sobota, 29 czerwca 2024

"W cieniu Babiej Góry" Irena Małysa

Im jestem starsza i im dłużej prowadzę bloga (a blogosfera umiera, o czym przypominam z naciskiem) śmieciowego o więdnących zasięgach, tym więcej znajduję w tym zalet. Zaczynam podejrzewać, że jestem stuprocentową optymistką, co za zaskoczenie.

Główną zaletą prowadzenia tegoż jest, że mogę sobie w dowolnym czasie sięgnąć po dowolnego, proszę ja kogo, bestsellera, jaki mi wpadnie w oko, przeczytać go i opisać dowolnymi słowy, takimi, jakie przyjdą do głowy i na jakie mi pozwoli fantazja (i/albo dobre wychowanie) zupełnie, ale to zupełnie nie przejmując się ani tym, co sobie pomyśli wydawca, ani tym, jakie oceny ma bestseller na Lubimyczytać. Świadoma faktu, że - jak niedawno gdzieś przeczytałam - cykl życiowy nowości książkowej wynosi podobno około trzech miesięcy wiem, że moja recenzja zwisa i powiewa zarówno wydawnictwu, jak i autorowi/-rce, natomiast osobom o podobnym mojemu refleksie czytelniczym może pomóc w decyzji o zakupie albo wrzuceniu czegoś na półkę na Legimi.

Lub też, nieprawdaż, rezygnacji z zakupu. I wyrzuceniu z półki na Legimi.

I tak bywa.
 
Ostatnim niegdysiejszym bestsellerem, po który sięgnęłam, gdyż góry i tajemnica, i wyszła część czwarta, a nie wypada od niej zaczynać spotkania z bohaterami, więc zaczniemy prawilnie z nadzieją na literacka przygodę było
 

 
"W cieniu Babiej Góry" Ireny Małysy.

Irena Małysa w swej debiutanckiej powieści "W cieniu Babiej Góry" przenosi nas do Zawoi, małej wioski na południu Polski. Baśka Zajda, młoda policjantka właśnie powraca (czy też trafniej byłoby powiedzieć - po nieudanej akcji, w której zastrzelony zostaje jej partner zostaje odesłana) z Krakowa w swoje rodzinne strony i obejmuje pracę w zawojskiej komendzie. Praca w małej miejscowości jest raczej spokojna i nie obfituje w gwałtowne wydarzenia, a sama Basia jeszcze nie pozbierała się po tragedii, trudno zatem nazwać ją duszą towarzystwa. Mimo to wraz z kilkoma koleżankami z nastoletnich lat świętuje wieczór panieński swojej najlepszej przyjaciółki Izy, córki lokalnego posła. Dziewczyny postanawiają wspiąć się na szczyt Babiej Góry i spędzić niezapomnianą noc z przebierankami za czarownice i pląsami przy ognisku.
 
Niestety, nad ranem Baśka znajduje nieopodal polany, na której się bawiły,  ciało Izy. Związek ze śmiercią dziewczyny wydaje się mieć jej dawny partner i zarazem były chłopak Basi - Artur. I dość szybko okaże się, że sprawa może mieć coś wspólnego również z lotniczą katastrofą pasażerskiego samolotu LOT-u, który rozbił się na stoku Babiej Góry. Zginęły w nim 53 osoby, wszyscy pasażerowie i członkowie załogi.
 
Wydarzenia w powieści przedstawiane są dwutorowo: w roku 2019 i w 1969,  kiedy wydarzyła się katastrofa lotnicza na zboczu Policy pod Babią Górą. Czy śmierć Izabeli i wypadek lotniczy sprzed 50 lat coś ze sobą łączy? Czy Babia Góra to, jak twierdzą lokalni mieszkańcy, przeklęte miejsce? Czy w okolicy grasuje seryjny morderca?

Autorka, trzeba przyznać, miała bardzo ciekawy pomysł. Górski klimat, do dziś nierozwiązana tragedia sprzed lat, o której mało kto słyszał i mało kto pamięta, tajemnice sięgające korzeniami wielu lat wstecz - i to wszystko w małej społeczności w Beskidach.
 
