To jest recenzja, której nie planowałam zamieszczać na blogu, dotyczy bowiem książki takiej sobie, nieszczególnie dobrej, ale i nieszczególnie złej, takie pięć punktów na dziesięć możliwych, idealnie w środku stawki, i która w dodatku nie pasowała do żadnego punku żadnego wyzwania książkowego, w którym biorę udział. Zamierzałam ją wrzucić na portal książkowy, na który wrzucam swoje recenzje, także te dotyczące książek takich sobie, i zapomnieć o sprawie.
Po tym jednak, jak gotowa recenzja DWA RAZY zniknęła mi z komputera, raz skasowana przez przypadek i niemożliwa do odzyskania, a raz nie wiem, jakim sposobem (jestę bowiem Kąputerowym Głombem) popadłam w irytację. Ach, tak? - rzekłam sobie. Tak będziesz pogrywał? NO TO ZOBACZYMY! Napiszę ją trzeci raz i wrzucę na bloga, postanowiłam, i na portal książkowy, i to nie jeden, i jeszcze gdzieś, zastanowię się, gdzie, nie będzie mi tu virtual pluł w twarz ni dzieci mi virtualił!!!
No więc wrzucam.
Mwahahahaha.
Nieprawdaż.
A zatem:
Młody i obiecujący policjant, komisarz Gromosław Sidorowicz zostaje
czasowo przeniesiony z Warszawy na mały komisariat na Mazurach. Zostaje
przeniesiony karnie, dodajmy, po dosyć niefortunnym incydencie, w
trakcie którego potraktował córkę prominentnego polityka tak, jak, no
cóż, potraktowałby każdą inną agresywną i łamiącą prawo obywatelkę. Tym
samym świetnie rozwijająca się kariera młodego policjanta zostaje
zastopowana, bo czegóż można spodziewać się po pracy na jakimś
zapyziałym komisariacie na Mazurach - a to krowa komuś w szkodę wejdzie,
a to dwóch kumpli od kieliszka weźmie się za łby, a to trzeba będzie
objeżdżać porozsiewane po lasach malutkie wioseczki...
Tymczasem już pierwszy dzień pobytu w nowym miejscu jest początkiem śledztwa w sprawie zabójstwa.
Na bagnach znalezione zostaje ciało lokalnego rolnika z wbitą w
szyję starożytną zapinką. Sidorowicz musi wyjaśnić zagadkowe morderstwo
człowieka, który nie cieszył się, oględnie rzecz ujmując, powszechną
sympatią i jak najszybciej ustalić, czy mieli z tym coś wspólnego
amerykańscy żołnierze kręcący się w pobliżu miejsca morderstwa, czy też
może powinien szukać zabójcy wśród licznych wrogów zabitego rolnika? A
może wśród osób uczestniczących w tajemniczych obrzędach przesilenia,
świętowanych na bagnach w przeddzień zabójstwa?
Komisarz
zaczyna niezwykłe śledztwo, które dosyć szybko schodzi na drugi plan, a
na pierwszy wychodzą legendy i pierwotne wierzenia dawno wymarłych
Prusów. Od tego momentu przeszłość stale będzie się splatać z
teraźniejszością, nie tylko w wymiarze historycznym, ale także i
duchowym, duchowość jest bowiem w tej powieści drugim, prawie
równoległym do zabójstwa - a w pewnym momencie dominującym - wątkiem.
No więc czytałam, czytałam i mi się podobało, potem mi się mniej podobało, aby wreszcie nie podobać mi się wcale.
Podobała mi się (jakkolwiek bardzo źle to brzmi) zbrodnia, interesująco pomyślana, z oryginalną zagadką w tle, zapowiadająca ciekawe śledztwo, bo jednak znalezienie świadków zabójstwa popełnionego nocą w głębi pradawnego boru na trzęsawisku jest ciut trudniejsze, niż znalezienie świadków zabójstwa w dużym mieście.
Podobało mi się, że Gromosław Sidorowicz nie traktował swoich prowincjonalnych kolegów po fachu jak kompletnych durniów, którzy w życiu nie widzieli trupa i potrafią jedynie wystukiwać raporty na zdezelowanej maszynie do pisania, ani chybi jednym palcem i z przygryzionym koniuszkiem języka. Podobało mi się, że mazurscy policjanci nie traktowali Groma jak nadętego buca z warszawki, przemądrzałego i głupawego, co to na pewno zgubi się w lesie na pierwszej przecince, a z miejscowymi i tak się nie dogada, bo nimi gardzi z wielkomiejską wyższością. Doprawdy, ten motyw konfliktów między miejscowymi a przyjezdnymi jest tak częsty i zgrany, że przyjęłam porzucenie go na rzecz wzajemnego szacunku i chęci współpracy jako orzeźwiający powiew oryginalności.
A potem zaczęło się robić gorzej.
