"Strażnik Jeziora" Michała Zgajewskiego to debiutancki kryminał,
który
zabiera nas w mroczną podróż po Żywiecczyźnie roku 2017. W Żywcu znika
bez śladu 16-letnia Emilia. Prywatny
detektyw Norbert Krzyż dostaje zlecenie odszukania dziewczyny. Niestety,
nim mu sie to udaje nad jeziorem Żywieckim zostają odkryte zwłoki Emilii, a Norbert staje - dość nieoczekiwanie - przed wyzwaniem
rozwiązania brutalnego
morderstwa. Co więcej, w tym samym czasie z domu znika główny
podejrzany, Alan Węglarz, członek metalowej kapeli czerpiącej
inspiracje ze
słowiańskiej mitologii, i podobno chłopak zamordowanej, zaś jego rodzice
zwracają się do Krzyża z prośbą o pomoc w odnalezieniu syna i oczyszczeniu go z zarzutów.
Utrzymany w konwencji nastrojowego kryminału noir „Strażnik Jeziora” to
debiut Michała Zgajewskiego i pierwsza część serii kryminalnej z
Norbertem Krzyżem.
Jest to również powieść, która skłoniła mnie do sporządzenia pierwszego w moim życiu bingo. O, tego właśnie:
Pomocny
ten rekwizyt recenzyjny zamierzam trzymać na pulpicie komputera i
wrzucać tu z zaznaczonymi okienkami za każdym razem, gdy trafię na
kolejną pozycję, reklamowaną jako odkrywcza i niekonwencjonalna, a
upakowaną kliszami i schematami jak świąteczny makowczyk bakaliami.
Jakaż to będzie oszczędność czasu i energii elektrycznej, pomyślcie
tylko!
Bo czymże wabi nas (nienachalnie... hue, hue - żarcik) reklama?
"Ten autor to odkrycie!" - ogłasza reklama entuzjastycznie.
"Jezioro żywieckie!
Słowiańska mitologia!
Detektyw o ciętym języku!" - zachwyca się dalej reklama.
"Prywatny detektyw, na którego nie czekaliśmy, a którego potrzebowaliśmy!" - entuzjazmuje się Wojciech Chmielarz.
No czy rzeczywiście - mówię chłodno ja i zamierzam rzecz udowodnić.
Pierwsza
strona, samiuśki początek. Bohater, obudzony telefonicznie w środku
nocy, patrzy w lustro. Jest baaardzo mocno wczorajszy, wieczorem obalił
sporą ilość whisky i jeszcze nie wytrzeźwiał, ale, konstatuje, ma
"bystre spojrzenie", więc luzik i spoko, siada w tym stanie za kółko i
jedzie na miejsce zbrodni.
Tak! Tak! Totalnie
to detektyw, którego potrzebowaliśmy! Bo kto by nie potrzebował kolejnego
byłego policjanta po przejściach, porzuconego przez dziewczynę, zaniedbującego życie prywatne, zmagającego
się z
demonami przeszłości i nie bojącego się ryzyka, w biurze
trzymającego zawsze butelkę whisky ("Pozwoliłem sobie na jeszcze jednego drinka, choć zazwyczaj w pracy
nie piję. - podkreślenie moje - Po paru minutach zrobiło mi się błogo. Wydawało mi się, że
spadam, a potem już była tylko czarna otchłań - no, mocarny to musiał być alkohol, skoro osobę mocno zaprawioną w piciu wyprawił w czarną otchłań drugi drink!), a w trakcie śledztwa
co jakiś czas obrywającego od kogoś po głowie ("Potem cisza, a na koniec ciemności pokochały mnie jak brata")?
Brzmi znajomo?
No raczej, a ja dopiero się rozkręcam!
A zatem, panie Krzyż (oraz autorze).
- Po pierwsze pieprzenie (pardą za mój klatchiański, ale trudno znaleźć na opisywaną czynność jakieś elegantsze określenie) dużo młodszych
dziewczyn nie pomaga w rozwiązywaniu zagadki. Nie. Po prostu nie chce byś inaczej. Ja
wiem, że to one chciały, pan się bronił, ale w końcu musiał ulec (ostatecznie okienko w Bingo się samo nie skreśli!), ale było to zupełnie
zbędne i tak bardzo na siłę wciśnięte w wątek śledztwa, że oczy bolały
patrzeć.