A jednak, cóż, nie pykło.
 
Reklamy i zapowiedzi obiecywały ciekawą intrygę splecioną z zagadką kryminalną, która na końcu zostanie rozwiązana, plus, rzecz jasna, nową, interesującą bohaterkę.
 
Otrzymaliśmy bohaterkę nieskoordynowaną emocjonalnie i raczej nie budzącą sympatii, jest ona też w nieskoordynowany sposób opisana, więc jej niestabilność nie powinna nas dziwić, skoro autorka najwyraźniej nie panuje nad własną kreacją (mamy wprowadzenie "posterunek w Zawoi to teraz jej miejsce pracy. Wolałaby już chyba robotę w Biedronce (...) od powrotu z Krakowa, od wszystkiego, co sie tam wydarzyło, czuła, jakby stopniowo gasła. stała się aspołeczna", aby już po chwili "Było jej tu dobrze. Gdy wyjechała do Krakowa czuła, jakby straciła opiekę góry. Wszystko zaczęło się psuć, przestała być sobą - jak uchodźca, z rozmytą tożsamością"). Nasza Basia jest histeryczką, która ma problem z łączeniem faktów, a w swojej pracy kieruje się przeczuciem ("stary kazał go zamknąć na 24 godziny... nie wierzyła, że jest winny"), impulsywną, rozkojarzoną, w trudnych sytuacjach popełniającą podstawowe błędy, na dodatek upartą i niezbyt bystrą. Tylko w książce taka osoba nie zostałaby w mgnieniu oka zwolniona ze służby za niesubordynację.

Przy tym jest wyjątkowo nieudolna - a to zapomni auto zatankować przed akcją, a to telefon naładować, a to skonfrontowana z bandziorem w czasie precyzyjnie zaplanowanej i od pół roku przygotowywanej akcji roni łzy, zamiast strzelać, a to prowadząc wóz odwraca wzrok od jezdni i grzebie w plecaku, by wydobyć z niego telefon...
 
Bzdur i nie-da-siów fabularnych jest tu masę, na czele z tym, że nieprawdopodobne, a wręcz niemożliwe jest przydzielenie policjantce prowadzenia dochodzenia w sprawie morderstwa w którym ta występuje jako świadek, a w sumie może i podejrzana.

Tymczasem Baśka dostaje sprawę, bo pani prokurator, widząc ją drugi raz w życiu  uznaje, że "Nie przejmujesz się lokalnymi układami. Masz instynkt", i tu jedno wielkie buahahahaha, zwłaszcza, gdy oglądamy Baśkę Zawoję z instynktem, jak - w trakcie halnego, który łamie gałęzie i wyrywa drzewa -  zamiast zachowywać się jak policjantka z wydziału kryminalnego, po obowiązkowym szkoleniu strzelniczym i obowiązkowym kursie udzielania pierwszej pomocy, ta niczym totalna niunia szlocha koledze z młodości w kamizelkę z "ja nie wiem, co mam o tym myśleć" na ustach, a w przerwach między szlochami wrzeszczy ile sił w płucach przesłuchując świadka, zamiast normalnie zgarnąć go (i innych - licznych! - gapiów) do schroniska i nie próbować przekrzyczeć wiatru.

A propos halny, no więc wieje halny, i to taki mocarny halny, 180 km/na godzinę halny, ale strażacy usuwający zwalone drzewa, blokujące dojście do schroniska pozwalają narzeczonemu ofiary wejść na górę i "idą za nim w milczeniu" (btw, narzeczonego o śmierci przyszłej żony informuje nie policja, tylko przygodnie spotkany strażak, i nic to, że kumpel).

Ojca ofiary natomiast chyba nikt nie informuje, i nic nie szkodzi, bo ten i tak zjawia się na szczycie Babiej z detektywem, uważacie Państwo, Krzysztofem Rumowskim (Taaaa. Wiem), który najprawdopodobniej się do Zawoi teleportował, albowiem od chwili zabójstwa minęły góra dwie godziny, a od odkrycia ciała - jedna.
 