Równiutko jako obszył w połowie książki autorka zaliczyła niezrozumiały zjazd językowy i nagle pojawiły się w tekście kwiatuszki w rodzaju: "Pewnego wieczoru odwiedziła matkę. To było zrządzenie losu. Zastała ją leżącą na podłodze w sypialni, usiłowała się podnieść, bełkotała, że nie może zasnąć", "Dziewczynka przewróciła oczami i poprzez konary drzew wzniosła je do nieba" czy też "Minęły dokładnie dwie doby, kiedy o poranku wyjeżdżając spod domu Mistrasa, drogę zajechał mu samochód". Zniknęły potem, a polszczyzna powróciła do poprawnej, ale ja już byłam wtedy raczej na "nie" i coraz bardziej (i łatwiej) się irytowałam.
Irytowało mnie, że wszyscy bohaterowie tej książki byli pogodni,
sympatyczni, z sercem na dłoni , uczynni i przepełnieni duchowością
niczym dzban winem w Kanie Galilejskiej. To znaczy wszyscy poza
zamordowanym (i jeszcze jedną osobą, która jednakże pojawiła się i
zniknęła niczym meteor, nie mając dla akcji większego znaczenia), który
był naprawdę najzłejszym złolem, i zapewne tylko mojej czepialskiej
naturze i wrednemu charakterowi przypisać należy, że nie mogę
powstrzymać się od pytania, jakim cudem ta szlachetna, głęboko duchowa,
moralna i wspierająca się społeczność pozwoliła, by w jej łonie wyrosła
tak odrażająca narośl, nie robiąc z tym ABSOLUTNIE nic (a, upewniam,
pozwoliła i nie robiła).
Irytował mnie Grom, który - porzucony bezceremonialnie po trzech latach związku - dochodzi do siebie w imponującym czasie dwóch tygodni i migusiem znajduje sobie obiekt westchnień. Irytowało mnie wmawianie czytelnikowi, że między Gromem a jego nową wybranką jest "energia seksualna, która może wstrząsnąć posadami ziemi", gdy tymczasem chemii między nimi było akurat tyle co między mną a sąsiadem mojej mamusi, eleganckim i nobliwym starszym panem, z którym wymieniamy grzeczne pozdrowienia, mijając się na schodach. Irytował mnie nawet ocalony przez naszego szlachetnego Groma szczeniak,
który - licząc sobie jakieś dwa miesiące - zachowywał się jak nie dość,
że dorosły, to jeszcze wytresowany pies. Oraz lokalna zielarka, lekarka,
psychoterapeutka, producentka nalewek i znawczyni starych obrzędów w
jednym, mądra, dobra, szlachetna i tak idealna, że człowiekowi się na
mdłości zbierało z tego przesłodzenia.
A potem wszystko zaczęło mnie już nie irytować, ale doprowadzać do
szału, i to pomimo poprawnego języka, ogólnie miłego (wręcz zbyt miłego,
jeśli wziąć pod uwagę, od czego zaczynaliśmy) nastroju powieści i
widocznej autoironii autorki, a gdy wpadam w szał robię się ciut (no,
dobra, duże "ciut") nieobiektywna, więc można moje uwagi dzielić przez
trzy, ale i tak je wypiszę, żeby upuścić sobie pary.
Do
szału doprowadzało mnie genialne i nietypowe (oraz TAKIE UDUCHOWIONE)
dziecię, mam alergię na genialne i nietypowe dzieci, mam ochotę podbijać
zęby autorom książek, w których pojawiają się nietypowe dzieci, no,
chyba, że są doskonale napisane. To nie było. Nie kupiłam go w ogóle,
powodowało u mnie wywracanie oczami za każdym pojawieniem się, w moich
oczach było wścibskie, puszczone samopas przez rodziców (nie, wersji
"wychowania pełnego miłości i pozostawienia wolności dziecku, żeby się
rozwijało we własnym tempie" też nie kupuję), a trauma, którą nosiło (i
żeby nie było, wierzę w rodzaj traumy, mam przykład podobnej w rodzinie,
i to najbliższej, bowiem dotyczyła mojego rodzonego ojca) i sposób - a
zwłaszcza tempo - w jakim zostało z niej uleczone spowodowała u mnie co
najwyżej niedowierzające a ironiczne parsknięcie pod nosem.
Wszyscy tam zresztą leczą traumy, Grom, jego nowa (ale za to aż po grób! i z energią seksualną!) ukochana, kumpel-policjant z małżonką, i wszystkim zajmuje to ino momencik, doprawdy, jak ktoś ma traumę, to tylko do Orzysza, można się jej pozbyć w ciągu maksymalnie dwóch miesięcy, a przy okazji pooddychać świeżym powietrzem!
