piątek, 10 listopada 2023

Plan z przeszkodami

Pompon Młodszy (w nastroju filozoficznym) - Myślę, mamo, że chciałbym kiedyś mieć dziecko. Tylko wolałbym ominąć wiek niemowlęcy, bo, wiesz, dzieci wtedy krzyczą, płaczą, marudzą i są takie... roszczeniowe.

Królowa Matka (po otrząśnięciu się z chwilowego stuporu) - No to chyba masz prob...

Pompon Młodszy (nie pozwolając się powstrzymywać) - ...ale nie chłopca, bo chłopiec od razu chciałby grać w jakiegoś Fortnite'a czy tam inne strzelanki...

Królowa Matka (nawet nie próbuje tego - niewątpliwie nieudolnie - skomentować).

Pompon Młodszy (ciągnie niepowstrzymanie) - Ani dziewczynki. Dziewczynkę bym natychmiast rozpieścił.

Czyli rzeczywiście problem.


I to większy, niż się na pierwszy rzut oka wydawało :D.

niedziela, 29 października 2023

"Miecz i krzyż. Wiedźmy Kijowa" Łada Łuzina

Rok chyżo i nieodwracalnie zbliża się do końca i chyba mogę już z całkiem dużym prawdopodobieństwem ogłosić, kto w 2023 roku odniesie zwycięstwo we  (wcale nie tak licznej, jak by się mogło wydawać) kategorii "Rozczarowanie Roku".


Iiiiii... "the Disappointmenter goes to...!!!"
 

 
"Miecz i krzyż. Wiedźmy Kijowa, I" Łady Łuziny.

Państwo kochane, jak ja się na tę książkę napaliłam, to głowa mała, a ludzkie słowo nie wyrazi. Połowa internetu, która dopadła egzemplarzy przedpremierowych jarała się nią jak Rzym za Nerona, druga połowa, w tym ja, przebierała niecierpliwie nóżkami i odliczała niecierpliwie dni do oficjalnej premiery, ostrząc sobie zęby i nabierając apetytu na literacką ucztę...

...i w tym momencie muszę (po raz milionowy) podziękować Panu Małżąku za zmuszenie mnie siłą, perswazją oraz za pomocą nieoczekiwanych prezentów do czytania na czytniku, bowiem w dniu tejże premiery nie wydałam na srogie tomiszcze (654 strony!!!) czterdziestu złotych polskich, tylko je sobie ściągnęłam w ramach abonamentu na Legimi, chroniąc w ten sposób siebie (i swą rodzinę) przez finansowym uszczerbkiem, zaś półki swej biblioteczki - przed upchnięciem na nich kolejnej cegły.
 
Początek (że o streszczeniach i entuzjastycznych recenzjach nawet nie wspomnę) był całkiem interesujący. Trzy bardzo różne kobiety, Katia - piękna, chłodna, opanowana bizneswoman, Dasza, kolorowa, kochająca życie, trochę postrzelona artystka sceniczna, i Masza, szara myszka, typ kujonki, kochająca historię i Bułhakowa, niezależnie od siebie i przez czysty przypadek odwiedzają centrum magii. W poczekalni centrum siedzi urodziwy młodzian czytający, jakże by inaczej,  "Mistrza i Małgorzatę", i wręcza każdej piękny misternie wykonany naszyjnik przedstawiający węża trzymającego w zębach własny ogon. Jedna z naszych bohaterek jest ciemnowłosa, druga ruda, trzecia blond, i jest to motyw, który będzie powtarzał się w książce, pierwszy raz właśnie w przypadku młodzieńca, którego jedna widzi jako subtelnego blondyna, druga jako postawnego bruneta, a trzecia jako rudzielca z rozwichrzonymi lokami. 
 
W centrum wszystkie trzy kobiety są świadkami śmierci poprzedniej kijowskiej wiedźmy i przejmują jej moce.