Jak również nasza Basia " Dodała gazu. Czuła, że powinna uważać na drodze".... znaczy... eeee, że co?

Albo też pani policjantka obrywa nożem.
 
Następnie akcja, gadanie, akcja, dużo gadania.
 
A następnie: "Noga zaczynała jej krwawić. Nóż z pewnością uszkodził tętnicę, bo jasna krew wypływała miarowo z uda".
 
Aha. To musiała być mało ważna tętnica, jak wiadomo uda są ich pełne.
 
Poza czasem irytującą, a czasem nudną główną bohaterką oraz licznymi fabularnymi niedasiami mamy też, co oczywiste, Pozostałe Postaci. Gdyby tylko autorka potrafiła je opisać tak, aby różniły się od siebie i wzbudzały sympatię/antypatię/cokolwiek!...
 
Tymczasem te opisy, próby stworzenia jakiegoś tła i uczynienia z bohaterów drugoplanowych żywych ludzi są nie dość, że nieudolne, to jeszcze nader często po prostu ocierają się o śmieszność.

Lokalna fisza, Andrzej Stanach, zwraca się do pięciu bysiorów, mafiozów, którzy wbili mu na zakład mijając jego ochroniarzy jak chcąc: "Jakim prawem tu przychodzicie bez zapowiedzi?!..." , zaś jego syn, odesłany przez rodzica do domu "był zaniepokojony i zły, że ojciec go zbywa, choć niedługo ma po nim przejąć rodzinny interes". Serio, to właśnie niepokoi Stelmacha juniora na widok pięciu typów zachowujących się więcej niż swobodnie w gabinecie tatusia?
 
Adam Pajor. Nadkomisarz. Pierwsze, co robi, to "zamrugał. Nie czuł się komfortowo z tym, że musi meldować kobiecie" (pani prokurator, przyp. moje) oraz wykrzykuje "nie będę pracował z tą pechową babą!". Przebóg, ja rozumiem, że akcja powieści rozgrywa się w dwóch płaszczyznach czasowych, ale autorka chyba zapomniała, że Adam Pajor należy do roku 2019, a nie 1969.
 
Tenże nadkomisarz doskakuje do nachalnego reportera (!!! Kto widzi taką akcję w wykonaniu policjanta oczyma duszy równie wyraźnie, jak ja?) , wykręca mu rękę, wyrywa kamerę i wyciąga z niej kartę pamięci, a operator "krępy mężczyzna, miotał się i ciskał przekleństwami", i czy tylko ja nijak nie umiem doliczyć się rąk komisarza Pajora?
 
Albo pan nadkomisarz i Baśka udają się do Krakowa na super-hiper-tayną akcyję, przebrani za  bywalców dyskotek, aż tu nagle:

"Z drzwi wybiegła żona Adama, Grażyna, która wyminęła męża i podeszła do okna samochodu. Zajda uchyliła szybę i przywitała się.
-Pani Basiu. Pani wybaczy, że będę szczera, ale ja muszę zadać to pytanie. Czy wy macie z Adamem romans?".
 
(no bo logiczne, że mienie romansu polega na podjeżdżaniu pod dom kochanka w świetle dnia, żeby go wziąć na potańcówkę), po czym, po wyjaśnieniach "ale my jesteśmy w pracy i jedziemy na  na super-hiper-tayną i w dodatku niebezpieczną akcyję!"

"Mina Grażyny była bezcenna. Nagle spojrzała na męża zupełnie innym okiem" 

(i zaczęła wznosić okrzyki "Adasiu, kocham cię, kwaśnicy ci ugotuję, wróć do mnie", nie, nie wymyśliłam tego).

Żona policjanta.

Żona policjanta od wielu lat, że dodam, doświadczona w byciu żoną policjanta.

No jej Bohu normalnie.
 