- Po drugie liczne zdania typu: "wszyscy gapili się na jej dupę. Ja też. Była zajebista" rujnują stylizowanie na Philipa Marlowe'a, które ktoś tu
bardzo chciał osiągnąć, opisując z naciskiem trzydniowy zarost, podkrążone oczy i
wymiętą stylówę oraz whisky w charakterze najlepszego przyjaciela
gli... znaczy, detektywa.
- Po trzecie prowadzenie śledztwa metodą "To on! A, nie, to jednak nie
on! To ona! Na pewno! Dlaczego? Bo tak! Albo nie ona! Powinienem
powiedzieć policji, ale się na mnie zdenerwują... zresztą, to jednak nie
ona. To raczej on, ale ten inny on, nie ten, co na początku. No i nie
ten trzeci on, to już na pewno nie!" nie wyczerpuje znamion doskonale
poprowadzonej intrygi ("To P.! On to przygotował! SMSy pojawiły się zaraz po
naszej rozmowie". "J. już nie żył. Byłem o tym przekonany niemal na sto
procent." "E. nie jest mordercą. Wrażenie subiektywne,
niczym nie poparte" - to są cytaty dotyczące trzech różnych osób, a w
każdym wypadku objawienie pana detektywa jest z d... wziętym hołdem dla
boga grafomanów oraz początkujących pisarzy, wielkiego Bo Tak)
Natomiast gdy trzeba użyć mocy logicznego myślenia nasz bohater się zawiesza i gubi oraz myli skutek z przyczyną
("Nikt nie będzie od pana wymagał działań sprzecznych z prawem". Pan
prawnik mnie okłamał. Szczwany lis. Nie doceniłem go. Początek sprawy, a
ja już zatajam dowód przed policją". - nie, geniuszu, fakt, że ty
zataiłeś dowód przed policją nie oznacza, że prawnik cię okłamał, on
tego od ciebie nie żądał, sam to zrobiłeś, z własnej nieprzymuszonej
woli
. "Trop, który mi podrzucił, wydawał się niewiele warty,
ale trzeba go sprawdzić". - znaczy, chłopak wyśledził bezdomnego, którego
podejrzewałeś cały czas, i to jest ten niewiele warty trop?
"Nie
zapytałem cię o najważniejszą rzecz. Jak on wyglądał?" - facet szuka
podejrzanego, a gdy ktoś inny mu go znajduje zapomina zapytać, jak
człowiek wyglądał. No nie mam więcej pytań
normalnie)
.
- Po czwarte, czy ktoś mi może wytłumaczyć dlaczego policjanci w tej książce, gdy
widzą kogoś niebezpiecznego celują mu w klatkę piersiową, a nie w
nogi? Możliwe, że się mylę, w końcu nie robiłam researchu do pisania
kryminału (i nie wykluczam, że nie ja jedna), ale widziałam w kinie,
że policjanci zauważając, że obserwowany podejrzany sięga za pazuchę
najpierw ostrzegawczo wrzeszczą, a nie bez uprzedzenia przesuwają po nim serią
niczym Rambo po wrażych siłach Vietkongu, tak jak ci tutaj. Co za tym idzie, tutejsi policjanci zabijają ludzi na służbie cały czas (ludu Żywca! Zachowaj ostrożność w
kontakcie z lokalnymi przedstawicielami organu wykonawczego władz
państwowych i samorządowych!), chyba
specjalnie po to, żeby pany detektywy mogły mieć traumę i leczyć ją za
pomocą alkoholu i tabletek ketonalu popijanych ciepła colą.
- Po piąte, gdzie jest ten cięty język,
którym mnie tak kuszono? Bo fakt, że bohater już nie tylko rozmawiając
Szorstkim I Prostym W Obejściu Kumplem Gliniarzem, ale nawet mówiąc sam do siebie używa wulgaryzmów to trochę przymało. Poza tym mamy po prostu masę zdań bardzo krótkich - znaczy, co ja mówię, jakich zdań! - ...równoważników zdań,
mających, być może, sugerować natłok myśli w bystrym, bardzo bystrym
umyśle głównego bohatera ("Nic z tego. Naukowy bełkot. Etymologia terminów, ludowe podania. Interpretacje etnograficzne. Typowa akademicka breja").