Mianowane - nieco wbrew woli - na trzy wiedźmy, Kijowice, dostają  klucze do przynależnego do wszystkich poprzednich kijowski wiedźm mieszkania, w którym spotykają trzy gadające i obdarzone silnymi charakterami koty (czy trzeba dodawać, że rudego, czarnego i białego?), a potem lecimy klasyką, czyli, wiadomo, wiedźmy, demon, latanie na miotłach, kilka morderstw, prawdopodobnie o charakterze rytualnym, do rozwiązania, podróże w czasie, i czegóż chcieć więcej, tylko czytać, czego ja się czepiam. 
 
A czepiam się, bo spodziewałam się urban fantasy - tak mi książkę zareklamowano. Kijowskie urban fantasy, zupełnie inne niż te wszystkie zachodnioeuropejskie urban fantasy, miodzio po prostu. A zamiast kijowskiego urban fantasy dostałam chaotyczną, egzaltowaną opowieść bez większej logiki, za to z papierowymi bohaterkami. Te bohaterki bolą mnie po prostu w całe jestestwo, trzy kobiety, trzy BARDZO RÓŻNE kobiety w tak przełomowym, wywracającym ich świat do góry nogami, rozbijającym w pył całą dotychczasową wiedzę o życiu momencie, i nic, zero zmian, zero refleksji, zero, bo ja wiem, załamań nerwowych czy popadania w nałogi, negowania tej nowej rzeczywistości, odrzucania jej, zero wszystkiego, nic, tylko chaos, nieskładna treść, w pewnym momencie już tylko rozmyta i pędząca na złamanie karku z miłością do Bułhakowa deklarowaną po trzy razy na stronę, bo przecież po sześćsetnym razie na pewno zapomnieliśmy, że Masza go kocha i trzeba o tym przypomnieć po raz sześćset pierwszy (i nie ostatni). Wysiłek, by osiągnąć bułhakowowską atmosferę w każdym rozdziale widzialny nawet z kosmosu, do tego stopnia, że całość zaczęła w pewnym momencie przypominać parodię albo NAPRAWDĘ kiepskiego fanficzka. 

A w tym fanficzku autorka chciała upchnąć wszystko: magię i czary, folklor i legendy, historię i współczesność, barwne bohaterki, mroczne tajemnice, Kijów...
 
A, prawda, Kijów.
 
Od prawie samego początku odnosiłam wrażenie, że ta seria nie powinna nosić tytułu "Wiedźmy Kijowa", tylko "Kijów (i jego wiedźmy)" - to w nawiasie małym druczkiem.

