania sobie pieluch i wysmarowywania zawartością najbliższej okolicy oraz Braciszka) i w ogóle patrząc z wyżyn swojego poczwórnego macierzyństwa Królowa Matka ostatecznie przestała w bunt dwulatka wierzyć (bo też mi, wielki to bunt, jak parę razy dziecko powie "nie" i tupnie nogą, w końcu Królowa Matka też to robi, a nikt nie mówi przy tej okazji o "buncie wieku powyżej-średniego", prawda?), a jeśli nie przekonały jej, że coś takiego istnieje dwuletnie bliźnięta, to na pewno już jej nie przekona jakiś tam znawca etapów dziecięcego rozwoju piszący książki, ani chybi teoretyk.
Mówienie o kupkach, siusiach i wyrzynających się ząbkach nudzi nawet Królową Matkę, było nie było główną producentkę siusiających właścicieli wyrzynających się ząbków, więc założenie, że nie nudziłoby Czytelników byłoby co najmniej nieuprzejme i/lub optymistyczne.
Więc o czym tu pisać?
No, ale, skoro nasz Klient nasz Pan sobie życzy, a w dodatku Pompony właśnie dziś kończą dwa i pół roku - oto Okolicznościowy i Zamówiony Post O Pomponach.
Pompony, lat dwa i pół, mierzą jakiś metr (oba, do niedawna Pompon Młodszy był wyższy i chudszy, teraz jest tylko chudszy), ważą średnio 13,25 kg, a nie średnio - Starszy waży 13,5, a Młodszy - 13, chociaż wygląda, jakby ważył ze dwa kilo mniej.
Pompon Starszy już jakiś czas temu wyrósł z etapu bycia bezkonfliktowym, nazbyt grzecznym niemowlątkiem, o którego zdrowe zmysły martwił się Tatuś. Obecnie Tatuś martwić się musi o wszystko inne, zwłaszcza, jeśli to wszystko inne jest elektryczne, elektroniczne i ma guziczki. Albo wystające druciki. Albo dziurki, w które można włożyć wystające druciki. Albo można to podłączyć do prądu. Albo rozkręcić na części. A jak się nie da rozkręcić - rozerwać. Pompon Starszy bowiem jest niewątpliwie najsilniejszym dzieckiem z całej czwórki (chwilowo słabszym od Starszych Braciszków, ale Królowa Matka spokojnie mu się przygląda i czeka chwili, gdy, zaczepiony przez Potomka Starszego, Pompon Starszy weźmie swą pomstę za długie miesiące wyrywania mu z rąk komórek rodziców/ ładowarek/ konsoli do grania/ pilotów/ i innych takich).
Dawno, dawno temu w szkole Królowej Matki gościł pan prowadzący szkolenia na temat zachowania się w przypadku zaatakowania przez psa. Na przykładzie szkolonego rottwailera pokazywał, jak silny uścisk szczęk może mieć duże zwierzę - pies chwytał w zęby gruby kij, a właściciel podnosil go w powietrze, machał nim (w miarę możliwości, gdyż zapewne nie jest łatwo pomajtać rottwailerem), zwierzątko zaś trwało niewzruszenie wgryzione w badyl i ani myślało wypuszczać go z zaciśniętych szczęk.
Takim właśnie rottwailerem jest Potomek Starszy, chociaż o jego szczękach Królowa Matka nie jest w mocy powiedzieć zbyt dużo. Ale podnieść go w powietrze na kredce, na której Dziecina zaciskała dłoń zdarzało jej się nie raz, teraz już nie próbuje, podobnie jak nie próbuje (nikt nie próbuje) wyrwać mu z rąk zabawki. Szkoda zabawek. A zresztą, Pompona Starszego wystarczy poprosić (w przeciwieństwie do Młodszego, to znaczy, jego też można prosić, czemu nie, jak ktoś nie ma innych planów na cały dzień...), to działa o wiele lepiej (no, dobra, ostatnio skuteczność tej metody wydaje się jakby mniejsza, może to ten bunt dwulatka, którego nie ma :)).
Odkąd Bliźniątka skończyły rok Rodziciele mieli wizję przyszłości, w której Pompon Młodszy, siejąc czarem i brojąc jak pijany zając w kapuście, wreszcie się doigrywuje, a gdy wydaje się, że nie uniknie spotkania z Karzącymi Pięściami Sprawiedliwości, zza jego pleców wyłania się łagodnie uśmiechnięty, wysoki, barczysty, milczący Pompon Starszy (sprawiający chwilowo - ale może mu to nie przejdzie - nader wdzięczne wrażenie, ostatnio urósł i nogi mu się wyciągnęły, więc nie jest już pofałdowany jak aniołki Rubensa, tylko foremnie zaokraglony, ma oczy jak dwa kawałki nieba, jak dwa czystej wody akwamaryny - w kolorze przejrzystego, ciemnego błękitu, i falujące włosy tak jasne, że aż srebrne, oraz cień dołeczków w policzkach, gdy się uśmiecha), który jednym, nie nazbyt silnym - jak na niego, oczywiście - uderzeniem załatwia sprawę wysyłając Karzące Pięści Sprawiedliwości na zasłużony odpoczynek dla regeneracji nadszarpniętego zdrowia.
Na razie wygląda na to, że wizja jest całkiem prawdopodobna, Pompon Starszy jest wymarzonym synem Henryka VIII, który dziwnym trafem urodził się trochę później, trochę gdzie indziej i trochę komu innemu, personifikacją następcy tronu, silnym, zuchwałym, odważnym, wpadającym przepięknie w złość (i, niestety, niestety, wzbudzającym tym głównie rozbawienie, bowiem niewyobrażalnie śmieszny jest taki rafaelicki aniołek tupiący nogą z zaciśniętymi pięściami pełnymi dołków i z wściekłym "Yyyyy!!!!" godnym Byczka Fernando na ustach), a w tej złości poza zaciskaniem pięści także rzuca przedmiotami, ach, Królowa Matka widzi go oczyma duszy, jak lata po Windsorze i wolno mu absolutnie wszystko!
Zapowiada się też na najporządniejsze (jak w chwilach ponurej oceny rzeczywistości mawia Królowa Matka - jedyne porządne) dziecko - sprzata po sobie bez przypominania, wyrzuca pieluchy, zanosi naczynia do zlewu, układa ubranka. Zakłada je również sam i przejawia niezwykłą pamięć do detali - na przykład pamięta, że szare skarpetki w misie nosił Braciszek, a szare skarpetki w samochodziki - on sam, Królowa Matka, która na takie detale nie zwraca uwagi, już przywykła, że należy go o to zapytać. Przepada za odkurzaniem, zamiataniem, jeśli siedzi na okruszkach zachowuje się jak rasowa Księżniczka na Ziarnku Grochu, żąda umycia rąk po zjedzeniu czegokolwiek, choćby był ty jeden chrupek, i w ogóle, wygląda na to, że wyrośnie na pedanta (a jeśli będzie taki, jak jego pradziadek, ciężkie życie czeka go w Domu w Dziczy, mieszkańcy którego mają bujne i pełne przeróżnych cech osobowości, pedanteria jednakże się do nich nie zalicza...).
Ach, i co najważniejsze - Pompon Starszy jest Władcą Kotów. Tak, tak, Królowa Matka wie, że coś takiego nie istnieje w przyrodzie, ale co ma zrobić, jak właśnie w jej domu zaistniało. Już pal licho Bursztynową Arystokotkę, która ma charakter uległego pluszaka i ze stoicką cierpliwością znosi zabawy w rodzaju obkładania jej klockami albo objawy uczucia polegajace na ucałowaniu jej w same usta po uprzednim podniesieniu za głowę do tychże ust wysokości (po czym upuszczenie jak worka na ziemię), ale na widok Pompona Starszego zmierzającego do Starszej Domowniczki z wyraźnym zamiarem usunięcia jej z fotela Rodzice zdołali zakrzyknąć zaledwie "Nie, Pumę n...", po czym patrzyli z osłupieniem, jak Dziecię się mości w miejscu należącym do kota, a kotka, teoretycznie stojąca wyżej w hierachii stada, grzecznie przenosi się gdzie indziej. Albo kocięta sąsiadów, wabione bezskutecznie przez pozostałą Trojkę pieszczotliwym "kicikici!" "chodź tu, kiciu!!!", "ko-choć-tu!", wyłażące zza płota natychmiast w chwili, gdy kucnął przy nim Pompon Starszy, i ocierające mu się o nogi. Jak to robi, pozostaje zagadką, ale najwyraźniej w świecie potrafi.
Ponadto jest małomówny, słownik Pompona Starszego ogranicza się do "cześć, ja, mama, tata, baba, ko (czyli "kot"), titit, tjutju (to pierwsze to samochód, a drugie to pociąg, i nie wolno pomylić tych dwóch słów, jeśli nie chce się narazić na gniewne sprostowania), siusiu (wyłacznie jako słowo, niestety), fuj (co oznacza kupkę, inteligentne dziecko!), jew (czyli lew), sio!, yyyy - co w połaczeniu z mową ciała i przebogatą - naprawdę przebogatą - gestykulacją oznacza właściwie całą resztę, oraz "nie". A, jeszcze "tak" się zdarza, a ostatnio Pompon wyraźnie rzekł "Julian".
"Kjój" (król) bowiem mówi Pompon Młodszy.
Który w ogóle mówi dużo więcej i właśnie wchodzi w etap, gdy - podobnie jak oba Starszaki - pomijając (czy też raczej ograniczając do "tata", "mama", "baba" i "ja") etap mówienia pojedynczymi słowami zaczyna od razu używać zdań, co oczywiście oznacza, że wkrótce zagości na łamach bloga nie tylko jako bohater wpisów jubileuszowych (próbki, jak wiedzą Wierni Czytelnicy, już były).
Poza tym, że jest gadatliwy (mówi bez przerwy, co z tego, że głównie po swojemu, skoro pod koniec dnia Królowej Matce skutkiem jego mówienia brzęczy w uszach), jest też nieodmiennie, od początku swego życia do teraz, i możliwe, że z tego nie wyrośnie, pełen wdzięku. Taki klasyczny elf, smukły, chudziutki jak trzcinka (co za szczęście, że Pompony maja normalną Panią Pediatrę, gdyż Pompon Młodszy znajduje się poniżej wszystkich norm wagowych dla wieku, także dlatego, że jest jak na swój wiek wysoki), długonogi, wielkooki, subtelny w rysunku. Oraz, niezmiennie, promieniujący czarem. Królowa Matka ponuro - i też niezmiennie - powtarza, że gdyby nie ten czar Pompon Młodszy nie dożyłby drugich urodzin, zaduszony przez Rodzicielkę w ataku szału.
Pompon Młodszy nie wścieka się rzucając przedmiotami, tylko obraża się, wychodząc z pokoju, i trzeba go szukać i przepraszać. Jak już się da przeprosić zaczyna szlochać, specjalnie po to, by podkreślić swą biedność i nieszczęśliwość, i czlowiek natychmiast zaczyna się czuć jak ostatnia szmata, która rani maleńkie, niewinne dziecko i powoduje u niego traumę na resztę życia. Maleńkie, niewinne dziecko z precyzją skalpela dokonuje zaś lobotomii na mózgach Rodziców i Opiekunów przy pomocy Miny - Mina polega na wzniesieniu na Oprawcę wielkich, ocienionych rzęsami ocząt, do których napływają łzy, wydęciu dolnej wargi maleńkich, doskonale zarysowanych usteczek i drganiu podbródka, wskutek czego Oprawca zaczyna rzucać się z przeprosinami, błaganiem o wybaczenie, obrzucaniem pocałunkami i darami przebłagalnymi. Królowa Matka, która musi być nieczuła na Miny i inne takie wrzasnęła kiedyś "Niee!!! Nie rób tego, ta mina jest zabroniona!!!", na co Pompon Młodszy zareagował schowaniem się za krzesłem, ponieważ nie zdołał ukryć uśmiechu, i w ten właśnie sposób Królowa Matka ostatecznie upewniła się, że to, co podejrzewała od jakiegoś czasu jest prawdą - a mianowicie, że Mina jest bezwstydnie wykorzystywaną ściemą.
O ile Pompon Starszy jest Władcą Kotów, o tyle Pompon Młodszy jest ludzkim ucieleśnieniem kotowatości - robi, co chce i kiedy chce, jak chce, bierze, jak nie chce nie bierze, choćby musiał (patrz: jedzenie zupki z domowymi kluseczkami lub zażywanie leków), nie reaguje na uwagi (to znaczy, owszem, reaguje, wzniesieniem Ocząt i rzuceniem Spojrzenia oraz Uśmiechu, co stanowi wstęp do lobotomii), i może Pompon Starszy musi po prostu być Władcą Kotów, żeby sobie jakoś wspólne życie z Bratem poukładać.
A wspóżycie Pomponów przebiega zgodnie i bez większych zakłóceń, chociaż, oczywiście, zazwyczaj chcą się bawić tymi samymi zabawkami. Zawsze domagają się, by Braciszek dostał pić i jeść w tym samym czasie i w tej samej ilości, i zawsze tego pilnują, nie zdarzyło się, żeby np. jeden wziął swoje jabłko i poszedł je zjeść, zawsze pada wypowiedziane z naciskiem "Mama!" i wskazany jest Brat, któremu też się jakieś jabłko od życia należy. Butelki za Pompona Młodszego wynosi Pompon Starszy, ale o to, kto ma pomóc mamusi potrafią się pokłócić.
Kłótnia Pomponów wyglada tak:
Królowa Matka, na przykład, prosi, aby postawiły butelkę mleka na stole. Lecą oba, mało se nóg nie połamią, stają przy lodówce i, przepychając się, nadają:
Pompon Starszy - Ja!
Pompon Młodszy - Nie, ja!
Pompon Starszy - Nie, ja!
Pompon Młodszy - Ja!
Pompona Starszy - Ja!
Pompon Młodszy - Ja!!!
Pompon Starszy - Ja!!!
Pompon Młodszy - Ja!!!
I tak, proszę ja kogo, przez kwadrans. To znaczy, kwadransa nikt jeszcze nie wytrzymał, bo one mają głosiki jak Pokemony, wysokie i jednak dość męczące przy dłuższym odbiorze. Tak są zresztą w podobnych sytuacjach nazywane, zawsze ktoś w końcu nie wytrzymuje, wydaje z siebie ryk: "Pokemony, cicho mi tu!!!", po czym następuje podział obowiązków, Pompony grzecznie robią, co im się każe i panuje miedzy nimi idealna zgoda aż do nastepnego razu. Który może nastąpić jutro, albo pojutrze, albo za dziesięć minut, normalnie nie znacie dnia ani godziny.
A poza tym wreszcie, po tych dwóch (i pół) latach Królowa Matka potrafi się przyznać, że bardzo, bardzo fajnie jest mieć bliźnięta (zdarzyło jej się nawet powiedzieć, że trojaczki- jeszcze lepiej, ale się po chwili opamiętała ;D), zwłaszcza różniące się od siebie. To znaczy, identyczne pewnie też fajnie, ale inaczej. Różniące się są trochę jak mini-przedszkole :), i stanowi naprawdę dobrą zabawę przypatrywanie się dwojgu dzieciom w identycznym wieku i na identycznym etapie rozwoju, a tak się od siebie różniącym. Pojedyncze dziecko to jest jednak zupełnie coś innego (także dlatego, że w wypadku bliźniąt widać wszelkie różnice rozwojowe - Królowa Matka przyznaje, że obserwowanie rosnących Pomponów kosztowało ją o wiele mniej stresu niż obserwowanie Starszaków właśnie dlatego, że miała model, do którego mogła się odnieść i to, że dzieci rosły, uczyły się i rozwijały podobnie był nader uspokajający).