- Po szóste, nad wspaniałym językiem autora nikt się, na
szczęście, nie unosił w żadnej reklamie, co w najmniejszym stopniu nie
oznacza, że zdania typu
"gdybym się bardziej postarał, dziewczyna
mogłaby żyć. Tak samo policja". "Nabrałem powietrza do ust" . "Galant (to nazwisko, przyp. moje)
uśmiechał się spod przymrużonych powiek". "Moja potylica zaskowytała", jak również ortografy
("Na jego czole lśniły stróżki potu", "na daremno") powinny
się znajdować w książce renomowanego wydawnictwa. No, chyba, że Agora
zwolniła korektorów i redaktorów nie tylko z działu prasowego, ale w
ogóle wszystkich.
- Po siódme finałowy monolog-spowiedź sprawcy ... serio??? Wygląda to tak,
jakby autor nie wierzył, że czytelnik sam z siebie wszystko zrozumie i musiał mu wszystko
wyłożyć metodą "siadamy w ciasnej, zamkniętej przestrzeni i sprawca
mówi. Spowiada się. Opowiada. I tłumaczy wszystkie swoje motywy. Co do
jednego. Ze szczegółami". Ja się nawet znęcać nad tym nie będę, ja tylko
napiszę, że tak się po prostu nie robi.
- Po
ósme - chaos. Całość niestety psuje jeden wielki chaos. Myślę, że autor trochę stracił kontrolę nad swoją historią (np. - akcja rozgrywa się w
ciągu kilku dni, co najmniej połowę tego czasu bohater jest chory, ma
gorączkę, dreszcze, boli go głowa, łamie go w kościach, czuje się
rozbity. No, chyba, że autor potrzebuje go do jakiegoś efektownego
mordobicia. Wtedy bohater zmartwychwstaje, dokonuje Aktu Sprawiedliwości,
nie przeszkadzają mu w tym ani wysoka gorączka, ani rozsadzający głowę
ból. A kilka stron dalej ponownie smarka, excusez, w chusteczkę i
przeszukuje gabinet w poszukiwaniu aspiryny, której całe pudełko
zdążył pożreć w poprzednim rozdziale). Trudno jest uwierzyć w
powiązania
pomiędzy kolejnymi wątkami, które mnożą się w iście zawrotnym
tempie, oraz kolejnymi bohaterami, którzy wyskakują niczym króliki z
kapelusza. Niektóre zwroty akcji były tak nieprawdopodobne, że
zakłócały
odbiór całości, niektóre nie chciały się skleić mimo podjętych prób
raczej kulawego tłumaczenia, jak choćby ten - bohater idzie do klubu na
koncert zespołu, w którym grał zaginiony Alan, w trakcie koncertu ktoś
mu dosypuje czegoś do drinka. Bohater traci przytomność, ktoś go
wyprowadza z klubu, ktoś pomaga dostać się do domu
. Nazajutrz okazuje
się, że barman, który dosypał jakieś świństwo do kufla naszego detektywa,
zniknął. "Myśli pan, że chłopak zatrudnił się u nas na jeden dzień, żeby panu coś dosypać?" pyta
przejęty szef baru, no i a jak! Pewnie, że Norbert, nasz z Columbo łamane
przez Poirot, tak myśli! I to mimo faktu, że jeszcze w południe dnia
poprzedniego nie miał pojęcia, że pójdzie na ten koncert, więc tajemniczy
barman był przy okazji jasnowidzem. Próby wyjaśnienia tej...
nieścisłości owszem, pojawiają się w książce, ale są tak naciągane, że
bez trudu można by wystrzelić za ich pomocą całkiem spory obiekt na
orbitę okołoziemską
Unikalnego
poczucia humoru też nikt nie obiecywał, ale z kronikarskiego obowiązku
donoszę, że parsknęłam pod nosem trzy razy. Za pierwszym razem w
momencie, gdy Norbert analizował swoją drogę zawodową ("Powinienem
zostać psychologiem. Dopiero teraz odkryłem własne predyspozycje". - i
nie, to nie była ironia, on tak poważnie), za drugim przy "Żadne
dziewczę z mazurskich slumsów nie będzie mnie dymać" - przyznam, ze
mazurskie slumsy mnie pokonały - i raz, tym razem szczerze, przy "Myślałem,
że jest bystrzejszy. Może jako śledczy nie zrobi kariery, ale dałby radę
w prewencji. Ktoś musi rozganiać te wszystkie nielegalne zgromadzenia", tak więc Przypadkowość-Celowość 2:1.