Bo prawdziwym, i w pewnym sensie jedynym bohaterem tej powieści jest Kijów, czasem można odnieść wrażenie, że trzy wiedźmy i ich perypetie to taki mało istotny dodatek do peanów na cześć ukraińskiej stolicy. To na historii miasta skupia się fabuła. Bohaterki przewijają się jakby w tle i nawet najlepszy w moim odbiorze fragment powieści (ten, w którym Masza odbywa podróż w przeszłość, świetnie napisany, świetnie pomyślany i chyba jedyny, który rokuje jakieś interesujący rozwój w kolejnym tomie) twardo i niezłomnie wspiera się na filarach, które stanowi kijowska historia, kijowscy artyści i kijowskie krajobrazy. Przez większość czasu dostajemy obszerne informacje o losach stolicy Ukrainy, jej cerkwiach, dawnych pogańskich wierzeniach, folklorze, o związanych z nią ukraińskich artystach.... Dla miłośnika historii tego kraju i miasta książka będzie niewątpliwie bogatym źródłem wiedzy niekoniecznie encyklopedycznej, ale żywej, ubarwionej ciekawostkami. Tych, którzy marzyli/marzą o wyjeździe do Kijowa  prawdopodobnie zachwyci, podobnie jak tych, którzy dla Kijowa właśnie zdecydowali się ją przeczytać. Natomiast mi osobiście czasem ciężko  było się na niej skupić. Momentami czułam się, jakbym była na wykładzie uniwersyteckim. Całe to bogactwo postaci, miejsc i wydarzeń, o których wcześniej nie słyszałam albo słyszałam niewiele, wszystkie te imiona, nazwiska, pseudonimy i zdrobnienia, te raz używane nazwiska, a  innym razem patronimiki... Czytałam, czytałam i nagle nie wiedziałam, o czym czytałam, gubiłam się, wracałam, sprawdzałam, zawieszałam z myślą : "Alleeee, zaraz... kto to w ogóle jest i jaki ma związek z tym, co się właśnie dzieje?!", cofałam się, znów sprawdzałam, okazywało się, że nie ma związku, po prostu autorka właśnie ponownie dawała wyraz uwielbieniu dla jakiegoś malarza czy poety, wzgórza czy kamienicy miasta, którego nie znam, i którego wszystkie te góry, cerkwie, ulice i małe uliczki, domy już nie istniejące (ale kiedyś tu były i były WAŻNE!!!) i kamieniczki po prostu mi się myliły. A z całym szacunkiem dla Kijowa i miłości autorki do tego miasta, rozumiem, szanuję, sama kocham własne miasto ciut fanatycznie, ale gdybym chciała poznać kijowską historię to bym sobie poczytała jakiś dobry przewodnik, a nie grubaśną powieść, przez którą brnęłam, wydłubując mozolnie wątlutką akcję spomiędzy strzelistych opisów kijowskich jarów i świątyń.

Spotkałam się z (licznymi!) opiniami, jakoby osoba, która lubi "Mistrza i Małgorzatę" polubi też "Wiedźmy z Kijowa", że Bułhakow dumny byłby z Łady Łuziny jako osoby umiejętnie oddającej w swej powieści aurę "Mistrza i Małgorzaty"... Jak bardzo NIE ZGADZAM się z tą opinią nie umiem nawet wyrazić, a wszyscy bywalcy tego bloga wiedzą, że w momentach uniesienia emocjonalnego słów mi raczej nie brakuje, zaś na mój słowotok można liczyć jak na Zawiszę. "Mistrza i Małgorzatę" ko... nie, właściwie nie kocham nawet, tylko żarliwie wielbię. Uznałam ją za Książkę Wszechczasów, napisałam o niej histeryczny w tonie artykuł, zaraziłam swą szajbą najstarsze dziecko. Jestem po prostu jak Masza pod tym jednym, jedynym względem.

A po drugi tom "Wiedźm..."nie zamierzam sięgnąć (no, chyba, że będę na wyspie bezludnej bez niczego, ale to niczego innego do czytania; wtedy, i tylko wtedy - być może). Bo pomijając już nawet fakt, że poziom zawiłości narracji wcale nie takiej trudnej do opowiedzenia historii po prostu męczy, postaci bohaterek są dość płytkie, nieco papierowe i w zasadzie ciężko opisać ich osobowość (a, twardo przypominam, mówimy o powieści liczącej ponad sześćset stron, naprawdę była przestrzeń, by je rozwinąć w jakiś zadowalający sposób), ich sposób działania i motywacje już nie to, że nie są do końca jasne, czasem są po prostu zupełnie bezsensowne tak, że właściwie trudno mi streścić, co się tak naprawdę w tej książce działo... pomijając to, że Michaił Bułhakow również umieścił akcję swej powieści w mieście, którego nie znam, na jak najbardziej prawdziwych ulicach, w istniejących rzeczywiście budynkach, których nigdy nie widziałam na oczy, i nie szkodzi, bo w żaden sposób nie wpływało to na odbiór samej powieści...

... to nigdy, ale to nigdy i nigdzie u Bułhakowa nie zetknęłam się z następującymi zdaniami i wyrażeniami (a jest ich w książce znacznie więcej niż te, które sobie tutaj ku pamięci wypisałam):

"...próbując uciec przed szarżujacymi na oślep nogami Katii"

"...pomyślał piskliwie"

"...zrobił pogardliwą kozią mordę..." (kilka zdań później wyjaśnia się, że po prostu zmarszczył nos)

"...oblicze speszone i rozczochrane..."