Ale do warkotu z głębi gardła doprowadziła mnie ta zgrabnie na
początku poprowadzona, a potem porzucona na rzecz opisywania
obyczajowości dawnych Prusów, powrotu do korzeni i odnajdywaniu siebie,
sprawa kryminalna. Bo to kryminał miał być, tak? Zabójstwo, śledztwo,
zbrodnia i kara, tak? Tak to było reklamowane, to sugerowała okładka,
tak? Duchowość i Prusowie w tym nie przeszkadzają, nie mam problemu z
kryminałem, który nie jest tylko i wyłącznie kryminałem, ale, na
wszelkich pruskich bogów, jednak KRYMINAŁEM!
Mam
za to problem - może inni czytelnicy nie, ale ja tak - z policjantem,
wykształconym, wybitnym, doskonałym w swoim fachu, do chwili zesłania na
Mazury robiącym w branży prawdziwą karierę, a który prowadzi śledztwo w
sposób totalnie haniebny (i któremu pozwala się prowadzić to śledztwo
trzy miesiące bez ŻADNYCH nacisków z góry). Który za dobrą monetę
przyjmuje zdanie: "To nie ona, ona by tego nie mogła zrobić". Który w
zasadzie przymyka oko na fakt, że spora grupa ludzi (w tym inni
policjanci oraz patolożka sądowa) ukrywali istotne dla śledztwa
informacje, kłamali i mataczyli. Który przechodzi nad tymi kłamstwami i
ukrywaniem do porządku dziennego bez jakiejś głębszej refleksji (aż
dziw, że nie znalazło się na nią miejsce w powieści tak napakowanej
refleksjami na wszelkie INNE tematy!), bo kumple, znajomi i ukochana
powiedzieli mu, że zamordowany był złym człowiekiem. Tak, był złym
człowiekiem. Tylko, że - poprawcie mnie, gdybym się myliła - policjant
prowadzący śledztwo nie jest od tego, by zmarłemu wystawiać świadectwo
moralności i dla tych złych starać się mniej, a morderstwo jest
morderstwem bez względu na to, czy zamordowano osobę o kryształowym
charakterze, czy ostatniego łajdaka. Zaś na mataczenie w śledztwie są
konkretne paragrafy w kodeksie karnym, panie komisarzu Sidorowicz (oraz
koledzy pana komisarza też).
Rozmydlenie wątku kryminalnego skutkuje najbardziej mdłym i
niewiarygodnym rozwiązaniem zagadki ever, które nasz dzielny stróż prawa
opisuje w najbardziej mdłym i niewiarygodnym raporcie, a jak doszłam do
policjantów, którzy gremialnie rzucili pracę na lokalnym komisariacie,
bo jednemu (nagle) moralność na nią nie pozwoliła, jedna zdecydowała się
zostać na stałe w USA, gdzie odbywała staż, wyjść tam za mąż i powić
potomka, a jeden zapragnął nabyć kierdel owiec i wyrabiać sery, to od
walnięcia książką o ścianę powstrzymało mnie tylko to, że czytałam na
czytniku i zrobiło mi się szkoda sprzętu.
Podsumowując
- "Tylko nie Mazury" to powieść lekka, łatwa i... cóż, nawet momentami
przyjemna (jeśli się nie jest mną i ma się wysoką tolerancję na
przemądrzałe dzieci i niedoróbki w prowadzonych śledztwach), ale z
pewnością nie jest ani kryminałem, ani powieścią sensacyjną. Ma w sobie
elementy znanego z obyczajówek nurtu "ucieczki/wyjazdu z wielkiego
miasta i odkrywania samego siebie na łonie przyrody wśród zwykłych
ludzi" z hojną domieszką etnologii i antropologii (ale do "Ślebody"
Kuźmińskich jest jej baaaaaaaardzo daleko), a to czyni z niej literacki
misz-masz. Wszystko tam jest, upchnięte kolanem, żeby się zmieściło, i
co za tym idzie - potraktowane powierzchownie. Duchowość i opowieść o
dawnych Prusach (autorka ma, to widać, dużą wiedzę w temacie).
Poszukiwania samego siebie. Rozliczanie się z dawnymi grzechami i
wyrzutami sumienia. No i kryminalna zagadka, która miała być osią
powieści, a tymczasem jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła.
Jednym słowem,
miał to być kryminał, a ja miałam wrażenie, że czytam książkę o
wierzeniach i obrzędach dawnych mieszkańców Prus oblanych sosem obyczajowo-duchowym, w efekcie czego nie wiedziałam właściwie, co czytam, nie miałam siły (ani okazji w sumie) do skupienia się na jakimś konkretnym wątku i pozostałam z ogólnym wrażeniem trochę nijakości a trochę chaosu, no i poirytowania z powodu poczucia zmarnowanego czasu, niestety.
Jeśli ktoś szuka powieści obyczajowej z interesującymi elementami etnograficznymi, historycznymi i milutkim tłem obyczajowym - w sumie może rzecz przeczytać, i pewnie nie bez przyjemności.
Wielbicielom kryminałów odradzam.