Na tejże akcji nadkomisarz rusza w tan i  "trzepał się (?) niczym Shakira i Michael Jackson w jednym. Starała się nawiązać z nim kontakt wzrokowy, ale w jego oczach widziała już tylko obłęd", więc Baśka musiała sama wszystko załatwić, niestety, nie udało się, mimo, że "przybrała najbardziej rozchełstaną pozycję, na jaką ją było stać", więc od pół roku organizowana operacja poszła się czochrać, ale to nic nie szkodzi, bo "dużo się nagrało", więc nasza Basia rzuca się Pajorowi na szyję z wyznaniem, że źle go osądzała, bo jest z niego super partner (tak, na pewno, zwłaszcza super był, gdy pląsał na parkiecie wpatrzony w odziane skąpo tancerki, a ją ukraińska mafia prawie usunęła z tego łez padołu), ale wracaj do Zawoi i się nie martw, tu jest mój teren, tu umiem się poruszać, po czym odchodzi w mrok nie opowiadając się nikomu, i cholera wie po co, bo nic z tego jej odejścia ku zachodzącemu słońcu nie wynika.

RANY JULEK.

Jak to, szło, Kochana Reklamo? Interesująca intryga? Spleciona z zagadką kryminalną?

No więc w tej książce z interesującą intrygą mamy wątki zagranicznej gangsterki, nieuczciwych interesów, zbrodni i kary, swatania córki przez matkę, biedy, straty dziecka, katastrofy, porachunków z przeszłości, zdrady, kartelu narkotykowego,  lokalnych grubych ryb, ukraińskiej mafii - tych grzybów w barszczu jest tak dużo, że barszcz dawno stał się grzybową, a tego nie zamawialiśmy. Za dużo tego. A za mało tego, co powinno być z dobrym kryminale.

Na przykład zagadki, której rozwiązywaniem cieszą się czytelnicy, układając w trakcie lektury klocuszek do klocuszka, by odkryć, kto zabił. Tu mamy (chyba spoiler, ale w sumie to i tak już bardziej nie zaszkodzi mojej recenzji) niewybaczalne z punktu widzenia dobrze poprowadzonej intrygi kryminalnej rozwiązanie typu "deux ex machina", mordercę poznajemy dosłownie na ostatnich dwudziestu stronach, ot, nagle ni z gruszki, ni z pietruszki pojawia się osoba, o której nikt wcześniej nie miał pojęcia. Pobudki mordercy są całkiem irracjonalne, a okoliczności niektórych zabójstw mało prawdopodobne zważywszy, kim ten morderca jest. 
 
A całkiem interesująco opisana katastrofa lotnicza okazuje się nie mieć z morderstwami nic wspólnego...
 
Ale ok. To wszystko, co powyżej, to jest mój subiektywny odbiór tej powieści, a nie od dziś wiadomo, że nie to ładne, co jest ładne, tylko co się komu podoba, a o gustach się nie dyskutuje. Mam czytelniczkę, jedną z tych ulubionych, która mi wyznała, że poległa na opisywanych przeze mnie z entuzjazmem "Kłamstwach Locke'a Lamory". Mam internetową znajomą, jedną z najmilszych internetowych ludzi, która kocha serię, przy lekturze której ja głównie przewracałam oczami. Mam znajomego, o literackim wyrobieniu którego mam niezwykle wysokie mniemanie, który gorąco polecał mi powieść, podczas lektury której zadawałam sobie zdumione pytanie "Aaaaleee... co to jest?".

I dobrze. Świat byłby śmiertelnie nudny, gdyby wszyscy lubili to samo. Bez trudu przechodzę do porządku dziennego nad faktem, że komuś te w moich oczach groteskowo opisywane postaci i rozedrgana emocjonalnie, nie nazbyt miła bohaterka nie przeszkadzają. Że wciągnęła go historia, zainteresowała sprawa katastrofy, podobała się całość.

Ale jest coś, nad czym nie umiem przejść do porządku dziennego i absolutnie nie jestem w stanie kupić faktu, że literacko obyte, robiące w książkach osoby (nie zalinkuję do blogów Prawdziwych Blogerów z Prawdziwymi Zasięgami, ale kto chce, znajdzie) do tego stopnia zachwyciły się historią i dały pochłonąć lekturze, że nie zauważyły...