Oprócz tego mamy głębokie rozważania o Obowiązkach Rodzicielskich ("Pomyślałem o Jessice. O tym, że będzie wychowywać się bez ojca. Kto ja ochroni przed niegodziwością tego świata?" - no, wiecznie zawiany facet, wulgarny i niestabilny, jak również wykonujący niebezpieczny zawód to idealna opcja, co może pójść nie tak?) oraz dowód na to, że pan detektyw nie zostając psychologiem faktycznie minął się z powołaniem ("Nie
miałem wątpliwości, że panująca tu aura doprowadzała do szaleństwa. Do
tej tezy pasował mi Alan ze swoim epizodem psychotycznym". - wszystkie
osoby mieszkające w domach z widokiem na Jezioro Żywieckie powinny mieć
się na baczności! Skoro Alan dostał od tego epizodu psychotycznego, kto z
was jest bezpieczny?).
No i mamy obiecany wątek słowiański.
Mój ty borze zielony oraz smutku cichy.
Wątek
słowiański pojawił się w "Strażniku jeziora", ponieważ słowiańskość ostatnio jest modna i
można śmiało założyć, że jej użycie podbije sprzedaż. Mamy więc całe
kilka definicji z Wikipedii, wymyślonego autora wymyślonej książeczki o duchowości Słowian,
która budzi w jej czytelnikach chęć mordu
("- Istnieją
ludzie, którzy nie potrafią odnaleźć się we współczesnym świecie.
Powrót do korzeni, do świata, który wydaje się prostszy, a jednocześnie
ma w sobie jakąś tajemnicę, może być dla nich początkiem czegoś
wielkiego. Tylko trzeba wskazać im drogę. Należy do nich dotrzeć i ich
zagospodarować.
Pomyślałem o
Alanie. Zgodnie z tezą Trzcińskiego mógłby być mordercą". - dlaczego?
Serio pytam. Z czego można to wywnioskować? Co w słowach Trzcińskiego -
autora słowiańskiej książeczki - pozwala naszemu Norbertowi wydedukować, że Alan może być mordercą? Jakim cudem nasz wybitny
detektyw dodał sobie dwa do pięciu tak, że wyszło mu szesnaście, więc hura, tak myślałem, więc tak być musi? Unosi się potem "Panie doktorze, czy nie dociera
do pana, że napisał pan książkę, która pchnęła kogoś do zbrodni?!", a ja
nie widzę związku, jakby cała ta rozmowa składała się z dowolnie
zestawionych zdań)
i grafiki na profilach fejsbukowych ofiar,
przedstawiające dziewczyny upozowane na słowiańskie demony, które to
grafiki mają taki związek ze sprawą, że żaden, za to pomagają bohaterowi
rozwiązać zagadkę, albowiem tak. Jeśli by ktoś, skuszony reklamą, chciał przeczytać "Strażnika jeziora" ze względu na obiecane wątki słowiańskie i świeże do nich podejście... cóż, niech się szykuje na spore rozczarowanie.
Zapewne nie wynika to z powyższej recenzji, ale to nie jest książka z serii "Czytam, żebyście wy nie musieli". Czyta się ją szybko, zagadka jest ciekawa, a język - pomimo kilku potknięć i nadużywania równoważników zdań - poprawny. Może nawet zerknę kiedyś, i bez przykrości, na część drugą, gdy ta już powstanie, żeby sprawdzić, czy Norbert dorósł, a autor wyrwał się z zaklętego kręgu klisz, zużytych szablonów, zgranych motywów i wysiłków, by stać się polskim Chandlerem.
Ale z szumnie obiecywanych w reklamie rzeczy dostałam tylko jezioro i naprawdę interesującą historię jego powstania.
Tak, jezioro było super.
Dobre! Chomik
OdpowiedzUsuńCzy ja wiem :D...
UsuńDobra recenzja, znaczy...Fajnie się czytało.Zamówiłam te żywioły magii dla koleżanki, dzięki Tobie! Chomik
UsuńZ tym celowaniem w nogi, to akurat chyba nie do końca tak. Broń krótka jest średnio celna i dlatego mierzy się w największy cel, którym u człowieka jest jak raz tułów. Ale ja lajkonik, któremu celowanie w nogi kojarzy się jedynie z pewnym dowcipem z brodą :)
OdpowiedzUsuńBardzo być moze, ze masz rację! Acz policjanci tutaj wpadali gromadą i otwierali ogień, normalnie seriami (magazynkami ;)?). Zdaje mi sie to watpliwym, ale researchunie robilam, wiec kto wie :)....
Usuń