... plus z setkami, ale bez przesady SETKAMI określeń typu "wybełkotał", "wypluwała", "zawyła", "zapiała" (w tym także "zapiała figlarnie") tam, gdzie powinno być po prostu "powiedziała", "mruknęła" czy "zawołała". I wszystkie te bełkoty i pianie używane są nie dość, że w nadmiarze, to jeszcze zupełnie nieadekwatnie do opisywanej treści ( na przykład "Nie wiem - wycedziła" w sytuacji, gdy bohaterka cichutko i nieśmiało wyjaśnia coś facetowi, w którym jest od lat potajemnie zakochana i "szepnęła" po prostu aż prosi, by je użyć). Nie mam pojęcia, komu za to wycie dziękować, tłumaczce czy autorce, ale mnie odbiór tej książki uczyniło (dodatkowo) nieznośnym.

O jaraniu się Kupałą i świętym Janem, jakby to było osobiste i najnowsze odkrycie autorki albo ukraińskich etnografów litościwie nie wspomnę...

...albo nie, jednak wspomnę, otóż  naprawdę nie wiem, jak autorka, pisząca w temacie planowanych w Kijowie  imprez z okazji Nocy Kupały "Było to jednoznacznym dowodem mądrości prawosławia, publicznie surowego, ale przyznającego skrycie - prawda jest pośrodku" zniosłaby świadomość, że sporo, oj, sporo lat temu moja rodzona babcia (a po niej moja matka), katoliczka z Kujaw, nie pozwalała mi i mojej siostrze przed Kupałą kąpać się w jeziorze, używając jako rozstrzygającego argumentu właśnie "kąpiemy się dopiero po Kupale!", a na porzeczki mówiła świętojanki, i że ten lansowany przez nią na ukraińskie odkrycie Kupała jest obecny w kulturze co najmniej kilku ludów słowiańskich, świętujących kupalnockę (nie chcecie wiedzieć, w którym roku puszczałam w kupalnockę wianki na wodzie po raz pierwszy) od lat... naprawdę wielu.
 
Podsumowując ośmielę się wyrazić myśl nieco świętokradczą - otóż jestem tak w 80 procentach przekonana, że gdyby nie to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, gdyby nie nasze współczucie dla narodu ukraińskiego, uznanie i szacunek dla bohaterskiej i niezłomnej postawy Ukraińców w czasie wojny i dla hartu ich ducha, internet nie byłby pełen tak jednogłośnie brzmiących ochów, achów, i zachwytów.

Z których - żywiąc dla bohaterstwa Ukraińców niezmienny szacunek i podziw, i ze ściśniętym sercem myśląc o tym, co dzieje się teraz w ukochanym przez autorkę Kijowie - ośmielę się wyłamać i napisać, że  uznaję "Miecz i krzyż" za rzecz przereklamowaną i męczącą, a polecić ją mogę wyłącznie miłośnikom Kijowa.
 
A i to z zastrzeżeniami.