Języka.

Tego okropnego, prostego, najeżonego błędami języka.

Już pal licho te infantylne dialogi odpowiadające poziomowi szkoły podstawowej, darujmy sobie. Tyle, że autorka przez całą książkę balansuje niebezpiecznie na granicy poprawności językowej i stylistycznej.
 
"Poczuł ucisk w sercu, które skurczyło się wraz z całym jego ciałem".
 
"Słuchawka wypadła mu z ręki i dyndała niepokojąco".
 
"Koszula ministra zwilżyła się w jednej chwili".
 
A wszystko to na jednej stronie.
 
NO JAK BOGA KOCHAM, ileż można, nie mogłam ogarnąć treści przez ten język.
 
A pani Małysa nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa!

"Nagabywał je jakiś młodzian z biżuterią na szyi grubości łańcucha rowerowego".
 
"Artur podbiegł do Baśki, skąd dostrzegł ciało Izy".
 
"Drugi <był> krępym Latynosem z twarzą ozdobioną rzędem wielkich białych zębów".
 
"O dziwo na jej martwych policzkach spotkał uśmiech, spokojny, wręcz błogi".
 
 "Skromna sala konferencyjna w Suchej Beskidzkiej wstrzymała oddech".
 
"Wojtek nadal siedział w rozsypce na asfalcie" (nikt z redakcji nie zauważył nie zamierzonego efektu komicznego?).

 
Plus słowa użyte niezgodnie z ich właściwym znaczeniem:
 
 
"Baśka wpatrywała się w białą twarz kobiety. Jej policzki były przekrwione od płaczu".

"Wyszła na dwór wytrzepać dywaniki i zjeżyła się ze strachu".
 
"Bezgłośnie wskazała go policjantom palcem" (a to da się głośno wskazać kogoś palcem?)

"Widziała w jego oczach strach, mieszający się z paniką". Ojej.  I może jeszcze ze zgrozą i przerażeniem?

"Jej największą bolączką było wydanie córki za mąż" - wg Wielkiego Słownika Języka Polskiego PWN "bolączka" to niekorzystny stan, sytuacja  lub sprawa odczuwane jako przyczyny zmartwień, dyskomfort lub przeszkoda w życiu, co oznacza albo, że wydała córkę za mąż i tego żałuje, albo, że jej największą bolączką było NIE wydanie córki za mąż.


Plus, och, jak pani nie umie w podmioty!!!


"Teraz miał tylko nadzieję, że żadne służby nie zatrzymają ich po drodze i nie pokażą nikomu faktury za drewno".
 
"Już za dwie godziny na lądowisku medycznym przed placówką wyląduje rządowy helikopter z premierem na pokładzie, który osobiście złoży kondolencje".
 
"Mieli rację ci, co mówili, że potrafią zbić człowieka tak, żeby nie było widać"
 
"Nie poznał syna. Nie widział go zaledwie kilka miesięcy, ale zmienił sie nie do poznania"

"Czekała na widzenie z siostrą . Od kiedy dostała leki czuła się lepiej" (podpowiem, że siostra).
 
Da się czytać kawałki pisane gwarą, z literacką polszczyzną autorka radzi sobie znacznie gorzej.

I nawet jeśli Irena Małysa należy do tej licznej (jak mniemam, wnioskując z poziomu co niektóry dzieł) grupy autorów, którzy odrzucają wszystkie poprawki redaktorskie, bo im to zaburza wizję artystyczną (jakkolwiek wątpię w taką wolność decyzji w przypadku debiutu) nic, absolutnie nic, nie usprawiedliwia tego, że:

- mamy tu literówkę (jak przypuszczam) zmieniającą sens zdania: "Spojrzał spod rudej czupryny wzrokiem zarazem przebiegłym i niezawistnym".  Domyślam się, miało być raczej "nienawistnym". 
 
- mamy sobotę, która przypada 21 i 22 września 2019 roku.
 
- mamy milicjantów z 1969 roku, którzy nagle stają się policjantami, by ponownie zostać milicjantami trzy linijki dalej.
 
