Czereśnie sa wszędzie.
Na straganach w dzien targowy (i każdy inny), w sklepach, w domu Królowej Matki, w pierogach i naleśnikach, w żołądkach jej nienasyconych (wydawałoy się) Potomków i jej wlasnym, oraz w lodóce, gdy okazało się, ze i Potomki, i ją samą możma jednak nasycić.
A skoro tak, to powinny byc jeszcze w ciastach i ciastkach.
Ciastka wymyśliła Królowa Matka eksperymentalnie. To znaczy, nie wymyśliła, przepis wzięła stąd, wymyślila tylko ideę sporządzenia ciastek, bo przypomniał jej sie fragment "Ani z Zielonego Wzgorza", w którym dziewczęta częstują się "wybornymi ciastkami z czereśniami" i uświadomiła sobie, ze nigdy czegoś podobnego nie jadła.
A zatem zakasała rękawy, zagniotła razem szklankę mąki, (dała więcej, niż w przepisie-matce, mimo to ciasteczka się udały), 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia, 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej, 80 g bardzo miękkiego masła, pół szklanki drobnego cukru, jajko, szczyptę soli i 1/3 szklanki wiórków kokosowych, chlapnęła (no dobra, kapnęła) kilkoma kroplami aromatu śmietankowego i uturlała z powstałego w ten sposób ciasta dwadzieścia kulek wielkości orzecha włoskiego, wilgotnymi rękami, bo ciasto bardzo się klei. W każdą kulę, lekko spłaszczoną, wetknęła po dużej, wydrylowanej czereśni, posypała ciastka wiórkami kokosowymi i upiekła w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez 15 minut.
Całość operacji zajęła jakieś 30 minut :).
I już mogła udawać, że jest Anią z Zielonego Wzgórza :).
To znaczy mogłaby, gdyby jej pracowitość (ekhm) nie gnała, oraz chęć, by resztę czereśni jakoś zużyć, zwłaszcza, że przepisów na ciasta z czereśniami ma całe masy, powycinanych z czasopism i z broszurek dotyczących pieczenia, a jedno jest wybitnie wręcz przepyszne i ekskluzywne, i trudne w produkcji, wymaga bowiem kilograma wydrylowanych czereśni, więc na przykład rok temu, gdy był nieurodzaj i kilo czereśni kosztowało pięć razy tyle, co teraz, Królowa Matka nie zrobiła go ani razu.
Teraz też nie, bo poniewczasie odkryła, że czereśni ma co prawda ile chcieć, ale mąki ziemniaczanej - już nie, postanowiła, że je zrobi, zrobi na pewno, najpóźniej za tydzień, po uzupełnieniu spiżarki o konieczne wiktuały, a teraz zajęła się produkcją drugiego w kolejności pod wzgledem smaczności.
W tym celu umyła i wydrylowała (zdecydowanie najgorsza część pracy, jesli chodzi o produkcję ciast czereśniowych!) pół kilo owoców, zmieszała w misce 15 dkg mąki, 15 dkg cukru, szczyptę soli, dwie łyżeczki mielonego kardamonu (Królowa Matka tarła w moździerzu własnemi, białemi rączkami, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by użyć gotowego :)) i 10 dkg drobno mielonych migdałów. Mieszając, Królowa Matka dodawała stopniowo 15 dkg stopionego i przestudzonego masła, trzy jajka, też stopniowo, znaczy się - po kolei, i 100 ml mleka.
Gdy masa była jednolita, wylała ją na natłuszczoną blachę (o średnicy 21 cm), obłożyła czereśniami i upiekła w piekarniku nagrzanym (w jej wypadku - jeszcze nie ostygniętym) do 180 stopni przez około 30 minut.
Najlepsze jest na ciepło, ale zimne, przesypane po wierzchu cukrem pudrem, też daję radę, bardzo :).
Smacznego!
Mniam, uwielbiam ciasto z czereśniami! Teraz sie zasadzam na pierogi z borówkami:)
OdpowiedzUsuńJa od rana szaleję z galaretkowcem truskawkowym - bo już niedługo będzie po truskawkach w tym sezonie... Ale na czereśnie też przyjdzie czas.
OdpowiedzUsuń