sobota, 28 października 2023

Wstęp do alkoholizmu

 Potomek Starszy (w przerwie między zgrzytaniem zębami, wyrzucaniem z siebie sporej ilości nacechowanych emocjonalnie słów, których na ogólnodostępnym blogu umieścić nie wypada, wszak - przez przypadek i niechcący, ale zawsze - mogą tu zajrzeć także dzieci, a ponownym zgrzytaniem zębami) - No więc najpierw musiałem wejść na stronę uczelni. Wszedłem. Okazało się, że muszę się na niej zalogować na to samo konto, które zakładałem rejestrując się po maturze, ale z innymi danymi. No, wiesz, inne hasło, kod dostępu i takie tam. Wszystkie takie tam dostałem na inne konto, to na naszej normalnej stronie. Pobrałem. Zalogowałem się. Wszedłem. Wyświetliło mi stronę na Facebooku, ale inną niż te, na których się do tej pory udzielałem, taką stworzoną przez profesora tylko dla nas. Musiałem poprosić o przyjęcie do tej grupy. Poprosiłem. Przyjęli mnie. Tam, po przescrollowaniu połowy Facebooka, znalazłem link, w który musiałem kliknąć. Kliknąłem i wreszcie przeniosła mnie na Moodle. A tam okazało się, że Moodle to jest taki gigantyczny śmietnik, w którym rozeznać się może prawdopodobnie jej twórca, a i to niekoniecznie, więc spędziłem kolejne pół godziny na szukaniu tego jednego jedynego przycisku, który miał mnie przenieść w to miejsce, w którym było umieszczone zadanie, termin i linki do lektur.

 (po chwili przerwy dla zaczerpnięcia oddechu; z bezbrzeżną goryczą w głosie)

- Już się nie dziwię, że studenci piją.

A ja się nie zdziwię, jak zaczną pić rodzice studentów (a przynajmniej tego konkretnego studenta)...

niedziela, 22 października 2023

"Echidna" Agnieszka Szmatoła

Nie dość, że nowa Miętówka (autorka wydająca dla wydawnictwa Mięta), to jeszcze polecana przez Milenę Wójtowicz i Magdalenę Kubasiewicz! 
 
Czyż mogłam nie sprawdzić, cóż to takiego?
 

 
No przecież, że nie mogłam!
 
Marika jest półboginią, echidną, pół-kobietą, pół-wężem. Wciąż pamięta świat, po którym bogowie kroczyli obok ludzi, w którym razem żyli. Dziś, po wielu latach, stuleciach, tysiącleciach włóczęgi, jest zwykłą policjantką w cichym miasteczku Springfield na wybrzeżu w stanie Maine, w idealnym miejscu, w którym dni upływają spokojnie, ludzie (i nieludzie) są dla siebie życzliwi, a sprawy kryminalne – banalne. Wszyscy znają wszystkich i wiedzą, co w trawie piszczy. Wszyscy wiedzą, kto jest człowiekiem, a kto-nie-człowiekiem, i każdy tę różnorodność akceptuje. Jest, zdałoby się, sielsko i spokojnie, uroczo, kojąco i przemiło.

Pewnego dnia jednak los Mariki splata się z losem selkie, Ity, i wracają wspomnienia dawnej miłości...

"Echidna" jest nie-do-końca-powieścią, nie-do-końca-serią-opowiadań, złożoną z rozdziałów prezentujących dość luźno powiązane ze sobą epizody, splatające się ze sobą za sprawą mniej lub bardziej osobistych więzi łączących głównych bohaterów. Rozwiązywane przez Marikę sprawy kryminalne powoli, w miarę rozwijania się akcji, okazują się bardziej ze sobą powiązane, niż się na początku wydaje. Te pierwsze, dość banalne, nie nazbyt trudne do rozwiązania (no, na pewno nie nazbyt trudne dla istot mitycznych, obdarzonych lepszym węchem i wzrokiem, wielowiekową pamięcią, świadomością, że szukają czegoś innego niż szukałby zwykły człowiek) sprawy pozwalają czytelnikowi wygodnie rozgościć się w Springfield i zapoznać z bohaterami, by później móc odkrywać kryjące się nieraz bardzo głęboko pod maską pogodnej życzliwości i sielskości uroczego małego miasteczka sekrety.