Tak, to jest duuuży stres, począwszy od ciąży i porodu, poprzez pierwsze dni razem, podwójne zmęczenie, podwójne karmienia, podwójne dawki wszystkiego... ale ubaw też jest podwójny. Pamietasz może, Czytelniku, swoje własne małe dzieci? może siostry? braci? to, jaki zabawny jest mały człowiek, gdy zaczyna chodzić? mówić? oswajać świat? Jaki jest odżywczy, nieskrępowany, jaką ma wyobraźnię, jaki rozmach?
Podwójna dawka jest dwa razy taka oryginalna, nieskrępowana i dwa razy taka zabawna (i pewnie wkrótce dowody tego zaczną pojawiać się na blogu ze znaczną częstotliwością)
Co stanowi zapłatę ze sporą nadwyżką za ten stres i zmęczenie...
... którego Królowa Matka i tak już nie pamięta :).
Mówienie o kupkach, siusiach i wyrzynających się ząbkach nudzi nawet Królową Matkę, było nie było główną producentkę siusiających właścicieli wyrzynających się ząbków, więc założenie, że nie nudziłoby Czytelników byłoby co najmniej nieuprzejme i/lub optymistyczne.
Więc o czym tu pisać?
No, ale, skoro nasz Klient nasz Pan sobie życzy, a w dodatku Pompony właśnie dziś kończą dwa i pół roku - oto Okolicznościowy i Zamówiony Post O Pomponach.
Pompony, lat dwa i pół, mierzą jakiś metr (oba, do niedawna Pompon Młodszy był wyższy i chudszy, teraz jest tylko chudszy), ważą średnio 13,25 kg, a nie średnio - Starszy waży 13,5, a Młodszy - 13, chociaż wygląda, jakby ważył ze dwa kilo mniej.
Pompon Starszy już jakiś czas temu wyrósł z etapu bycia bezkonfliktowym, nazbyt grzecznym niemowlątkiem, o którego zdrowe zmysły martwił się Tatuś. Obecnie Tatuś martwić się musi o wszystko inne, zwłaszcza, jeśli to wszystko inne jest elektryczne, elektroniczne i ma guziczki. Albo wystające druciki. Albo dziurki, w które można włożyć wystające druciki. Albo można to podłączyć do prądu. Albo rozkręcić na części. A jak się nie da rozkręcić - rozerwać. Pompon Starszy bowiem jest niewątpliwie najsilniejszym dzieckiem z całej czwórki (chwilowo słabszym od Starszych Braciszków, ale Królowa Matka spokojnie mu się przygląda i czeka chwili, gdy, zaczepiony przez Potomka Starszego, Pompon Starszy weźmie swą pomstę za długie miesiące wyrywania mu z rąk komórek rodziców/ ładowarek/ konsoli do grania/ pilotów/ i innych takich).
Dawno, dawno temu w szkole Królowej Matki gościł pan prowadzący szkolenia na temat zachowania się w przypadku zaatakowania przez psa. Na przykładzie szkolonego rottwailera pokazywał, jak silny uścisk szczęk może mieć duże zwierzę - pies chwytał w zęby gruby kij, a właściciel podnosil go w powietrze, machał nim (w miarę możliwości, gdyż zapewne nie jest łatwo pomajtać rottwailerem), zwierzątko zaś trwało niewzruszenie wgryzione w badyl i ani myślało wypuszczać go z zaciśniętych szczęk.
Takim właśnie rottwailerem jest Potomek Starszy, chociaż o jego szczękach Królowa Matka nie jest w mocy powiedzieć zbyt dużo. Ale podnieść go w powietrze na kredce, na której Dziecina zaciskała dłoń zdarzało jej się nie raz, teraz już nie próbuje, podobnie jak nie próbuje (nikt nie próbuje) wyrwać mu z rąk zabawki. Szkoda zabawek. A zresztą, Pompona Starszego wystarczy poprosić (w przeciwieństwie do Młodszego, to znaczy, jego też można prosić, czemu nie, jak ktoś nie ma innych planów na cały dzień...), to działa o wiele lepiej (no, dobra, ostatnio skuteczność tej metody wydaje się jakby mniejsza, może to ten bunt dwulatka, którego nie ma :)).
Odkąd Bliźniątka skończyły rok Rodziciele mieli wizję przyszłości, w której Pompon Młodszy, siejąc czarem i brojąc jak pijany zając w kapuście, wreszcie się doigrywuje, a gdy wydaje się, że nie uniknie spotkania z Karzącymi Pięściami Sprawiedliwości, zza jego pleców wyłania się łagodnie uśmiechnięty, wysoki, barczysty, milczący Pompon Starszy (sprawiający chwilowo - ale może mu to nie przejdzie - nader wdzięczne wrażenie, ostatnio urósł i nogi mu się wyciągnęły, więc nie jest już pofałdowany jak aniołki Rubensa, tylko foremnie zaokraglony, ma oczy jak dwa kawałki nieba, jak dwa czystej wody akwamaryny - w kolorze przejrzystego, ciemnego błękitu, i falujące włosy tak jasne, że aż srebrne, oraz cień dołeczków w policzkach, gdy się uśmiecha), który jednym, nie nazbyt silnym - jak na niego, oczywiście - uderzeniem załatwia sprawę wysyłając Karzące Pięści Sprawiedliwości na zasłużony odpoczynek dla regeneracji nadszarpniętego zdrowia.
Na razie wygląda na to, że wizja jest całkiem prawdopodobna, Pompon Starszy jest wymarzonym synem Henryka VIII, który dziwnym trafem urodził się trochę później, trochę gdzie indziej i trochę komu innemu, personifikacją następcy tronu, silnym, zuchwałym, odważnym, wpadającym przepięknie w złość (i, niestety, niestety, wzbudzającym tym głównie rozbawienie, bowiem niewyobrażalnie śmieszny jest taki rafaelicki aniołek tupiący nogą z zaciśniętymi pięściami pełnymi dołków i z wściekłym "Yyyyy!!!!" godnym Byczka Fernando na ustach), a w tej złości poza zaciskaniem pięści także rzuca przedmiotami, ach, Królowa Matka widzi go oczyma duszy, jak lata po Windsorze i wolno mu absolutnie wszystko!
Zapowiada się też na najporządniejsze (jak w chwilach ponurej oceny rzeczywistości mawia Królowa Matka - jedyne porządne) dziecko - sprzata po sobie bez przypominania, wyrzuca pieluchy, zanosi naczynia do zlewu, układa ubranka. Zakłada je również sam i przejawia niezwykłą pamięć do detali - na przykład pamięta, że szare skarpetki w misie nosił Braciszek, a szare skarpetki w samochodziki - on sam, Królowa Matka, która na takie detale nie zwraca uwagi, już przywykła, że należy go o to zapytać. Przepada za odkurzaniem, zamiataniem, jeśli siedzi na okruszkach zachowuje się jak rasowa Księżniczka na Ziarnku Grochu, żąda umycia rąk po zjedzeniu czegokolwiek, choćby był ty jeden chrupek, i w ogóle, wygląda na to, że wyrośnie na pedanta (a jeśli będzie taki, jak jego pradziadek, ciężkie życie czeka go w Domu w Dziczy, mieszkańcy którego mają bujne i pełne przeróżnych cech osobowości, pedanteria jednakże się do nich nie zalicza...).
Ach, i co najważniejsze - Pompon Starszy jest Władcą Kotów. Tak, tak, Królowa Matka wie, że coś takiego nie istnieje w przyrodzie, ale co ma zrobić, jak właśnie w jej domu zaistniało. Już pal licho Bursztynową Arystokotkę, która ma charakter uległego pluszaka i ze stoicką cierpliwością znosi zabawy w rodzaju obkładania jej klockami albo objawy uczucia polegajace na ucałowaniu jej w same usta po uprzednim podniesieniu za głowę do tychże ust wysokości (po czym upuszczenie jak worka na ziemię), ale na widok Pompona Starszego zmierzającego do Starszej Domowniczki z wyraźnym zamiarem usunięcia jej z fotela Rodzice zdołali zakrzyknąć zaledwie "Nie, Pumę n...", po czym patrzyli z osłupieniem, jak Dziecię się mości w miejscu należącym do kota, a kotka, teoretycznie stojąca wyżej w hierachii stada, grzecznie przenosi się gdzie indziej. Albo kocięta sąsiadów, wabione bezskutecznie przez pozostałą Trojkę pieszczotliwym "kicikici!" "chodź tu, kiciu!!!", "ko-choć-tu!", wyłażące zza płota natychmiast w chwili, gdy kucnął przy nim Pompon Starszy, i ocierające mu się o nogi. Jak to robi, pozostaje zagadką, ale najwyraźniej w świecie potrafi.
Ponadto jest małomówny, słownik Pompona Starszego ogranicza się do "cześć, ja, mama, tata, baba, ko (czyli "kot"), titit, tjutju (to pierwsze to samochód, a drugie to pociąg, i nie wolno pomylić tych dwóch słów, jeśli nie chce się narazić na gniewne sprostowania), siusiu (wyłacznie jako słowo, niestety), fuj (co oznacza kupkę, inteligentne dziecko!), jew (czyli lew), sio!, yyyy - co w połaczeniu z mową ciała i przebogatą - naprawdę przebogatą - gestykulacją oznacza właściwie całą resztę, oraz "nie". A, jeszcze "tak" się zdarza, a ostatnio Pompon wyraźnie rzekł "Julian".
"Kjój" (król) bowiem mówi Pompon Młodszy.
Który w ogóle mówi dużo więcej i właśnie wchodzi w etap, gdy - podobnie jak oba Starszaki - pomijając (czy też raczej ograniczając do "tata", "mama", "baba" i "ja") etap mówienia pojedynczymi słowami zaczyna od razu używać zdań, co oczywiście oznacza, że wkrótce zagości na łamach bloga nie tylko jako bohater wpisów jubileuszowych (próbki, jak wiedzą Wierni Czytelnicy, już były).
Poza tym, że jest gadatliwy (mówi bez przerwy, co z tego, że głównie po swojemu, skoro pod koniec dnia Królowej Matce skutkiem jego mówienia brzęczy w uszach), jest też nieodmiennie, od początku swego życia do teraz, i możliwe, że z tego nie wyrośnie, pełen wdzięku. Taki klasyczny elf, smukły, chudziutki jak trzcinka (co za szczęście, że Pompony maja normalną Panią Pediatrę, gdyż Pompon Młodszy znajduje się poniżej wszystkich norm wagowych dla wieku, także dlatego, że jest jak na swój wiek wysoki), długonogi, wielkooki, subtelny w rysunku. Oraz, niezmiennie, promieniujący czarem. Królowa Matka ponuro - i też niezmiennie - powtarza, że gdyby nie ten czar Pompon Młodszy nie dożyłby drugich urodzin, zaduszony przez Rodzicielkę w ataku szału.
Pompon Młodszy nie wścieka się rzucając przedmiotami, tylko obraża się, wychodząc z pokoju, i trzeba go szukać i przepraszać. Jak już się da przeprosić zaczyna szlochać, specjalnie po to, by podkreślić swą biedność i nieszczęśliwość, i czlowiek natychmiast zaczyna się czuć jak ostatnia szmata, która rani maleńkie, niewinne dziecko i powoduje u niego traumę na resztę życia. Maleńkie, niewinne dziecko z precyzją skalpela dokonuje zaś lobotomii na mózgach Rodziców i Opiekunów przy pomocy Miny - Mina polega na wzniesieniu na Oprawcę wielkich, ocienionych rzęsami ocząt, do których napływają łzy, wydęciu dolnej wargi maleńkich, doskonale zarysowanych usteczek i drganiu podbródka, wskutek czego Oprawca zaczyna rzucać się z przeprosinami, błaganiem o wybaczenie, obrzucaniem pocałunkami i darami przebłagalnymi. Królowa Matka, która musi być nieczuła na Miny i inne takie wrzasnęła kiedyś "Niee!!! Nie rób tego, ta mina jest zabroniona!!!", na co Pompon Młodszy zareagował schowaniem się za krzesłem, ponieważ nie zdołał ukryć uśmiechu, i w ten właśnie sposób Królowa Matka ostatecznie upewniła się, że to, co podejrzewała od jakiegoś czasu jest prawdą - a mianowicie, że Mina jest bezwstydnie wykorzystywaną ściemą.
O ile Pompon Starszy jest Władcą Kotów, o tyle Pompon Młodszy jest ludzkim ucieleśnieniem kotowatości - robi, co chce i kiedy chce, jak chce, bierze, jak nie chce nie bierze, choćby musiał (patrz: jedzenie zupki z domowymi kluseczkami lub zażywanie leków), nie reaguje na uwagi (to znaczy, owszem, reaguje, wzniesieniem Ocząt i rzuceniem Spojrzenia oraz Uśmiechu, co stanowi wstęp do lobotomii), i może Pompon Starszy musi po prostu być Władcą Kotów, żeby sobie jakoś wspólne życie z Bratem poukładać.
A wspóżycie Pomponów przebiega zgodnie i bez większych zakłóceń, chociaż, oczywiście, zazwyczaj chcą się bawić tymi samymi zabawkami. Zawsze domagają się, by Braciszek dostał pić i jeść w tym samym czasie i w tej samej ilości, i zawsze tego pilnują, nie zdarzyło się, żeby np. jeden wziął swoje jabłko i poszedł je zjeść, zawsze pada wypowiedziane z naciskiem "Mama!" i wskazany jest Brat, któremu też się jakieś jabłko od życia należy. Butelki za Pompona Młodszego wynosi Pompon Starszy, ale o to, kto ma pomóc mamusi potrafią się pokłócić.
Kłótnia Pomponów wyglada tak:
Królowa Matka, na przykład, prosi, aby postawiły butelkę mleka na stole. Lecą oba, mało se nóg nie połamią, stają przy lodówce i, przepychając się, nadają:
Pompon Starszy - Ja!
Pompon Młodszy - Nie, ja!
Pompon Starszy - Nie, ja!
Pompon Młodszy - Ja!
Pompona Starszy - Ja!
Pompon Młodszy - Ja!!!
Pompon Starszy - Ja!!!
Pompon Młodszy - Ja!!!
I tak, proszę ja kogo, przez kwadrans. To znaczy, kwadransa nikt jeszcze nie wytrzymał, bo one mają głosiki jak Pokemony, wysokie i jednak dość męczące przy dłuższym odbiorze. Tak są zresztą w podobnych sytuacjach nazywane, zawsze ktoś w końcu nie wytrzymuje, wydaje z siebie ryk: "Pokemony, cicho mi tu!!!", po czym następuje podział obowiązków, Pompony grzecznie robią, co im się każe i panuje miedzy nimi idealna zgoda aż do nastepnego razu. Który może nastąpić jutro, albo pojutrze, albo za dziesięć minut, normalnie nie znacie dnia ani godziny.