- mamy wspomnienia upalnego dnia sprzed dwóch miesięcy ("Pamiętał  ten upalny dzień. To było dwa miesiące temu", z powyżej podaną datą dzienną - 9 kwietnia 1969, z czego wynika, że upalny dzień przypadał w lutym).


Chyba nawet autorzy przywiązani do swojej wizji jak Odyseusz do masztu statku przepływającego obok Wyspy Syren pozwoliliby na poprawki w powyższych przypadkach?
 

A zgniłą wisienką na tym przereklamowanym torcie jest OKRUCIEŃSTWO WOBEC ZWIERZĄT w żaden sposób nie usprawiedliwione przebiegiem akcji. Teoretycznie pisząc to nieco spoileruję, ale uważam, że to nie jest spoiler, tylko trigger warning, który powinien być gigantycznymi literami wytłuszczony na okładce. Rzecz się zaczyna od opisu dzikiej kuny, zabijającej kunę domową. OK, niepotrzebne i z zerowym związkiem z całością dzieła, odebrałam to jako silenie się na "skandynawskość", dość nieudolne, ale niech tam. Po czym się zaczęło. Za zbędny pod każdym względem wątek z krzywdzeniem psa autorka zasługuje na bana -  a tu miało to miejsce dwukrotnie, w tym raz opisane w detalach. Opis śmierci konia mną wstrząsnął. Kot "omal nie został stratowany przez czarny bus" (można dodatkowo podziwiać twórcze użycie czasownika "stratować"), bałam się o to nieszczęsne zwierzę za każdym razem, gdy się pojawiało, czyli często. Palcem bym tej książki nie ruszyła, gdybym wiedziała. Jestem w stanie, chociaż z trudem, opisy brutalnego traktowania i śmierci zwierząt jakoś przełknąć, jeśli są bezwzględnie niezbędne dla akcji, ale to nie jest ten przypadek. 
 
I dlatego - także dlatego - ja pani Małysie już podziękuję.
 
Jest na tym świecie tyle innych, dobrych kryminałów.
 

7 komentarzy:

  1. Łoj, dziękuję za ostrzeżenie! Poprzestanę na Twej recenzji i będę trzymać się z dala. Autorka autorką, ale wydawnictwo stanowczo przyoszczędziło na redakcji, jak widzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No własnie podobno nie, jesli wierzyc informacjom wymienionym na stronach tytulowych oraz w autorskich podziekowaniach. Stąd moje podejrzenie, ze autorka odrzucila wszystkie poprawki, bo nie wierze w kilku (!) redaktorow, którzy puścili upalny dzień w lutym albo twarz ozdobioną rzędem zębów (że o kulejących podmiotach nie wspomnę)...

      Usuń
  2. Jakoś przez tę książkę przebrnęłam, ale z bólem, bo była okropna pod każdym względem. Mam taki nawyk, że jak już zaczynam czytać, to kończę, ale chyba czasem naprawdę szkoda czasu 🙃

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, mam ten sam nawyk! Zgubny, rzekłabym :). Uczę się jednak porzucać, ale trudno mi idzie...

      Usuń
  3. Jestem w stanie uwierzyć w osobę głośno pokazującą coś palcem. Miałam taką koleżankę. Osoba z wielką potrzebą zwracania na siebie uwagi, ona była w stanie głośniej otworzyć drzwi niż ja nimi trzasnąć. ;)
    A blogi też kocham i ubolewam nad ich upadkiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :D No tak, bralam pod uwage raczej... standardową osobowosc.

      Z moim blogiem czuje sie troche jak dinozaur-Don Kichot walczacy z tym, co nadchodzi, a co jesy nieuniknione. Gdyz nie zgadzam sie na te nieuniknionosc. Wiec jeszcze troche popisze :).

      (poza wszystkim dobrze mi robi tak upuscic sobie pary od czasu do czasu :D).

      Usuń
  4. Ależ pisz koniecznie! Ja czekam! Straszne toto.Redaktor uciekł? Czy strajkował? Dzięki za ostrzeżenie. Chomik

    OdpowiedzUsuń