A poza tym wreszcie, po tych dwóch (i pół) latach Królowa Matka potrafi się przyznać, że bardzo, bardzo fajnie jest mieć bliźnięta (zdarzyło jej się nawet powiedzieć, że trojaczki- jeszcze lepiej, ale się po chwili opamiętała ;D), zwłaszcza różniące się od siebie. To znaczy, identyczne pewnie też fajnie, ale inaczej. Różniące się są trochę jak mini-przedszkole :), i stanowi naprawdę dobrą zabawę przypatrywanie się dwojgu dzieciom w identycznym wieku i na identycznym etapie rozwoju, a tak się od siebie różniącym. Pojedyncze dziecko to jest jednak zupełnie coś innego (także dlatego, że w wypadku bliźniąt widać wszelkie różnice rozwojowe - Królowa Matka przyznaje, że obserwowanie rosnących Pomponów kosztowało ją o wiele mniej stresu niż obserwowanie Starszaków właśnie dlatego, że miała model, do którego mogła się odnieść i to, że dzieci rosły, uczyły się i rozwijały podobnie był nader uspokajający).
Tak, to jest duuuży stres, począwszy od ciąży i porodu, poprzez pierwsze dni razem, podwójne zmęczenie, podwójne karmienia, podwójne dawki wszystkiego... ale ubaw też jest podwójny. Pamietasz może, Czytelniku, swoje własne małe dzieci? może siostry? braci? to, jaki zabawny jest mały człowiek, gdy zaczyna chodzić? mówić? oswajać świat? Jaki jest odżywczy, nieskrępowany, jaką ma wyobraźnię, jaki rozmach?
Podwójna dawka jest dwa razy taka oryginalna, nieskrępowana i dwa razy taka zabawna (i pewnie wkrótce dowody tego zaczną pojawiać się na blogu ze znaczną częstotliwością)
Co stanowi zapłatę ze sporą nadwyżką za ten stres i zmęczenie...
... którego Królowa Matka i tak już nie pamięta :).
wtorek, 9 lipca 2013
Ciasto na zsiadłym mleku, Potomek Starszy ocenia Pompony oraz rzut linką
W lodówce Królowej Matki ukisiło się mleko.
Nie jest to pozornie wydarzenie aż tak istotne, by o nim na blogu pisać, lecz jeno pozornie, albowiem Samochód Rodzinny, znany z wielu wpisów i zawsze w tych wpisach obdarzany przeróżnymi słowami, przez kulturalnych ludzi opisywanymi za pomocą szeregu znaczków z górnej części klawiatury, ponownie wykonał numer opisywany już w ubiegłe wakacje (robi się to, zaprawdę, nudne, ta powtarzalność), tyle, że tym razem Królowa Matka i Banda Czworga utkwiła w Dziczy, z dala od Cywilizacji i Sklepów (kto twierdzi, że Królowa Matka mogłaby uczynić spacerek dla zdrowia do najbliższego sklepu ten powinien spróbować przejść się 2 km leśną, piaszczystą drogą w upalny dzień w towarzystwie czworga dzieci, w tym dwóch dwulatków), Pan Małżonek robi w mieście zakupy bardzo dokładnie przemyślane i "na szybko", i wszelkie wyrwy w zapasach żywnościowych rujnują Królowej Matce przemyślnie zaplanowaną rozpiskę Żywienia Rodziny.
Cóż, pomyślała Królowa Matka, w takiej sytuacji pozwolić sobie na marnowanie jakiegokolwiek produktu jest głupotą, więc i dla ukiszonego mleka da się znaleźć zastosowanie inne, niż je po prostu wypić (bo piłaby wyłącznie Królowa Matka, a Dobra Matka zawsze kombinuje tak, by skorzystała i reszta).
Co uznawszy, Królowa Matka poszła po konsultacje do brata Gugla, wygrzebała kilka przepisów na ciasta z kwaśnym mlekiem, z tego i tego (i jeszcze czegoś dodanego od siebie, jak zwykle), utworzyła kompilację, poza wszystkim nadzwyczaj łatwą (ciekawe, czemu jest to cecha, która łączy wszystkie wypieki Królowej Matki, doprawdy...) i...
Udało się :).
Aby dojść do tak zachęcającego wyniku Królowa Matka utarła półtorej szklanki cukru z 3/4 szklanki oleju, po czym dodała - ciągle ucierając - dwa spore jajka i dwie szklanki kwaśnego mleka. Potem zaś - ucierając z coraz wiekszym trudem, ale z godnym podziwu uporem - stopniowo dodawała trzy szklanki mąki przesianej z trzema łyżkami kakao i 1,5 łyżeczki sodu oczyszczonej.
Ciasto przelała do wysmarowanej masłem i wysypanej mąką tortownicy o średnicy 23 cm, a na wierzch położyła wydrylowane czereśnie, po czym, po namyśle, dorzuciła także garść malin, bo co sobie bedzie żałować, raz się żyje. Wierzch ciasta posypała grubym brązowym cukrem, po czym upiekła całość w piekarniku nagrzanym do 180 stopni (i piekła je ZNACZNIE dłużej, niż podawały wygrzebane w sieci przepisy, około godziny, a i tak sie bała, że to za krótko i cały czas jej się wydawało, że ten testowy patyczek wciąż jest mokry i oblepiony ciastem :)).
A poza tym.
Potomek Starszy (międląc Pompony po główkach, z zachwytem) - Mamo, jakie one mają mięciutkie włoski... auuuu!!! (to właściciel mięciutkich włosków capnął go zębami za palec, w ramach niewinnej rozrywki, oczywiście)... ale jakie okrutne dusze!!!
(po czym pozwolił Królowej Matce zapisać to na blogu, jeśli jej się spodobało, więc Królowa Matka skwapliwie z pozwolenia korzysta:)).
A na drugim królewskim blogu coś do poogladania, jeśli ktoś ma juz absolutnie dosyć czytania tego, co Królowa Matka płodzi wieczorami, gdy jej Dziatwa już śpi, specjalnie po to, by potem wytworami swego umysłu dręczyć niewinnych Czytelników :).
Nie jest to pozornie wydarzenie aż tak istotne, by o nim na blogu pisać, lecz jeno pozornie, albowiem Samochód Rodzinny, znany z wielu wpisów i zawsze w tych wpisach obdarzany przeróżnymi słowami, przez kulturalnych ludzi opisywanymi za pomocą szeregu znaczków z górnej części klawiatury, ponownie wykonał numer opisywany już w ubiegłe wakacje (robi się to, zaprawdę, nudne, ta powtarzalność), tyle, że tym razem Królowa Matka i Banda Czworga utkwiła w Dziczy, z dala od Cywilizacji i Sklepów (kto twierdzi, że Królowa Matka mogłaby uczynić spacerek dla zdrowia do najbliższego sklepu ten powinien spróbować przejść się 2 km leśną, piaszczystą drogą w upalny dzień w towarzystwie czworga dzieci, w tym dwóch dwulatków), Pan Małżonek robi w mieście zakupy bardzo dokładnie przemyślane i "na szybko", i wszelkie wyrwy w zapasach żywnościowych rujnują Królowej Matce przemyślnie zaplanowaną rozpiskę Żywienia Rodziny.
Cóż, pomyślała Królowa Matka, w takiej sytuacji pozwolić sobie na marnowanie jakiegokolwiek produktu jest głupotą, więc i dla ukiszonego mleka da się znaleźć zastosowanie inne, niż je po prostu wypić (bo piłaby wyłącznie Królowa Matka, a Dobra Matka zawsze kombinuje tak, by skorzystała i reszta).
Co uznawszy, Królowa Matka poszła po konsultacje do brata Gugla, wygrzebała kilka przepisów na ciasta z kwaśnym mlekiem, z tego i tego (i jeszcze czegoś dodanego od siebie, jak zwykle), utworzyła kompilację, poza wszystkim nadzwyczaj łatwą (ciekawe, czemu jest to cecha, która łączy wszystkie wypieki Królowej Matki, doprawdy...) i...
Udało się :).
Aby dojść do tak zachęcającego wyniku Królowa Matka utarła półtorej szklanki cukru z 3/4 szklanki oleju, po czym dodała - ciągle ucierając - dwa spore jajka i dwie szklanki kwaśnego mleka. Potem zaś - ucierając z coraz wiekszym trudem, ale z godnym podziwu uporem - stopniowo dodawała trzy szklanki mąki przesianej z trzema łyżkami kakao i 1,5 łyżeczki sodu oczyszczonej.
Ciasto przelała do wysmarowanej masłem i wysypanej mąką tortownicy o średnicy 23 cm, a na wierzch położyła wydrylowane czereśnie, po czym, po namyśle, dorzuciła także garść malin, bo co sobie bedzie żałować, raz się żyje. Wierzch ciasta posypała grubym brązowym cukrem, po czym upiekła całość w piekarniku nagrzanym do 180 stopni (i piekła je ZNACZNIE dłużej, niż podawały wygrzebane w sieci przepisy, około godziny, a i tak sie bała, że to za krótko i cały czas jej się wydawało, że ten testowy patyczek wciąż jest mokry i oblepiony ciastem :)).
A poza tym.
Potomek Starszy (międląc Pompony po główkach, z zachwytem) - Mamo, jakie one mają mięciutkie włoski... auuuu!!! (to właściciel mięciutkich włosków capnął go zębami za palec, w ramach niewinnej rozrywki, oczywiście)... ale jakie okrutne dusze!!!
(po czym pozwolił Królowej Matce zapisać to na blogu, jeśli jej się spodobało, więc Królowa Matka skwapliwie z pozwolenia korzysta:)).
A na drugim królewskim blogu coś do poogladania, jeśli ktoś ma juz absolutnie dosyć czytania tego, co Królowa Matka płodzi wieczorami, gdy jej Dziatwa już śpi, specjalnie po to, by potem wytworami swego umysłu dręczyć niewinnych Czytelników :).
poniedziałek, 8 lipca 2013
Mistycznie i optymistycznie
Potomek Starszy (pogrążony w egzystencjalnej zadumie) - Mamo, dlaczego ludzie nie pamiętają, gdzie byli, zanim się urodzili? Ani tego, co myśleli, gdy byli w brzuchu u mamy?
Królowa Matka - Nie wiem, synu. Ale myślę, że jest w tym jakiś większy zamysł, ktorego nie potrafimy po prostu przejrzeć... Może to jest wiedza, której naszym ludzkim umysłem nie bylibyśmy w stanie objąć? Podobno każde dziecko, przychodząc na świat, pamięta swoje poprzednie życie, ale Anioł, który towarzyszy narodzinom, nakazuje mu zachować tę wiedzę w tajemnicy. Pochyla się nad wyprawianą w podróż duszą i, kładąc jej palec na ustach, mówi "Ciii!...", zostawiając na pamiątkę każdemu człowiekowi zagłębienie między nosem a górną wargą, ślad po anielskim palcu.
Potomek Starszy - Mnie też?
Królowa Matka - Zagłebienie pod nosem masz?
Potomek Starszy (po sprawdzeniu organoleptycznym) - Mam.
Królowa Matka - To jest właśnie ślad po palcu Anioła, który nakazał twojej duszy milczenie. Na pewno nie bez powodu. Może całą tę wiedzę posiądziemy ponownie dopiero po śmierci?...
Potomek Starszy (zrezygnowanym tonem) - No, nie, to ja będę musiał czekać jeszcze CO NAJMNIEJ dziewięćdziesiąt trzy lata!!!
Przebóg, tego się Królowa Matka, znając nieco Potomka Starszego, nic a nic nie spodziewała, ale wygląda na to, ze wychowała optymistę :D.
Królowa Matka - Nie wiem, synu. Ale myślę, że jest w tym jakiś większy zamysł, ktorego nie potrafimy po prostu przejrzeć... Może to jest wiedza, której naszym ludzkim umysłem nie bylibyśmy w stanie objąć? Podobno każde dziecko, przychodząc na świat, pamięta swoje poprzednie życie, ale Anioł, który towarzyszy narodzinom, nakazuje mu zachować tę wiedzę w tajemnicy. Pochyla się nad wyprawianą w podróż duszą i, kładąc jej palec na ustach, mówi "Ciii!...", zostawiając na pamiątkę każdemu człowiekowi zagłębienie między nosem a górną wargą, ślad po anielskim palcu.
Potomek Starszy - Mnie też?
Królowa Matka - Zagłebienie pod nosem masz?
Potomek Starszy (po sprawdzeniu organoleptycznym) - Mam.
Królowa Matka - To jest właśnie ślad po palcu Anioła, który nakazał twojej duszy milczenie. Na pewno nie bez powodu. Może całą tę wiedzę posiądziemy ponownie dopiero po śmierci?...
Potomek Starszy (zrezygnowanym tonem) - No, nie, to ja będę musiał czekać jeszcze CO NAJMNIEJ dziewięćdziesiąt trzy lata!!!
Przebóg, tego się Królowa Matka, znając nieco Potomka Starszego, nic a nic nie spodziewała, ale wygląda na to, ze wychowała optymistę :D.
piątek, 5 lipca 2013
Potomek Młodszy nie ustaje w złotosłowotwórstwie
Królowa Matka - Dzisiaj nie jest tak ciepło, jak wczoraj, właściwie jest raczej chłodno, może przebierz się w długie spodnie?
Potomek Młodszy - Nie, mamusiu, nie muszę, już byłem na dworze i wcale się nie zzimniałem!
Królowa Matka (dość beznadziejnie) - Co to, do cholery, jest, czy sezon na meszki w tym roku sie nie skończy? A jak się skończy, to się pewnie zacznie na komary, tymczasem ja i bez komarów cała jestem w kropki!!!
Potomek Młodszy (stoicko) - Ja nie jestem. Wcale nie jestem pogryziony, bo ja jestem, na szczęście, całkiem odporny na kujenie.
Potomek Młodszy (spożywający w upojeniu swoją porcję lodów) - Ach, mamo, ja jestem zupełnie jak ty, też się związałem do tego grapefuita, i teraz zawsze biorę ten smak!
Potomek Młodszy (dociekliwie) - Mamo, czy liczba "czterdzieści" to jest po to, żeby nie musieć mówić "dwadzieścia i dwadzieścia"?
Potomek Starszy (radośnie) - Tata mówił, że na Mazury wyjeżdżamy już za dwa tygodnie!
Potomek Młodszy - Mamusiu, a jeden tygodzień to ile dni?
Cała Rodzina (radośnie spędza czas na łonie natury, czyli w Miejscu, Które Kiedyś Będzie Ogrodem przed domem).
Samochód Pełen Sąsiadów (trąbi przejeżdżając obok, ktoś w środku macha do Potomków).
Potomek Starszy (podekscytowany) - Mamo, mamo, to moja pani od logopedii!!! Ona mówiła mi, że tu mieszka niedaleko, w tym dużym domu za krzyżówką!!!
Potomek Młodszy (tonem filozoficznym) - To musi być prawda. Dorośli nie kłamią.
Ekhm.
Wiele pracy przed Królową Matką w temacie uczenia Potomka Młodszego Niewygodnych Prawd o Życiu...
Potomek Młodszy - Nie, mamusiu, nie muszę, już byłem na dworze i wcale się nie zzimniałem!
***
Królowa Matka (dość beznadziejnie) - Co to, do cholery, jest, czy sezon na meszki w tym roku sie nie skończy? A jak się skończy, to się pewnie zacznie na komary, tymczasem ja i bez komarów cała jestem w kropki!!!
Potomek Młodszy (stoicko) - Ja nie jestem. Wcale nie jestem pogryziony, bo ja jestem, na szczęście, całkiem odporny na kujenie.
***
Potomek Młodszy (spożywający w upojeniu swoją porcję lodów) - Ach, mamo, ja jestem zupełnie jak ty, też się związałem do tego grapefuita, i teraz zawsze biorę ten smak!
***
Potomek Młodszy (dociekliwie) - Mamo, czy liczba "czterdzieści" to jest po to, żeby nie musieć mówić "dwadzieścia i dwadzieścia"?
***
Potomek Młodszy - Mamusiu, a jeden tygodzień to ile dni?
***
Cała Rodzina (radośnie spędza czas na łonie natury, czyli w Miejscu, Które Kiedyś Będzie Ogrodem przed domem).
Samochód Pełen Sąsiadów (trąbi przejeżdżając obok, ktoś w środku macha do Potomków).
Potomek Starszy (podekscytowany) - Mamo, mamo, to moja pani od logopedii!!! Ona mówiła mi, że tu mieszka niedaleko, w tym dużym domu za krzyżówką!!!
Potomek Młodszy (tonem filozoficznym) - To musi być prawda. Dorośli nie kłamią.
Ekhm.
Wiele pracy przed Królową Matką w temacie uczenia Potomka Młodszego Niewygodnych Prawd o Życiu...
czwartek, 4 lipca 2013
Wakacyjnie
Potomek Młodszy (rozciągnięty jak długi na kocyku i wpatrzony marzycielsko w chmury) - Mamo, nie wiedziałem, że nicnierobienie, wakacjowanie i takie leżenie na kocyku, i poduszce, i drugiej poduszce, i na dwóch złożonych ławeczkach, i robienie smoków z chmur jest takie przyjemne!
Och, tak, jest :).
Och, tak, jest :).
niedziela, 30 czerwca 2013
Osłupiały strumień świadomości z elementami analizy, część trzecia, ostatnia, i wnioski (Katarzyna Michalak, "Poczekajka")
Na wstępie Królowa Matka chciałaby serdecznie przeprosić swoich Czytelników za to, że zmusza ich do przeczytania aż trzech części nierenalizy (ta ma cztery tysiące słów, bogowie moi, bogowie, Królowa Matka staje się ałtorką!!!). Chciała się ograniczyć do dwóch, słowo. Jeszcze jak drugą część pisała to miała szczere chęci, by na tym poprzestać, niestety, poniewczasie okazało się, że proza pani Michalak jest typu hamletycznego (Królowa Matka wyjaśni - typ hamletyczny literatury to taki, gdzie przez 4/5 dzieła nic wielkiego - a już na pewno nic rozstrzygającego - się nie dzieje, bohaterowie spacerują, oddają się układaniu błyskotliwych planów zemsty, monologują wzniośle, i snują głębokie przemyślenia, po czym w ostatnim akcie/na ostatnich kilkudziesięciu stronach dociera do nich - albo do autora - że terminy gonią, że to nie ma być "Wojna i pokój", tylko jednotomowa opowiastka, że wydawnictwo za chwile zażąda zwrotu już wydanej zaliczki, więc wszyscy bohaterowie zostają zgromadzeni w jednym miejscu i kwadrans później sprawa zostaje rozwiązana za pomocą kilku prostych zabiegów i narzędzi, jak na przykład zatrutego wina, zatrutego rapiera, pierścionka zaręczynowego w szampanie, księdza gotowego do spełnienia obowiązków zawodowych lub jeźdźca na karym rumaku. Oczywiście w wypadku pisarstwa Katarzyny Michalak należy z powyższego opisu wykreślić słowo "głębokie" i "błyskotliwe").
Jako typ hamletyczny autorka mniej więcej 50 stron przed końcem zaczyna mnożyć trudności i dodawać wątki, dopychając je kolanem, żeby się zmieściły. Królowa Matka przyznaje, że już dobry kawałek temu osiągnęła etap, gdy do dalszej lektury zmuszało ją jedynie poczucie Obowiązku Wobec Ludzkości, ale, niestety, obowiązkowa była zawsze, więc teraz brnie dalej.
Pozostawiliśmy Herołinę w chwili, gdy nalewka się przegryzała, poczekajczanie nadal jej nie lubili, Holender nadal był chmurny i wyniosły, PŁ zaczynał przejawiać pewne objawy zniecierpliwienia, a biedaczce nie wychodziło zakochiwanie się w nim, chociaż się starała.
I oto sprawy zaczynają się (jeszcze bardziej) komplikować.
Podczas jednego z dyżurów w ZOO umiera czarna pantera (mając taka opiekę? - toż mus nam tu wszystkim pocmokać z niedowierzaniem!), Herołina, zamiast skonstatować ten smutny fakt, a potem zrobić sekcję, jak każdy normalny lekarz weterynarii, wpada do klatki zwierzątka, rzuca się na kolana i, tuląc jego głowę do łona, zawodzi: "Jaga, nie umieraj!". Zostaje z klatki wyciągnięta siłą, a potem wezwana na dywanik do Dyrektora. Podczas, gdy Dyrektor, ten dusza człowiek, zamiast udzielać jej reprymendy i grozić wyrzuceniem na zbitą buzię rozpływa się w zachwytach nad "kolejną rzeczą, która wejdzie do legend naszego ZOO, ach, jaka szkoda, że mnie tam nie było, droga pani Patrycjo!!!", drzwi się nagle otwierają i staje w nich Holender. Chce się wycofać, ale Dyrektor zaprasza go do środka i demaskuje w sposób tyleż finezyjny (encore, brawa dla autorki!), co zaskakujący (Herołinę, bo chyba nikogo więcej): " - Będziesz miał o czym pisać. Pani doktor, jak zauważyłem, bohaterka twej najnowszej powieści, dzisiaj wyprawiła na tamten świat twoją ulubioną modelką, czarną panterę. Ale najpierw utuliła ją czule do wiecznego snu.
Holender zmarszczył brwi, nic nie rozumiejąc. Patrycji straszne podejrzenie zjeżyło włosy na głowie.
Jaga - modelka. Holender - Gabriel. Pani doktor - bohaterka powieści. Dyrektor sięgnął na półkę uginającą się od dziesiątków tomów i wyciągnął jeden z nich. Na okładce skradała się czarna pantera. Tytuł brzmiał: Cień Wielkiego Kota. Autorem był Gabriel A. Mroczny - posiadacz skrytki numer 34 na poczcie w Lublinie".
Wstrząśnięta Herołina leci do domu (nie bardzo wiadomo jak, wygląda na to, że wybiega z ZOO w godzinach pracy i zasuwa, szlochając, 20 kilometrów na piechotę), niestety, w domu nie może oddać się rozpaczy, bo zastaje siedzącego przy jej własnym stole poczekajkowego Gandalfa, który - chociaż jest jasnowidzem i wróżem - nic nie rozumie z jej bełkotu przeplatanego ze szlochem, więc Herołina wyjaśnia mu dobitnie, o co się wścieka: " - Bo mój Amre, mój wspaniały wymarzony Amre, okazał się parszywym, podłym bandziorem. Skurwielem, który kobietę zakatował niemal na śmierć. - Każde słowo, wypowiedziane wolno i dobitnie sprawiało, że staruszek kurczył się w sobie. — A ja zdążyłam go pokochać". Słusznie wpadasz w zdumienie, Luby Czytelniku, Królowa Matka też objawów tego uczucia (ani, mówiąc szczerze, żadnego innego) nie zdołała zaobserwować, ale nic to, wyznanie słyszy też Holender (najwyraźniej lecący 20 kilosów w ślad za spłakaną Herołiną), który nie dość, że nie odnosi się do niego romantycznie, to jeszcze brutalnie oznajmia Patrysi, że jej listami to on, o , w piecu pali! i dziewczynie nie pozostaje już nic innego jak tylko popaść w depresję, uprzednio wyniósłszy wszystkie książki Gabriela A. Mrocznego na strych, bo nie może już na nie patrzeć bez uczucia bolesnego skurczu serca.
W zanurzaniu się w rozpaczy przeszkadzają Patrycji lokalsi, których cieląca się krowa doznaje komplikacji, że zaś weterynarz powiatowy leży gdzieś pijany zmuszeni są wezwać na pomoc Herołinę, chociaż silnie są do niej nieprzekonani, i to mimo faktu, ze nie czytali książki i nie wiedzą, jak fachowo pani weterynarz zajmuje się powierzonymi jej zwierzątkami w ZOO (" - Gówno tam, niech zdychają. Babie kroić nie dam"), a łamać się zaczynają dopiero przy: "Zapłacisz pan, gdy operacja się uda. Jeśli nie, ja zapłacę: i za krowę, i za cielaka". Królowa Matka, ta czepiająca się z zasady wszystkiego istota, sprawdziła, po ile według brata Gugla chodzą krowy z cielętami, wyszło jej, że po około 3,5 tys, co po prostu musi oznaczać, że za usługi weterynarza zamojskie ZOO płaci jak za zboże, skoro na tego typu zakupy stać osobę odciętą od mamusinej sakiewki. No ale to drobiazg, grunt, że pani weterynarz udatnie przeprowadza zabieg cesarskiego cięcia, okoliczni silni mężczyźni mdleją jak dziewice w gorsetach, krew się leje, ale krowa i krowię przeżywają, a Patrysia zyskuje w oczach okolicznego pospólstwa ( a jak - że Królowa Matka nieco wybiegnie w streszczaniu - nazajutrz przegalopowuje przez wieś w tę i nazad na czarnej jak skrzydło kruka rasowej klaczy, na którą wymieniła swój samochód - i, tak, Kochany Czytelniku, Królowa Matka znowu dokonała porównania cen i oto, co jej wyszło - samochód typu ford, powiedzmy, ford fiesta z, powiedzmy, 2004 roku - 4,5 tys, klacz czystej krwi arabskiej rodowodowa, około 11 tys plus koszty utrzymania, wnioski - Królowa Matka też chce być taka biedna jak Patrysia!!! - no więc, jak przegalopowuje na swoim spełnionym marzeniu, które następnie zrzuca ją przez łeb prosto u wejścia do pubu to już w ogóle lud wiejski uznaje, że teraz to pani doktor powinna się ino nauczyć pić i już całkiem swoja kobita się z niej zrobi).
Zanurzać się w rozpaczy nadal jednak nie może, bowiem nieoczekiwanie najeżdża ją Hania, przepiękna przyjaciółka, konsekwentnie opisywana jako osobniczka wbita w niebotycznie wysokie szpilki, najbardziej mini minispódniczki, jakie istnieją i ze zjadliwie niebieskim cieniem na powiekach oraz makijażem niemal scenicznym ("Haneczka w pełnym makijażu, sukni wieczorowej niemalże i szpilkach, w których jej nogi na wybojach chwiały się komicznie", "Bez postarzającego ją o naście lat makijażu i dziesięciocentymetrowych szpilek wyglądała wreszcie po ludzku" - pozwala to wysnuć daleko idące wnioski na temat poczucia piękna u pani autorki), której entourage jednakże najwyraźniej zachwyca okoliczną męską młódź. Hania tarza się w ogólnym zachwycie z błogim uśmiechem, łypie chętnym okiem na Łukaszka, bo to wiadomo, on piękny, ona piękna, pasują do siebie, zaś zdesperowana i wciąż nie zakochana Herołina postanawia zrobić coś ze swoim pozbawionym emocji życiem, lecz, niestety, nie może, odkrywa bowiem, że ktoś jej zarąbał już przegryzioną nalewkę ("Jakaś cholera ukradła butelkę z urocznym winem i teraz zapewne zakochiwała się w pierwszej istocie, którą napotkała na swej drodze (...) Następna pełnia będzie dopiero za miesiąc, a jak sobie przypomniała rwanie nago lubczyku i wyciskanie purchli na ropusze...").
Do kradzieży przyznaje się już wkrótce dziadek Aureliusz (znaczy się, Gandalf), tłumacząc, że nie chciał, aby "wiązała się siłami Magii z Łukaszkiem"), racjonalne i błyskotliwe argumenty ("Znam obu, i Artura, i Łukasza: Diabła w ludzkiej skórze i Władcę Pieniądza") do Herołiny nie przemawiają, więc dziadek jej wino oddaje, po czym niemal natychmiast przez pomyłkę upijają się nim Hania i Najpiękniejszy Z Całej Wsi Zenek, którzy zaczynają bezzwłocznie planować ślub (w tym "niemal" mieści się, brutalnie usunięte ze streszczenia przez Królową Matkę, której się już w głowie od tych wszystkich... eeee... zwrotów akcji kręcić zaczyna, co następuje: wiejskie disco z mordobiciem - "Bodziesz? Jak bydle? Bier sztachetę, bij się jak człowiek!" - męska rozmowa Gabryjela, Łukaszka i Artura, zakończona wymianą iście dyskotekowych argumentów - "Patrycji skrzywdzić nie pozwolę! - Ty nie pozwolisz?! Ty?! - Łukasz roześmiał mu się w twarz, posyłając porozumiewawcze spojrzenie Arturowi stojącemu za plecami Holendra. Ten uniósł wyniesioną z pola walki sztachetę i z rozmachem uderzył niczego niespodziewającego się mężczyznę w krzyż. Holender padł jak ścięte drzewo. Ból obitych nerek mało nie odebrał mu przytomności - Co, bydlaku - Artur złapał leżącego za włosy, by zajrzeć mu w twarz - sam masz ochotę na panią doktor? (...) Odrzucił głowę Gabriela, aż rąbnęła o ziemię." - , zaprzęganie rasowej klaczy do wozu drabiniastego celem użycia jej do zwożenia siana - "Koń, istota o mózgu nie większym od mandarynki, doszedł do wniosku, że w tej sytuacji najlepiej... się położyć" - , prześmieszne opisy prób nauczenia Patrysi prowadzenia traktora, sielskie opisy sianokosów, desperacka próba zdobycia Patrysinego wianka przez Łukasza, jeszcze bardziej desperacka - oświadczyn oraz zwiedzanie przez Patrycję i jej Dyrektora ZOO w Lublinie, "na obchodach którejś tam rocznicy czegoś tam", zapewne powstania w dalekiej przyszłości, bowiem ZOO w Lublinie nie istnieje, a jego budowa, i to w wersji mini, planowana jest na rok 2014, o, tu, prosimy bardzo, linkuś).
Na szczęście dla Hanusi nawet moc nalewki nie wytrzymuje konfrontacji z dojeniem krów i prowadzeniem sporego gospodarstwa rolnego, wietrzeje z głowy (nie to, co w literackim pierwowzorze, tak, Królowa Matka zauważyła tę... hm... przypadkową zbieżność, bo, doprawdy, nie chce jej się wierzyć, że mogłaby to być świadoma inspiracja) i dziewczę, uwolnione od mocy magii, opuszcza Poczekajkę pozostawiając Patrycję jej depresji.
Chyba z tej depresji właśnie Patrycja lekceważy podesłanie jej drugiej karty tarota - tym razem Wisielca - i wreszcie wpada do studni, na co czytelnicy czekają od początku książki. Wpada popchnięta od tyłu, udaje jej się chwycić łańcuch, na którym wisi wiadro, teraz oprócz wiadra wisi też Herołina i czeka na pomoc, niestety, gdy podnosi głowę, by wołać o pomoc zauważa, że "Nad studnią pochylała się... Janka. I nagle Patrycja zrozumiała, kto chciał się jej pozbyć (...) i kto czekał teraz, z oczyma nieruchomo utkwionymi w jej twarzy, oczyma wypełnionymi chorą nadzieją i nie mniej chorą nienawiścią, aż rywalka pójdzie na dno.
- Pomóż mi - poprosiła Patrycja, wiedząc, że prosi na próżno. Janka milczała. Oczy miała zimne i nieruchome jak rekin", a Królowa Matka ostatecznie przekonuje się, że Janka jest jej ulubioną bohaterką tej powieści, bowiem z żadną inną występującą w niej osobą nie zdarzyło się Królowej Matce do tego stopnia identyfikować.
Ostatecznie po długim czasie wyciąga Herołinę z tej studni Holender (już wiesz, Czytelniku, że pytanie, dlaczego akurat on, co robił w okolicy i takie tam byłyby zupełnie bezsensowne, więc po prostu etap stawiania niewygodnych pytań pomińmy), ale gdy tylko zaczyna być miły rozmowa schodzi na Łukaszka i nasze gołąbeczki z miejsca zaczynają się kłócić, zaś Czytelnik, świadom, że do końca książki zostało ze trzydzieści stron, zaczyna podejrzewać, że oni się jednak nigdy nie zejdą i po co w takim razie, do licha, było wprowadzać cały ten wątek.
W dodatku Patrysia traci też pracę, to znaczy, nie traci, ale ZOO nie dostaje zgody na zatrudnienie weterynarza na cały etat, co oznacza, ze Herołina nie dostanie kredytu na zakup chatki i będzie musiała wrócić z podkulonym ogonem do mamusi. Czytelnicy zaczynają zastanawiać się z rosnącym napięciem, PO CHOLERĘ w ogóle w takim razie napisana została cała ta książka, na szczęście w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze pojawia się czarodziej Aureliusz, który, zdobywszy włos Patrycji i Holendra, czyni z nimi magiczne coś przy świecy w dziwnym lichtarzu i tajemniczych symbolach wypisanych na stole, a zatem możemy być chociaż o przyszłość tego stadła całkowicie spokojni.
I rzeczywiście, już na drugi dzień nadciąga potworna burza z huraganem, dziadek Aureliusz skłania Holendra, by udał się do chatki Patrycji, i pilnował jej, gdyż "znając tę szaloną dziewczynę, zamiast się bać, stanie pod broną i będzie podziwiać pioruny" (niechętnie przyznając, że Gandalf bezbłędnie ocenił inteligencję panienki Królowa Matka jednocześnie nie może mu wybaczyć, że zlikwidował kolejną okazję, by raz na zawsze nieodwołalnie wyeliminować geny Patrycji z genetycznej puli ludzkości), żeby się Holender rwał do powierzonego mu zadania to powiedzieć się nie da, no ale ostatecznie idzie, siedzą w chatce, iskrzy między nimi, co wiemy wskutek tego, że pani Kasia tak napisała, i wreszcie burza nadchodzi, idiotka Herołina uparcie stara się te geny wyeliminować ("Gabriel wepchnął Patrycję do środka, przez chwilę walczył z drzwiami (walki tej nie ułatwiała mu uratowana, podskakując nad jego ramieniem, by dojrzeć, co też się wyrabia na zewnątrz"), ostatecznie jednak daje się zamknąć w letniej kuchni, jako, że jest przemoczona przebiera się w ciągle wiszącą na drzwiach szafy ślubną suknię, Gabriel zaś, przeciwnie, rozbiera się ("Tak wspaniale umięśnionego mężczyzny, o tak pięknie opalonej, lśniącej i gładkiej skórze nie widziała w całym swoim dwudziesto-z-hakiemletnim życiu, No dobra, szczerze, w ogóle niewielu półnagich facetów oglądała" - bowiem w tym tajemniczym świecie, w którym błądzi umysł pani autorki, dziewicom na plaże wstęp jest surowo zabroniony), po czym oczywiście nareszcie staje się to, co stać się miało ("Jęknął, po czym przelał żar trawiący lędźwie w jeden pocałunek") i to tak efektownie, że stare łóżko Patrycji idzie w drzazgi, do kulminacji wszakże nie dochodzi, gdyż tuż-tuż przed nią Holender zauważa biegnącą drogą Jankę, która, podpaliwszy chatkę sama zajęła się ogniem.
Chatkę gasi deszcz, Janeczkę - gołymi rękami - Holender, oboje poparzonych zabiera pogotowie, zaś Herołina dostrzega jeszcze jedną łunę - płonie wiatrak Holendra, podpalony przez wrażego Arturka i prawie równie wrażego Łukaszka w mniemaniu, że pozbawiony ukochanego dachu nad głową Holender wyniesie się ze wsi, a tym samym Patrycji nic w Poczekajce nie będzie już trzymać.
Wiatrak pali się do gołej ziemi, zszokowaną Patrycję dostarcza do domu Łukaszek, dzielnie odgrywający rolę rycerza na białym koniu, niestety, dość szybko dowiaduje się, że rycerzem został ktoś inny, wściekły rzuca więc uwagę o tym, że jeśli Patrysia pragnie zostać panią hrabiną to, przykro mu bardzo, ale ten etat jest już zajęty, po czym okazuje się, że, blefując, trafił, i nasz Gabryjel istotnie jest żonaty, co do tej pory skutecznie ukrywał nawet przed dziadkiem Gandalfem.
W tej sytuacji Patrysi pozostaje tylko cierpieć widowiskowo, co czyni z poświęceniem, co autorka z równym poświęceniem (i wracając do języka dwunastoletniej egzaltowanej i raczej histerycznej gimnazjalistki, który po fatalnym początku nieco wygładziła w środku powieści) opisuje, i co z niewyobrażalnym poświęceniem Królowa Matka przeczytała i Wam, Kochani Czytelnicy, tu streszcza ("Jej ciche słowa, w których nie było wyrzutu czy potępienia, a tylko suche stwierdzenie faktu, trafiły prosto w jego zbolałe serce. (...) Wyszła wreszcie z cienia i mógł zobaczyć jej oczy pełne cierpienia. (...) Uniosła wzrok, zajrzała pytająco w szare oczy i już wiedziała, że przegrała. Tak jak one teraz wyglądałby ptak schwytany w dłoń. Strach i odraza — te dwa uczucia widziała tylko przez ułamek sekundy: mignęły w oczach, ściągnęły rysy twarzy. Szklaną taflą odcięły jej drogę do tego mężczyzny"). W trakcie efektownej pyskówki Holender rzuca naszej naiwnej Herołinie w twarz, że jej narzeczony (czyli Piękny Łukaszek, że Królowa Matka uświadomi tę bardziej oszołomioną część Czytelników) wziął pieniądze od jej mamusi (chociaż niedokładnie wie, za co), Herołina mu nie wierzy, czemu się trudno dziwić, żąda wskazania jej drogi do domu narzeczonego, gdy zaś do tego domu podjeżdża (konno!) wchodzić na rozstrzygająca rozmowę już nie musi, przez okno widzi bowiem, jak jej mamusia (która zjechała była nieoczekiwanie na inspekcję), oszołomiona urodą Łukasza, oraz on sam... jakby to elegancko ująć... o - nawzajem obdarzają się rozkoszą. Zupełnie otępiała, idzie przed siebie tłukąc przy okazji szpicrutą kogo popadnie ("Świst szpicruty. Zduszony krzyk mężczyzny chwytającego się za płonący krwawą pręgą policzek. Szalone z nienawiści oczy dziewczyny, mierzącej końcem szpicruty prosto w jego twarz. I trzy słowa - Nie. Dotykaj. Mnie."), nieświadoma, że za jej plecami poczekajkowy Gandalf, zbrojny w znalezioną w ruinach wiatraka nadpaloną zapalniczkę i ukrytą w kieszonce na piersi, włączoną komórkę, połączoną z policją, przeprowadza zasadniczą rozmowę z Łukaszkiem i Arturkiem (który okazuje się być nie Zuy, ale nawet Jeszcze Gorszy i tym samym staje się Jeszcze Gorszym Arturem, w skrócie JGA), w której na jaw wychodzą przeróżne ciekawostki.
Jak na przykład ta, że Janeczka wcale a wcale nie chciała dobrowolnie oddawać wianka Łukaszowi, no skądże znowu, była dziewczęciem słodkim i pięknym, i czystym jak krynica górska, ale została spojona drinkiem z tabletką gwałtu, którymi w wielkich ilościach dysponował JGA ("od lat trudnił się rozprowadzaniem w kręgach dubbingowych pigułki gwałtu. Jako lekarz weterynarii miał do tego specyfiku nieograniczony dostęp..."), i której użyczył przyjacielowi niezdolnemu pogodzić się z faktem, że chodzi po tej ziemi dziewczyna, która go nie chce. Skutki znamy, pan hrabia dał w mordę i Łukaszkowi, i narzeczonej, nie uszkodził jej tak ostatecznie, jak to przez 5/6 książki sugeruje autorka, ostatecznie uszkodziła się sama, łykając ogromną ilość kolorowych (inne by pewnie nie podziałały) tabletek i usiłując umrzeć w towarzystwie ściskanego w dłoni zdjęcia przedstawiającego ją i Holendra w rozkwicie ich tak brutalnie zdławionego uczucia.
Źli, źli panowie zostają przez dziadka Aureliusza ukarani rzuceniem uroku na ich męskość (nie, Czytelniku, to ci się nie śni), ale tego wszystkiego funkcjonująca półprzytomnie Patrycja się nie dowiaduje, dowiaduje się za to, że bank sprzedał jej chatkę komuś, kto zapłacił żywą gotówką i w obliczu tego ostatniego ciosu pozostaje jej tylko jedno - podciąć sobie żyły.
Co też czyni.
W szpitalu na oddziale psychiatrycznym ratują ja jak mogą, bo - nie znając jej dobrze - nie wiedzą, że rzecz jest z definicji skazana na niepowodzenie, mimo to stawiają ją jakoś tam na nogi i wypisują ze szpitala, który, notabene, wcale nie jest mordownią z pasami, tak udatnie opisaną w najnowszym dziele autorki.
Podleczona na ciele (bo o umyśle to już na początku książki nie było co wspominać) Herołina jedzie do ZOO, pożegnać się z Dyrektorem ("Uniósł jej dłoń do ust i ucałował. - Jest pani najlepszym lekarzem, z jakim miałem zaszczyt pracować. To miejsce będzie na panią czekało" - współczucie dla zwierząt pana Dyrektora w tej chwili niemal Królową Matkę zabiło, takich strasznych wizji jak Patrysia w roli najlepszego lekarza nie należy rzucać w twarz osobom chorym na serce!), personelem ("- Ten pyton-albinos... - ten z długiej listy zwierząt, które pani doktor wykończyła, że Królowa Matka przypomni - - Kierownik umilkł, przełykając. Z trudem.- To był ginący gatunek, ale... pani była cenniejsza. Nawet od niego"), i nareszcie jedzie do swej chatki, przed którą stoi, tłumiąc szloch, tłum poczekajczan, którzy zdążyli pokochać Herołinę jak własne dziecko czy tam matkę, niestety, nie ma wśród nich Gabryjela i nie może mu Herołina niczego powiedzieć na pożegnanie (" (...) nie dało czasu na wyrwanie z poranionego serca i zdławionego łzami gardła tych najważniejszych słów. „Powiedz, że go kocham!", krzyczały jedynie oczy Patrycji. „Zawsze będę go kochała! Powiedz mu to!") i już, już, już się Patrycja kieruje w stronę samochodu, który ma ją uwieźć w świat bez marzeń, gdy nagle...
Zaczyna się dziać.
"Mieszkańcy rozstąpili się nagle, szmer rozmów ucichł, zmieniając się w pełne podziwu i respektu milczenie. Wolnym krokiem, ze swym tajemniczym uśmiechem na twarzy, nadeszła Berenika, zamiatając kurz drogi pyszną ciemnozieloną suknią. Dziadek pochylił się, całując czarownicę w rękę, a potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę zaadresowaną do Patrycji. Pismo było dziwnie znajome. Zawartość również. Karta tarota. Tylko jedna. „Kochankowie". Odwrócił oniemiałą Patrycję w stronę łąk, przez które na złamanie karku gnał jeździec na czarnym jak źrenica kota rumaku".
Zdław szloch, Czytelniku, otrzyj łzę, która mąci Ci wzrok, przed Tobą jeszcze zdziwko stulecia: "Sięgnął do sakwy przytroczonej do siodła i podał jej... Podał gruby plik listów przewiązany wstążką.
- Tylko one ocalały z pożaru.
Spojrzała na niego, a potem znów na listy adresowane jej ręką na skrytkę pocztową numer 34 w Lublinie" i niestety, nie uzyskasz odpowiedzi, jakim cudem, a to jest jedyna rzecz, która w tym dziele Królową Matkę naprawdę zainteresowała.
I to już...
...jest...
UFFF!!!
KONIEC
A teraz wnioski.
W czasie jednej z rozmów Patrycji z koleżanką z pracy pada zdanie: "Polonistka w liceum powiedziała, że jestem grafomanką. Nigdy z żadnego wypracowania nie dostałam więcej niż trzy z minusem", z jakiegoś wywiadziku, linka do którego Królowa Matka nie ma (jeśli ktoś ma, byłaby wdzięczna za podesłanie) wie ona, że zdanie jest autobiograficzne i podobno zablokowało autorkę na szesnaśnacie lat, i taki imperatyw Królowa Matka poczuła, by tej nauczycielce szczerze i z głębi serca pogratulować fachowości, chłodnego oka i trafnego osądu, miło jest wiedzieć że w szkołach pracują (miejmy nadzieję, że jeszcze!) prawdziwi fachowcy.
Z jednym tylko Królowa Matka się nie zgadza - Katarzyna Michalak nie jest grafomanką. Z tego, co Królowa Matka wie o grafomanach, tryskają oni pomysłami niczym fontanna di Trevi, podczas gdy Katarzyna Michalak nieustannie cytuje samą siebie. Królowej Matce wystarczyła lektura dwóch i pół książek oraz recenzji Zwierza by dostrzec kalkę na kalce kalką poganiającą - proste i niewinne dziewczę po trudnym dzieciństwie pragnące nade wszystko domku na wsi, nabywanie domku w ten sam, kretyński sposób, bez obejrzenia go, w "Nadziei" IDENTYCZNY wątek co w "Poziomce", też dziewczę chore na raka trzustki, bezobjawowego (podobnie jak bezobjawowa jest np. ciąża poziomkowej bohaterki, która to bohaterka w siódmym miesiącu lata z drabiną po ogrodzie i rozwiesza na drzewach 21 domków dla ptaków) też jedzie we świat, tyle, że nie do Afganistanu, ale Iraku, i też okazuje się uzdrowiona cudem, w "Mistrzu" motyw dziewczęcia, co się stacza, bo samo na świecie zostało, ale kończy studia na UJ, piękne dziewczyny, którymi "aż dziw, że żaden facet się nie chciał zaopiekować, bo przecież każdy powinien chcieć, i to za darmo", wszyscy piszą i czytają książki pani Michalak, wszyscy nad nimi płaczą (ze wzruszenia, ze wzruszenia, Królowa Matka wie, że ta kwestia wymaga doprecyzowania), normalnie autoplagiat. Taka automania, nie grafomania, książki pisane metodą, "wezmę to, co już napisałam, pozmieniam imiona, a jak mi zabraknie weny wezmę coś, co napisał ktoś inny, na pewno nikt się nie zorientuje!" (inna rzecz, że jak pani autorka podaje swoją inspirację to bez jej wskazówek też nikt by się nie zorientował, i tak na przykład określenie Patrycji współczesną Anią z Zielonego Wzgórza może spowodować wyłącznie opad szczęki, albowiem Patrycję - infantylną kretynkę, w porównaniu z którą ameba ma bogate życie wewnętrzne - i Anię - pełną wdzięku, błyskotliwą istotę o barwnej osobowości - łączy jedynie płeć i kolor włosów, i może ktoś powinien uświadomić panią autorkę, że zafiksowanie na czarach, wróżbach, sabatach i rycerzu na karym rumaku NIE JEST tożsame z żywą wyobraźnią).
We wszystkich recenzjach, i pozytywnych (czyli w większości, co będziemy ściemniać), i w negatywnych, pada pytanie, dla kogo są te książki. Zawsze wymieniane są młode nastolatki, kury domowe, przysłowiowe kucharki - i z żadną z tych opinii Królowa Matka się nie zgadza, bo o wszystkich wymienionych grupach ma znacznie wyższe mniemanie, a już zwłaszcza młodym nastolatkom, pragnącym przeczytać historię o miłości niewinnego dziewczęcia i posępnego, chmurnego mężczyzny, ukrywającego w swym domostwie obłąkaną żonę, która wymyka się spod nadzoru i dokonuje zamachów na dziewczę oraz podpalenia domostwa Królowa Matka radziłaby z serca przeczytać zamiast "Poczekajki" oryginalną powieść, z której pani Michalak zerżnęła ten wątek, przynajmniej będą obcowały z pięknym językiem i literaturą światową.
Oszczędzona zostanie im również ekspozycja na wyjątkowo szkodliwe poglądy autorki, na jej niewyobrażalną mizandrię (dobry mężczyzna to mężczyzna albo mający czworo dzieci, albo stojący nad grobem, reszta to szuje,gwałciciele, brutale, alkoholicy itepe, itede) połączona ze zdumiewającym w obliczu tej mizandrii przeświadczeniem, że głównym celem życia kobiety jest zacumowanie u męskiego boku za wszelką cenę (no i napisanie powieści Katarzyny Michalak, co jest równie szkodliwe), a także dziwacznym antyfeminizmem, wręcz mizoginią (wszystkie bohaterki to albo zdziry i nimfomanki, albo dziewice bez charakteru, ale za to piękne, wszystkie z umysłowością, w porównaniu z którą rozwielitka jest Imanuelem Kantem), na wyroki ferowane z zadziwiającą łatwością i pewnością siebie osoby wszechwiedzącej...
A propos osób wszechwiedzących.
Tak się złożyło, że ostatnio (no, w ciągu ostatnich dwóch lat :)) Królowa Matka przeczytała pozycje jeszcze dwóch autorek, które wydały jej się koszmarne. Takie okropne jak "Poczekajka" nie (takie okropne nie jest nic), ale źle napisane, irytujące, lecące stereotypem. Mimo to nie wywołały w niej one chęci rozerwania obu pań na strzępy, a to z jednego powodu - obie autorki, nie ukrywając, że wydając książki spełniły swoje marzenia, ciesząc się tym i opowiadając o swoich powieściach na forach (i na pewno także przejmując się recenzjami negatywnymi) nie biegały jednocześnie po internecie, lansując się gdzie popadnie, a potem obrażając wszystkich, którzy nie popadli posłusznie w zachwyt i wymagając na moderatorach for usuwanie wątków na swój temat.
Słowem, ekspozycja na wybujałe "ego" autorki może być dla co wrażliwszego czytelnika równie szkodliwa, co na jej poglądy.
Królowa Matka, sięgając po "Poczekajkę" wiedziała, że nie sięga po "Ulissesa", ale jest ona osobą, która dzieli literaturę na tylko dwa rodzaje - złą i dobrą (teraz na trzy - złą, dobrą i Katarzynę Michalak), a z założeniem, że literatura tzw. kobieca musi być niższych lotów, musi odmóżdżać i musi być prosta w odbiorze dogłębnie się nie zgadza. Nie, nie musi, podobnie jak nie muszą być prostymi kryminały, przez wiele lat podobnie oceniane.
Problem w tym, że - zdaniem Królowej Matki - powieści pani Michalak są absolutnie dla nikogo i w ogóle nie powinny być wydane, są bowiem fatalne, napisane niechlujnie, bez żadnej troski o realia, na jedno kopyto - wiele dziwnych, nudnych, źle napisanych rzeczy Królowa Matka czytała w życiu, ale nigdy czegoś... czegoś... TAKIEGO. Pod koniec "Poczekajki" czuła się, jakby jej mózg poddawany był wyrafinowanym torturom (a dla równowagi psychicznej jednocześnie czytała "Wolf Hall" Hilary Mantel, książkę o epoce Tudorów pełną interesujących smaczków z epoki w rodzaju gotowania żywcem królewskiego kucharza, więc na torturach zna się jak mało kto).
Cokolwiek mówiłoby się o jakichkolwiek innych książkach jakiegokolwiek rodzaju WSZYSTKO to przy "Poczekajce" (et consortes :)) arcydzieło (nawet harlequiny, które przynajmniej pisane są dla pieniędzy, pod pseudonimami i nikt nie udaje, że mają one zbawić świat), Królowa Matka pisze to całkowicie poważnie - "Poczekajka" to najbardziej niechlujna, najgorzej napisana, najbardziej pozbawiona sensu rzecz, jaką czytała, i porównywanie jej do jakiegokolwiek dzieła jakiegokolwiek autora uwłacza temu innemu autorowi. I jego dziełom też.
A teraz -
Królowa Matka żegna się z Katarzyną Michalak, serdecznie gratuluje tym z Czytelników, którym udało się przebrnąć przez wszystkie trzy strumienie świadomości i informuje tych, którzy sugerowali, że powinna ruszyć na "Ferrin", że nie, dziękuje :). Na bardzo, bardzo, BARDZO długo (jeśli w ogóle).
Ale raczej w ogóle.
Albowiem "dusza dziewczyny leży zwinięta w kłębek gdzieś na samym dnie jaźni (i bełkocze) i ma zamiar tam pozostać do końca świata".
Otóż to :).
Jako typ hamletyczny autorka mniej więcej 50 stron przed końcem zaczyna mnożyć trudności i dodawać wątki, dopychając je kolanem, żeby się zmieściły. Królowa Matka przyznaje, że już dobry kawałek temu osiągnęła etap, gdy do dalszej lektury zmuszało ją jedynie poczucie Obowiązku Wobec Ludzkości, ale, niestety, obowiązkowa była zawsze, więc teraz brnie dalej.
Pozostawiliśmy Herołinę w chwili, gdy nalewka się przegryzała, poczekajczanie nadal jej nie lubili, Holender nadal był chmurny i wyniosły, PŁ zaczynał przejawiać pewne objawy zniecierpliwienia, a biedaczce nie wychodziło zakochiwanie się w nim, chociaż się starała.
I oto sprawy zaczynają się (jeszcze bardziej) komplikować.
Podczas jednego z dyżurów w ZOO umiera czarna pantera (mając taka opiekę? - toż mus nam tu wszystkim pocmokać z niedowierzaniem!), Herołina, zamiast skonstatować ten smutny fakt, a potem zrobić sekcję, jak każdy normalny lekarz weterynarii, wpada do klatki zwierzątka, rzuca się na kolana i, tuląc jego głowę do łona, zawodzi: "Jaga, nie umieraj!". Zostaje z klatki wyciągnięta siłą, a potem wezwana na dywanik do Dyrektora. Podczas, gdy Dyrektor, ten dusza człowiek, zamiast udzielać jej reprymendy i grozić wyrzuceniem na zbitą buzię rozpływa się w zachwytach nad "kolejną rzeczą, która wejdzie do legend naszego ZOO, ach, jaka szkoda, że mnie tam nie było, droga pani Patrycjo!!!", drzwi się nagle otwierają i staje w nich Holender. Chce się wycofać, ale Dyrektor zaprasza go do środka i demaskuje w sposób tyleż finezyjny (encore, brawa dla autorki!), co zaskakujący (Herołinę, bo chyba nikogo więcej): " - Będziesz miał o czym pisać. Pani doktor, jak zauważyłem, bohaterka twej najnowszej powieści, dzisiaj wyprawiła na tamten świat twoją ulubioną modelką, czarną panterę. Ale najpierw utuliła ją czule do wiecznego snu.
Holender zmarszczył brwi, nic nie rozumiejąc. Patrycji straszne podejrzenie zjeżyło włosy na głowie.
Jaga - modelka. Holender - Gabriel. Pani doktor - bohaterka powieści. Dyrektor sięgnął na półkę uginającą się od dziesiątków tomów i wyciągnął jeden z nich. Na okładce skradała się czarna pantera. Tytuł brzmiał: Cień Wielkiego Kota. Autorem był Gabriel A. Mroczny - posiadacz skrytki numer 34 na poczcie w Lublinie".
Wstrząśnięta Herołina leci do domu (nie bardzo wiadomo jak, wygląda na to, że wybiega z ZOO w godzinach pracy i zasuwa, szlochając, 20 kilometrów na piechotę), niestety, w domu nie może oddać się rozpaczy, bo zastaje siedzącego przy jej własnym stole poczekajkowego Gandalfa, który - chociaż jest jasnowidzem i wróżem - nic nie rozumie z jej bełkotu przeplatanego ze szlochem, więc Herołina wyjaśnia mu dobitnie, o co się wścieka: " - Bo mój Amre, mój wspaniały wymarzony Amre, okazał się parszywym, podłym bandziorem. Skurwielem, który kobietę zakatował niemal na śmierć. - Każde słowo, wypowiedziane wolno i dobitnie sprawiało, że staruszek kurczył się w sobie. — A ja zdążyłam go pokochać". Słusznie wpadasz w zdumienie, Luby Czytelniku, Królowa Matka też objawów tego uczucia (ani, mówiąc szczerze, żadnego innego) nie zdołała zaobserwować, ale nic to, wyznanie słyszy też Holender (najwyraźniej lecący 20 kilosów w ślad za spłakaną Herołiną), który nie dość, że nie odnosi się do niego romantycznie, to jeszcze brutalnie oznajmia Patrysi, że jej listami to on, o , w piecu pali! i dziewczynie nie pozostaje już nic innego jak tylko popaść w depresję, uprzednio wyniósłszy wszystkie książki Gabriela A. Mrocznego na strych, bo nie może już na nie patrzeć bez uczucia bolesnego skurczu serca.
W zanurzaniu się w rozpaczy przeszkadzają Patrycji lokalsi, których cieląca się krowa doznaje komplikacji, że zaś weterynarz powiatowy leży gdzieś pijany zmuszeni są wezwać na pomoc Herołinę, chociaż silnie są do niej nieprzekonani, i to mimo faktu, ze nie czytali książki i nie wiedzą, jak fachowo pani weterynarz zajmuje się powierzonymi jej zwierzątkami w ZOO (" - Gówno tam, niech zdychają. Babie kroić nie dam"), a łamać się zaczynają dopiero przy: "Zapłacisz pan, gdy operacja się uda. Jeśli nie, ja zapłacę: i za krowę, i za cielaka". Królowa Matka, ta czepiająca się z zasady wszystkiego istota, sprawdziła, po ile według brata Gugla chodzą krowy z cielętami, wyszło jej, że po około 3,5 tys, co po prostu musi oznaczać, że za usługi weterynarza zamojskie ZOO płaci jak za zboże, skoro na tego typu zakupy stać osobę odciętą od mamusinej sakiewki. No ale to drobiazg, grunt, że pani weterynarz udatnie przeprowadza zabieg cesarskiego cięcia, okoliczni silni mężczyźni mdleją jak dziewice w gorsetach, krew się leje, ale krowa i krowię przeżywają, a Patrysia zyskuje w oczach okolicznego pospólstwa ( a jak - że Królowa Matka nieco wybiegnie w streszczaniu - nazajutrz przegalopowuje przez wieś w tę i nazad na czarnej jak skrzydło kruka rasowej klaczy, na którą wymieniła swój samochód - i, tak, Kochany Czytelniku, Królowa Matka znowu dokonała porównania cen i oto, co jej wyszło - samochód typu ford, powiedzmy, ford fiesta z, powiedzmy, 2004 roku - 4,5 tys, klacz czystej krwi arabskiej rodowodowa, około 11 tys plus koszty utrzymania, wnioski - Królowa Matka też chce być taka biedna jak Patrysia!!! - no więc, jak przegalopowuje na swoim spełnionym marzeniu, które następnie zrzuca ją przez łeb prosto u wejścia do pubu to już w ogóle lud wiejski uznaje, że teraz to pani doktor powinna się ino nauczyć pić i już całkiem swoja kobita się z niej zrobi).
Zanurzać się w rozpaczy nadal jednak nie może, bowiem nieoczekiwanie najeżdża ją Hania, przepiękna przyjaciółka, konsekwentnie opisywana jako osobniczka wbita w niebotycznie wysokie szpilki, najbardziej mini minispódniczki, jakie istnieją i ze zjadliwie niebieskim cieniem na powiekach oraz makijażem niemal scenicznym ("Haneczka w pełnym makijażu, sukni wieczorowej niemalże i szpilkach, w których jej nogi na wybojach chwiały się komicznie", "Bez postarzającego ją o naście lat makijażu i dziesięciocentymetrowych szpilek wyglądała wreszcie po ludzku" - pozwala to wysnuć daleko idące wnioski na temat poczucia piękna u pani autorki), której entourage jednakże najwyraźniej zachwyca okoliczną męską młódź. Hania tarza się w ogólnym zachwycie z błogim uśmiechem, łypie chętnym okiem na Łukaszka, bo to wiadomo, on piękny, ona piękna, pasują do siebie, zaś zdesperowana i wciąż nie zakochana Herołina postanawia zrobić coś ze swoim pozbawionym emocji życiem, lecz, niestety, nie może, odkrywa bowiem, że ktoś jej zarąbał już przegryzioną nalewkę ("Jakaś cholera ukradła butelkę z urocznym winem i teraz zapewne zakochiwała się w pierwszej istocie, którą napotkała na swej drodze (...) Następna pełnia będzie dopiero za miesiąc, a jak sobie przypomniała rwanie nago lubczyku i wyciskanie purchli na ropusze...").
Do kradzieży przyznaje się już wkrótce dziadek Aureliusz (znaczy się, Gandalf), tłumacząc, że nie chciał, aby "wiązała się siłami Magii z Łukaszkiem"), racjonalne i błyskotliwe argumenty ("Znam obu, i Artura, i Łukasza: Diabła w ludzkiej skórze i Władcę Pieniądza") do Herołiny nie przemawiają, więc dziadek jej wino oddaje, po czym niemal natychmiast przez pomyłkę upijają się nim Hania i Najpiękniejszy Z Całej Wsi Zenek, którzy zaczynają bezzwłocznie planować ślub (w tym "niemal" mieści się, brutalnie usunięte ze streszczenia przez Królową Matkę, której się już w głowie od tych wszystkich... eeee... zwrotów akcji kręcić zaczyna, co następuje: wiejskie disco z mordobiciem - "Bodziesz? Jak bydle? Bier sztachetę, bij się jak człowiek!" - męska rozmowa Gabryjela, Łukaszka i Artura, zakończona wymianą iście dyskotekowych argumentów - "Patrycji skrzywdzić nie pozwolę! - Ty nie pozwolisz?! Ty?! - Łukasz roześmiał mu się w twarz, posyłając porozumiewawcze spojrzenie Arturowi stojącemu za plecami Holendra. Ten uniósł wyniesioną z pola walki sztachetę i z rozmachem uderzył niczego niespodziewającego się mężczyznę w krzyż. Holender padł jak ścięte drzewo. Ból obitych nerek mało nie odebrał mu przytomności - Co, bydlaku - Artur złapał leżącego za włosy, by zajrzeć mu w twarz - sam masz ochotę na panią doktor? (...) Odrzucił głowę Gabriela, aż rąbnęła o ziemię." - , zaprzęganie rasowej klaczy do wozu drabiniastego celem użycia jej do zwożenia siana - "Koń, istota o mózgu nie większym od mandarynki, doszedł do wniosku, że w tej sytuacji najlepiej... się położyć" - , prześmieszne opisy prób nauczenia Patrysi prowadzenia traktora, sielskie opisy sianokosów, desperacka próba zdobycia Patrysinego wianka przez Łukasza, jeszcze bardziej desperacka - oświadczyn oraz zwiedzanie przez Patrycję i jej Dyrektora ZOO w Lublinie, "na obchodach którejś tam rocznicy czegoś tam", zapewne powstania w dalekiej przyszłości, bowiem ZOO w Lublinie nie istnieje, a jego budowa, i to w wersji mini, planowana jest na rok 2014, o, tu, prosimy bardzo, linkuś).
Na szczęście dla Hanusi nawet moc nalewki nie wytrzymuje konfrontacji z dojeniem krów i prowadzeniem sporego gospodarstwa rolnego, wietrzeje z głowy (nie to, co w literackim pierwowzorze, tak, Królowa Matka zauważyła tę... hm... przypadkową zbieżność, bo, doprawdy, nie chce jej się wierzyć, że mogłaby to być świadoma inspiracja) i dziewczę, uwolnione od mocy magii, opuszcza Poczekajkę pozostawiając Patrycję jej depresji.
Chyba z tej depresji właśnie Patrycja lekceważy podesłanie jej drugiej karty tarota - tym razem Wisielca - i wreszcie wpada do studni, na co czytelnicy czekają od początku książki. Wpada popchnięta od tyłu, udaje jej się chwycić łańcuch, na którym wisi wiadro, teraz oprócz wiadra wisi też Herołina i czeka na pomoc, niestety, gdy podnosi głowę, by wołać o pomoc zauważa, że "Nad studnią pochylała się... Janka. I nagle Patrycja zrozumiała, kto chciał się jej pozbyć (...) i kto czekał teraz, z oczyma nieruchomo utkwionymi w jej twarzy, oczyma wypełnionymi chorą nadzieją i nie mniej chorą nienawiścią, aż rywalka pójdzie na dno.
- Pomóż mi - poprosiła Patrycja, wiedząc, że prosi na próżno. Janka milczała. Oczy miała zimne i nieruchome jak rekin", a Królowa Matka ostatecznie przekonuje się, że Janka jest jej ulubioną bohaterką tej powieści, bowiem z żadną inną występującą w niej osobą nie zdarzyło się Królowej Matce do tego stopnia identyfikować.
Ostatecznie po długim czasie wyciąga Herołinę z tej studni Holender (już wiesz, Czytelniku, że pytanie, dlaczego akurat on, co robił w okolicy i takie tam byłyby zupełnie bezsensowne, więc po prostu etap stawiania niewygodnych pytań pomińmy), ale gdy tylko zaczyna być miły rozmowa schodzi na Łukaszka i nasze gołąbeczki z miejsca zaczynają się kłócić, zaś Czytelnik, świadom, że do końca książki zostało ze trzydzieści stron, zaczyna podejrzewać, że oni się jednak nigdy nie zejdą i po co w takim razie, do licha, było wprowadzać cały ten wątek.
W dodatku Patrysia traci też pracę, to znaczy, nie traci, ale ZOO nie dostaje zgody na zatrudnienie weterynarza na cały etat, co oznacza, ze Herołina nie dostanie kredytu na zakup chatki i będzie musiała wrócić z podkulonym ogonem do mamusi. Czytelnicy zaczynają zastanawiać się z rosnącym napięciem, PO CHOLERĘ w ogóle w takim razie napisana została cała ta książka, na szczęście w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze pojawia się czarodziej Aureliusz, który, zdobywszy włos Patrycji i Holendra, czyni z nimi magiczne coś przy świecy w dziwnym lichtarzu i tajemniczych symbolach wypisanych na stole, a zatem możemy być chociaż o przyszłość tego stadła całkowicie spokojni.
I rzeczywiście, już na drugi dzień nadciąga potworna burza z huraganem, dziadek Aureliusz skłania Holendra, by udał się do chatki Patrycji, i pilnował jej, gdyż "znając tę szaloną dziewczynę, zamiast się bać, stanie pod broną i będzie podziwiać pioruny" (niechętnie przyznając, że Gandalf bezbłędnie ocenił inteligencję panienki Królowa Matka jednocześnie nie może mu wybaczyć, że zlikwidował kolejną okazję, by raz na zawsze nieodwołalnie wyeliminować geny Patrycji z genetycznej puli ludzkości), żeby się Holender rwał do powierzonego mu zadania to powiedzieć się nie da, no ale ostatecznie idzie, siedzą w chatce, iskrzy między nimi, co wiemy wskutek tego, że pani Kasia tak napisała, i wreszcie burza nadchodzi, idiotka Herołina uparcie stara się te geny wyeliminować ("Gabriel wepchnął Patrycję do środka, przez chwilę walczył z drzwiami (walki tej nie ułatwiała mu uratowana, podskakując nad jego ramieniem, by dojrzeć, co też się wyrabia na zewnątrz"), ostatecznie jednak daje się zamknąć w letniej kuchni, jako, że jest przemoczona przebiera się w ciągle wiszącą na drzwiach szafy ślubną suknię, Gabriel zaś, przeciwnie, rozbiera się ("Tak wspaniale umięśnionego mężczyzny, o tak pięknie opalonej, lśniącej i gładkiej skórze nie widziała w całym swoim dwudziesto-z-hakiemletnim życiu, No dobra, szczerze, w ogóle niewielu półnagich facetów oglądała" - bowiem w tym tajemniczym świecie, w którym błądzi umysł pani autorki, dziewicom na plaże wstęp jest surowo zabroniony), po czym oczywiście nareszcie staje się to, co stać się miało ("Jęknął, po czym przelał żar trawiący lędźwie w jeden pocałunek") i to tak efektownie, że stare łóżko Patrycji idzie w drzazgi, do kulminacji wszakże nie dochodzi, gdyż tuż-tuż przed nią Holender zauważa biegnącą drogą Jankę, która, podpaliwszy chatkę sama zajęła się ogniem.
Chatkę gasi deszcz, Janeczkę - gołymi rękami - Holender, oboje poparzonych zabiera pogotowie, zaś Herołina dostrzega jeszcze jedną łunę - płonie wiatrak Holendra, podpalony przez wrażego Arturka i prawie równie wrażego Łukaszka w mniemaniu, że pozbawiony ukochanego dachu nad głową Holender wyniesie się ze wsi, a tym samym Patrycji nic w Poczekajce nie będzie już trzymać.
Wiatrak pali się do gołej ziemi, zszokowaną Patrycję dostarcza do domu Łukaszek, dzielnie odgrywający rolę rycerza na białym koniu, niestety, dość szybko dowiaduje się, że rycerzem został ktoś inny, wściekły rzuca więc uwagę o tym, że jeśli Patrysia pragnie zostać panią hrabiną to, przykro mu bardzo, ale ten etat jest już zajęty, po czym okazuje się, że, blefując, trafił, i nasz Gabryjel istotnie jest żonaty, co do tej pory skutecznie ukrywał nawet przed dziadkiem Gandalfem.
W tej sytuacji Patrysi pozostaje tylko cierpieć widowiskowo, co czyni z poświęceniem, co autorka z równym poświęceniem (i wracając do języka dwunastoletniej egzaltowanej i raczej histerycznej gimnazjalistki, który po fatalnym początku nieco wygładziła w środku powieści) opisuje, i co z niewyobrażalnym poświęceniem Królowa Matka przeczytała i Wam, Kochani Czytelnicy, tu streszcza ("Jej ciche słowa, w których nie było wyrzutu czy potępienia, a tylko suche stwierdzenie faktu, trafiły prosto w jego zbolałe serce. (...) Wyszła wreszcie z cienia i mógł zobaczyć jej oczy pełne cierpienia. (...) Uniosła wzrok, zajrzała pytająco w szare oczy i już wiedziała, że przegrała. Tak jak one teraz wyglądałby ptak schwytany w dłoń. Strach i odraza — te dwa uczucia widziała tylko przez ułamek sekundy: mignęły w oczach, ściągnęły rysy twarzy. Szklaną taflą odcięły jej drogę do tego mężczyzny"). W trakcie efektownej pyskówki Holender rzuca naszej naiwnej Herołinie w twarz, że jej narzeczony (czyli Piękny Łukaszek, że Królowa Matka uświadomi tę bardziej oszołomioną część Czytelników) wziął pieniądze od jej mamusi (chociaż niedokładnie wie, za co), Herołina mu nie wierzy, czemu się trudno dziwić, żąda wskazania jej drogi do domu narzeczonego, gdy zaś do tego domu podjeżdża (konno!) wchodzić na rozstrzygająca rozmowę już nie musi, przez okno widzi bowiem, jak jej mamusia (która zjechała była nieoczekiwanie na inspekcję), oszołomiona urodą Łukasza, oraz on sam... jakby to elegancko ująć... o - nawzajem obdarzają się rozkoszą. Zupełnie otępiała, idzie przed siebie tłukąc przy okazji szpicrutą kogo popadnie ("Świst szpicruty. Zduszony krzyk mężczyzny chwytającego się za płonący krwawą pręgą policzek. Szalone z nienawiści oczy dziewczyny, mierzącej końcem szpicruty prosto w jego twarz. I trzy słowa - Nie. Dotykaj. Mnie."), nieświadoma, że za jej plecami poczekajkowy Gandalf, zbrojny w znalezioną w ruinach wiatraka nadpaloną zapalniczkę i ukrytą w kieszonce na piersi, włączoną komórkę, połączoną z policją, przeprowadza zasadniczą rozmowę z Łukaszkiem i Arturkiem (który okazuje się być nie Zuy, ale nawet Jeszcze Gorszy i tym samym staje się Jeszcze Gorszym Arturem, w skrócie JGA), w której na jaw wychodzą przeróżne ciekawostki.
Jak na przykład ta, że Janeczka wcale a wcale nie chciała dobrowolnie oddawać wianka Łukaszowi, no skądże znowu, była dziewczęciem słodkim i pięknym, i czystym jak krynica górska, ale została spojona drinkiem z tabletką gwałtu, którymi w wielkich ilościach dysponował JGA ("od lat trudnił się rozprowadzaniem w kręgach dubbingowych pigułki gwałtu. Jako lekarz weterynarii miał do tego specyfiku nieograniczony dostęp..."), i której użyczył przyjacielowi niezdolnemu pogodzić się z faktem, że chodzi po tej ziemi dziewczyna, która go nie chce. Skutki znamy, pan hrabia dał w mordę i Łukaszkowi, i narzeczonej, nie uszkodził jej tak ostatecznie, jak to przez 5/6 książki sugeruje autorka, ostatecznie uszkodziła się sama, łykając ogromną ilość kolorowych (inne by pewnie nie podziałały) tabletek i usiłując umrzeć w towarzystwie ściskanego w dłoni zdjęcia przedstawiającego ją i Holendra w rozkwicie ich tak brutalnie zdławionego uczucia.
Źli, źli panowie zostają przez dziadka Aureliusza ukarani rzuceniem uroku na ich męskość (nie, Czytelniku, to ci się nie śni), ale tego wszystkiego funkcjonująca półprzytomnie Patrycja się nie dowiaduje, dowiaduje się za to, że bank sprzedał jej chatkę komuś, kto zapłacił żywą gotówką i w obliczu tego ostatniego ciosu pozostaje jej tylko jedno - podciąć sobie żyły.
Co też czyni.
W szpitalu na oddziale psychiatrycznym ratują ja jak mogą, bo - nie znając jej dobrze - nie wiedzą, że rzecz jest z definicji skazana na niepowodzenie, mimo to stawiają ją jakoś tam na nogi i wypisują ze szpitala, który, notabene, wcale nie jest mordownią z pasami, tak udatnie opisaną w najnowszym dziele autorki.
Podleczona na ciele (bo o umyśle to już na początku książki nie było co wspominać) Herołina jedzie do ZOO, pożegnać się z Dyrektorem ("Uniósł jej dłoń do ust i ucałował. - Jest pani najlepszym lekarzem, z jakim miałem zaszczyt pracować. To miejsce będzie na panią czekało" - współczucie dla zwierząt pana Dyrektora w tej chwili niemal Królową Matkę zabiło, takich strasznych wizji jak Patrysia w roli najlepszego lekarza nie należy rzucać w twarz osobom chorym na serce!), personelem ("- Ten pyton-albinos... - ten z długiej listy zwierząt, które pani doktor wykończyła, że Królowa Matka przypomni - - Kierownik umilkł, przełykając. Z trudem.- To był ginący gatunek, ale... pani była cenniejsza. Nawet od niego"), i nareszcie jedzie do swej chatki, przed którą stoi, tłumiąc szloch, tłum poczekajczan, którzy zdążyli pokochać Herołinę jak własne dziecko czy tam matkę, niestety, nie ma wśród nich Gabryjela i nie może mu Herołina niczego powiedzieć na pożegnanie (" (...) nie dało czasu na wyrwanie z poranionego serca i zdławionego łzami gardła tych najważniejszych słów. „Powiedz, że go kocham!", krzyczały jedynie oczy Patrycji. „Zawsze będę go kochała! Powiedz mu to!") i już, już, już się Patrycja kieruje w stronę samochodu, który ma ją uwieźć w świat bez marzeń, gdy nagle...
Zaczyna się dziać.
"Mieszkańcy rozstąpili się nagle, szmer rozmów ucichł, zmieniając się w pełne podziwu i respektu milczenie. Wolnym krokiem, ze swym tajemniczym uśmiechem na twarzy, nadeszła Berenika, zamiatając kurz drogi pyszną ciemnozieloną suknią. Dziadek pochylił się, całując czarownicę w rękę, a potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę zaadresowaną do Patrycji. Pismo było dziwnie znajome. Zawartość również. Karta tarota. Tylko jedna. „Kochankowie". Odwrócił oniemiałą Patrycję w stronę łąk, przez które na złamanie karku gnał jeździec na czarnym jak źrenica kota rumaku".
Zdław szloch, Czytelniku, otrzyj łzę, która mąci Ci wzrok, przed Tobą jeszcze zdziwko stulecia: "Sięgnął do sakwy przytroczonej do siodła i podał jej... Podał gruby plik listów przewiązany wstążką.
- Tylko one ocalały z pożaru.
Spojrzała na niego, a potem znów na listy adresowane jej ręką na skrytkę pocztową numer 34 w Lublinie" i niestety, nie uzyskasz odpowiedzi, jakim cudem, a to jest jedyna rzecz, która w tym dziele Królową Matkę naprawdę zainteresowała.
I to już...
...jest...
UFFF!!!
KONIEC
![]() |
Źródło |
A teraz wnioski.
W czasie jednej z rozmów Patrycji z koleżanką z pracy pada zdanie: "Polonistka w liceum powiedziała, że jestem grafomanką. Nigdy z żadnego wypracowania nie dostałam więcej niż trzy z minusem", z jakiegoś wywiadziku, linka do którego Królowa Matka nie ma (jeśli ktoś ma, byłaby wdzięczna za podesłanie) wie ona, że zdanie jest autobiograficzne i podobno zablokowało autorkę na szesnaśnacie lat, i taki imperatyw Królowa Matka poczuła, by tej nauczycielce szczerze i z głębi serca pogratulować fachowości, chłodnego oka i trafnego osądu, miło jest wiedzieć że w szkołach pracują (miejmy nadzieję, że jeszcze!) prawdziwi fachowcy.
Z jednym tylko Królowa Matka się nie zgadza - Katarzyna Michalak nie jest grafomanką. Z tego, co Królowa Matka wie o grafomanach, tryskają oni pomysłami niczym fontanna di Trevi, podczas gdy Katarzyna Michalak nieustannie cytuje samą siebie. Królowej Matce wystarczyła lektura dwóch i pół książek oraz recenzji Zwierza by dostrzec kalkę na kalce kalką poganiającą - proste i niewinne dziewczę po trudnym dzieciństwie pragnące nade wszystko domku na wsi, nabywanie domku w ten sam, kretyński sposób, bez obejrzenia go, w "Nadziei" IDENTYCZNY wątek co w "Poziomce", też dziewczę chore na raka trzustki, bezobjawowego (podobnie jak bezobjawowa jest np. ciąża poziomkowej bohaterki, która to bohaterka w siódmym miesiącu lata z drabiną po ogrodzie i rozwiesza na drzewach 21 domków dla ptaków) też jedzie we świat, tyle, że nie do Afganistanu, ale Iraku, i też okazuje się uzdrowiona cudem, w "Mistrzu" motyw dziewczęcia, co się stacza, bo samo na świecie zostało, ale kończy studia na UJ, piękne dziewczyny, którymi "aż dziw, że żaden facet się nie chciał zaopiekować, bo przecież każdy powinien chcieć, i to za darmo", wszyscy piszą i czytają książki pani Michalak, wszyscy nad nimi płaczą (ze wzruszenia, ze wzruszenia, Królowa Matka wie, że ta kwestia wymaga doprecyzowania), normalnie autoplagiat. Taka automania, nie grafomania, książki pisane metodą, "wezmę to, co już napisałam, pozmieniam imiona, a jak mi zabraknie weny wezmę coś, co napisał ktoś inny, na pewno nikt się nie zorientuje!" (inna rzecz, że jak pani autorka podaje swoją inspirację to bez jej wskazówek też nikt by się nie zorientował, i tak na przykład określenie Patrycji współczesną Anią z Zielonego Wzgórza może spowodować wyłącznie opad szczęki, albowiem Patrycję - infantylną kretynkę, w porównaniu z którą ameba ma bogate życie wewnętrzne - i Anię - pełną wdzięku, błyskotliwą istotę o barwnej osobowości - łączy jedynie płeć i kolor włosów, i może ktoś powinien uświadomić panią autorkę, że zafiksowanie na czarach, wróżbach, sabatach i rycerzu na karym rumaku NIE JEST tożsame z żywą wyobraźnią).
We wszystkich recenzjach, i pozytywnych (czyli w większości, co będziemy ściemniać), i w negatywnych, pada pytanie, dla kogo są te książki. Zawsze wymieniane są młode nastolatki, kury domowe, przysłowiowe kucharki - i z żadną z tych opinii Królowa Matka się nie zgadza, bo o wszystkich wymienionych grupach ma znacznie wyższe mniemanie, a już zwłaszcza młodym nastolatkom, pragnącym przeczytać historię o miłości niewinnego dziewczęcia i posępnego, chmurnego mężczyzny, ukrywającego w swym domostwie obłąkaną żonę, która wymyka się spod nadzoru i dokonuje zamachów na dziewczę oraz podpalenia domostwa Królowa Matka radziłaby z serca przeczytać zamiast "Poczekajki" oryginalną powieść, z której pani Michalak zerżnęła ten wątek, przynajmniej będą obcowały z pięknym językiem i literaturą światową.
Oszczędzona zostanie im również ekspozycja na wyjątkowo szkodliwe poglądy autorki, na jej niewyobrażalną mizandrię (dobry mężczyzna to mężczyzna albo mający czworo dzieci, albo stojący nad grobem, reszta to szuje,gwałciciele, brutale, alkoholicy itepe, itede) połączona ze zdumiewającym w obliczu tej mizandrii przeświadczeniem, że głównym celem życia kobiety jest zacumowanie u męskiego boku za wszelką cenę (no i napisanie powieści Katarzyny Michalak, co jest równie szkodliwe), a także dziwacznym antyfeminizmem, wręcz mizoginią (wszystkie bohaterki to albo zdziry i nimfomanki, albo dziewice bez charakteru, ale za to piękne, wszystkie z umysłowością, w porównaniu z którą rozwielitka jest Imanuelem Kantem), na wyroki ferowane z zadziwiającą łatwością i pewnością siebie osoby wszechwiedzącej...
A propos osób wszechwiedzących.
Tak się złożyło, że ostatnio (no, w ciągu ostatnich dwóch lat :)) Królowa Matka przeczytała pozycje jeszcze dwóch autorek, które wydały jej się koszmarne. Takie okropne jak "Poczekajka" nie (takie okropne nie jest nic), ale źle napisane, irytujące, lecące stereotypem. Mimo to nie wywołały w niej one chęci rozerwania obu pań na strzępy, a to z jednego powodu - obie autorki, nie ukrywając, że wydając książki spełniły swoje marzenia, ciesząc się tym i opowiadając o swoich powieściach na forach (i na pewno także przejmując się recenzjami negatywnymi) nie biegały jednocześnie po internecie, lansując się gdzie popadnie, a potem obrażając wszystkich, którzy nie popadli posłusznie w zachwyt i wymagając na moderatorach for usuwanie wątków na swój temat.
Słowem, ekspozycja na wybujałe "ego" autorki może być dla co wrażliwszego czytelnika równie szkodliwa, co na jej poglądy.
Królowa Matka, sięgając po "Poczekajkę" wiedziała, że nie sięga po "Ulissesa", ale jest ona osobą, która dzieli literaturę na tylko dwa rodzaje - złą i dobrą (teraz na trzy - złą, dobrą i Katarzynę Michalak), a z założeniem, że literatura tzw. kobieca musi być niższych lotów, musi odmóżdżać i musi być prosta w odbiorze dogłębnie się nie zgadza. Nie, nie musi, podobnie jak nie muszą być prostymi kryminały, przez wiele lat podobnie oceniane.
Problem w tym, że - zdaniem Królowej Matki - powieści pani Michalak są absolutnie dla nikogo i w ogóle nie powinny być wydane, są bowiem fatalne, napisane niechlujnie, bez żadnej troski o realia, na jedno kopyto - wiele dziwnych, nudnych, źle napisanych rzeczy Królowa Matka czytała w życiu, ale nigdy czegoś... czegoś... TAKIEGO. Pod koniec "Poczekajki" czuła się, jakby jej mózg poddawany był wyrafinowanym torturom (a dla równowagi psychicznej jednocześnie czytała "Wolf Hall" Hilary Mantel, książkę o epoce Tudorów pełną interesujących smaczków z epoki w rodzaju gotowania żywcem królewskiego kucharza, więc na torturach zna się jak mało kto).
Cokolwiek mówiłoby się o jakichkolwiek innych książkach jakiegokolwiek rodzaju WSZYSTKO to przy "Poczekajce" (et consortes :)) arcydzieło (nawet harlequiny, które przynajmniej pisane są dla pieniędzy, pod pseudonimami i nikt nie udaje, że mają one zbawić świat), Królowa Matka pisze to całkowicie poważnie - "Poczekajka" to najbardziej niechlujna, najgorzej napisana, najbardziej pozbawiona sensu rzecz, jaką czytała, i porównywanie jej do jakiegokolwiek dzieła jakiegokolwiek autora uwłacza temu innemu autorowi. I jego dziełom też.
A teraz -
Królowa Matka żegna się z Katarzyną Michalak, serdecznie gratuluje tym z Czytelników, którym udało się przebrnąć przez wszystkie trzy strumienie świadomości i informuje tych, którzy sugerowali, że powinna ruszyć na "Ferrin", że nie, dziękuje :). Na bardzo, bardzo, BARDZO długo (jeśli w ogóle).
Ale raczej w ogóle.
Albowiem "dusza dziewczyny leży zwinięta w kłębek gdzieś na samym dnie jaźni (i bełkocze) i ma zamiar tam pozostać do końca świata".
Otóż to :).
sobota, 29 czerwca 2013
Czereśniowo, czyli witajcie, wakacje
Czereśnie sa wszędzie.
Na straganach w dzien targowy (i każdy inny), w sklepach, w domu Królowej Matki, w pierogach i naleśnikach, w żołądkach jej nienasyconych (wydawałoy się) Potomków i jej wlasnym, oraz w lodóce, gdy okazało się, ze i Potomki, i ją samą możma jednak nasycić.
A skoro tak, to powinny byc jeszcze w ciastach i ciastkach.
Ciastka wymyśliła Królowa Matka eksperymentalnie. To znaczy, nie wymyśliła, przepis wzięła stąd, wymyślila tylko ideę sporządzenia ciastek, bo przypomniał jej sie fragment "Ani z Zielonego Wzgorza", w którym dziewczęta częstują się "wybornymi ciastkami z czereśniami" i uświadomiła sobie, ze nigdy czegoś podobnego nie jadła.
A zatem zakasała rękawy, zagniotła razem szklankę mąki, (dała więcej, niż w przepisie-matce, mimo to ciasteczka się udały), 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia, 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej, 80 g bardzo miękkiego masła, pół szklanki drobnego cukru, jajko, szczyptę soli i 1/3 szklanki wiórków kokosowych, chlapnęła (no dobra, kapnęła) kilkoma kroplami aromatu śmietankowego i uturlała z powstałego w ten sposób ciasta dwadzieścia kulek wielkości orzecha włoskiego, wilgotnymi rękami, bo ciasto bardzo się klei. W każdą kulę, lekko spłaszczoną, wetknęła po dużej, wydrylowanej czereśni, posypała ciastka wiórkami kokosowymi i upiekła w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez 15 minut.
Całość operacji zajęła jakieś 30 minut :).
I już mogła udawać, że jest Anią z Zielonego Wzgórza :).
To znaczy mogłaby, gdyby jej pracowitość (ekhm) nie gnała, oraz chęć, by resztę czereśni jakoś zużyć, zwłaszcza, że przepisów na ciasta z czereśniami ma całe masy, powycinanych z czasopism i z broszurek dotyczących pieczenia, a jedno jest wybitnie wręcz przepyszne i ekskluzywne, i trudne w produkcji, wymaga bowiem kilograma wydrylowanych czereśni, więc na przykład rok temu, gdy był nieurodzaj i kilo czereśni kosztowało pięć razy tyle, co teraz, Królowa Matka nie zrobiła go ani razu.
Teraz też nie, bo poniewczasie odkryła, że czereśni ma co prawda ile chcieć, ale mąki ziemniaczanej - już nie, postanowiła, że je zrobi, zrobi na pewno, najpóźniej za tydzień, po uzupełnieniu spiżarki o konieczne wiktuały, a teraz zajęła się produkcją drugiego w kolejności pod wzgledem smaczności.
W tym celu umyła i wydrylowała (zdecydowanie najgorsza część pracy, jesli chodzi o produkcję ciast czereśniowych!) pół kilo owoców, zmieszała w misce 15 dkg mąki, 15 dkg cukru, szczyptę soli, dwie łyżeczki mielonego kardamonu (Królowa Matka tarła w moździerzu własnemi, białemi rączkami, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by użyć gotowego :)) i 10 dkg drobno mielonych migdałów. Mieszając, Królowa Matka dodawała stopniowo 15 dkg stopionego i przestudzonego masła, trzy jajka, też stopniowo, znaczy się - po kolei, i 100 ml mleka.
Gdy masa była jednolita, wylała ją na natłuszczoną blachę (o średnicy 21 cm), obłożyła czereśniami i upiekła w piekarniku nagrzanym (w jej wypadku - jeszcze nie ostygniętym) do 180 stopni przez około 30 minut.
Najlepsze jest na ciepło, ale zimne, przesypane po wierzchu cukrem pudrem, też daję radę, bardzo :).
Smacznego!
Na straganach w dzien targowy (i każdy inny), w sklepach, w domu Królowej Matki, w pierogach i naleśnikach, w żołądkach jej nienasyconych (wydawałoy się) Potomków i jej wlasnym, oraz w lodóce, gdy okazało się, ze i Potomki, i ją samą możma jednak nasycić.
A skoro tak, to powinny byc jeszcze w ciastach i ciastkach.
Ciastka wymyśliła Królowa Matka eksperymentalnie. To znaczy, nie wymyśliła, przepis wzięła stąd, wymyślila tylko ideę sporządzenia ciastek, bo przypomniał jej sie fragment "Ani z Zielonego Wzgorza", w którym dziewczęta częstują się "wybornymi ciastkami z czereśniami" i uświadomiła sobie, ze nigdy czegoś podobnego nie jadła.
A zatem zakasała rękawy, zagniotła razem szklankę mąki, (dała więcej, niż w przepisie-matce, mimo to ciasteczka się udały), 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia, 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej, 80 g bardzo miękkiego masła, pół szklanki drobnego cukru, jajko, szczyptę soli i 1/3 szklanki wiórków kokosowych, chlapnęła (no dobra, kapnęła) kilkoma kroplami aromatu śmietankowego i uturlała z powstałego w ten sposób ciasta dwadzieścia kulek wielkości orzecha włoskiego, wilgotnymi rękami, bo ciasto bardzo się klei. W każdą kulę, lekko spłaszczoną, wetknęła po dużej, wydrylowanej czereśni, posypała ciastka wiórkami kokosowymi i upiekła w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez 15 minut.
Całość operacji zajęła jakieś 30 minut :).
I już mogła udawać, że jest Anią z Zielonego Wzgórza :).
To znaczy mogłaby, gdyby jej pracowitość (ekhm) nie gnała, oraz chęć, by resztę czereśni jakoś zużyć, zwłaszcza, że przepisów na ciasta z czereśniami ma całe masy, powycinanych z czasopism i z broszurek dotyczących pieczenia, a jedno jest wybitnie wręcz przepyszne i ekskluzywne, i trudne w produkcji, wymaga bowiem kilograma wydrylowanych czereśni, więc na przykład rok temu, gdy był nieurodzaj i kilo czereśni kosztowało pięć razy tyle, co teraz, Królowa Matka nie zrobiła go ani razu.
Teraz też nie, bo poniewczasie odkryła, że czereśni ma co prawda ile chcieć, ale mąki ziemniaczanej - już nie, postanowiła, że je zrobi, zrobi na pewno, najpóźniej za tydzień, po uzupełnieniu spiżarki o konieczne wiktuały, a teraz zajęła się produkcją drugiego w kolejności pod wzgledem smaczności.
W tym celu umyła i wydrylowała (zdecydowanie najgorsza część pracy, jesli chodzi o produkcję ciast czereśniowych!) pół kilo owoców, zmieszała w misce 15 dkg mąki, 15 dkg cukru, szczyptę soli, dwie łyżeczki mielonego kardamonu (Królowa Matka tarła w moździerzu własnemi, białemi rączkami, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by użyć gotowego :)) i 10 dkg drobno mielonych migdałów. Mieszając, Królowa Matka dodawała stopniowo 15 dkg stopionego i przestudzonego masła, trzy jajka, też stopniowo, znaczy się - po kolei, i 100 ml mleka.
Gdy masa była jednolita, wylała ją na natłuszczoną blachę (o średnicy 21 cm), obłożyła czereśniami i upiekła w piekarniku nagrzanym (w jej wypadku - jeszcze nie ostygniętym) do 180 stopni przez około 30 minut.
Najlepsze jest na ciepło, ale zimne, przesypane po wierzchu cukrem pudrem, też daję radę, bardzo :).
Smacznego!
Subskrybuj:
Posty (Atom)