Osią, wokół której osnute są te łączące się w całość opowiadania jest los Mariki Echidnas i jej ani na chwilę nie opuszczająca jej tęsknota za kimś, kto odszedł. Tęsknota tym bardziej dramatyczna, że Marika pamięta co prawda osobę, za którą tęskni, pamięta jej imię, łączące ich uczucie, pamięta mnóstwo drobnych na pozór, a ważnych rzeczy, typowych dla każdego związku.... A to, czego nie pamięta to chwili i powodów rozstania, momentu pożegnania, przyczyny, dla której pewnego dnia została sama. To jest cena jej nieśmiertelności: gdy co kilkadziesiąt lat zmienia skórę, odbierane jest jej jedno wspomnienie. I może to być co prawda wspomnienie jakiegoś wschodu słońca czy doskonałego posiłku, ale najczęściej nie jest. Najczęściej Marika traci coś ważnego, i teraz, po przeżytych na ziemi stuleciach, już nie pamięta imion sióstr, twarzy matki, domu rodzinnego, tych, którzy ją kiedyś kochali...

"Echidna" to na pierwszy rzut oka opowieść bardzo przyjemna, w gruncie rzeczy raczej obyczajowa z elementami kryminalnymi niż kryminalna, osadzona w świecie urban fantasy, ale to "urban" jest przytulne, urokliwe i przyjazne, i jeśli ktoś lubi taką umiejętnie tworzoną przytulność , w którą chciałoby się zanurkować, zwinąć w kłębuszek i pozwolić otulić ciepełku (a ja lubię) to jest to książka dla niego.

Jednocześnie to długie, długie życie bohaterki, poświęcenie, które musi znosić, by zapłacić za nieśmiertelność pozwala w tym sielskim krajobrazie, w tych uroczych obrazkach, cieple, pod zapachem kawy i domowych ciast, w lubianej pracy - wyczuć dramat, czasem rozpacz, tajemnicę, desperację, wobec której jest się całkiem bezsilnym... i to niewątpliwie dodaje głębi książce, która bez tej nuty dramatyzmu byłaby tylko miłą opowieścią o miłym miasteczku i miłych policjantach pracujących w miejscu o bardzo niskiej przestępczości, pełnym miłych ludzi.

Tym niemniej, by nie było za słodko (i miło :)) muszę zaznaczyć, że o ile co do samego stylu autorki, jej polszczyzny, płynności językowej i umiejętności wykreowania świata, w który czytelnik wierzy nie mam w zasadzie zastrzeżeń, tak fabuła pozostawiła mnie z pewnym niedosytem.

Bo czasem bywa niejasno, bywa chaotycznie. Mnogość wątków, sprawy nierozwiązane lub rozwiązane w sposób "spojrzałam i wiedziałam, a on się przyznał" (ja wiem, że  mówimy - przynajmniej do pewnego momentu - o raczej błahych przewinach, a posterunkowa nie jest człowiekiem i dysponuje ponadnormatywnymi umiejętnościami, no ale jednak to policjantka, i to trochę kryminał jest)... Jak dla mnie bywało tego momentami za dużo naraz. Plus sporo bohaterów, czasem bardzo, bardzo drugoplanowych, którzy pojawiali się znikąd... Czytając niektóre fragmenty miałam wrażenie, że to co jest oczywiste dla autorki, która niewątpliwie miała dobrze przemyślany i oswojony przedstawiany w powieści świat (kto jest kim, dlaczego robi, co robi, jaką rolę odgrywa lub wkrótce odegra w zagęszczającej się intrydze), nie zawsze będzie jasne dla czytelnika, i w sumie chętnie poczytałabym parę doprecyzowujących "kawałków", szczególnie dotyczących wspomnianych bohaterów drugoplanowych (którym, na przykład, zdarzało się pojawić w charakterze imienia i nazwiska z problemami, najwyraźniej znanego autorce i Marice Echidnas, ale nie czytelnikom, po czym zniknąć i już się nie pojawić).

Nie wykluczam, że ta nadmierna skrótowość, pewne rwanie wątków i - bywało - dość wątłe powiązanie ich w całość nie będzie widoczne dla kogoś, kto lubi/ma obojętny stosunek do opowiadań. Ja, jak podkreślałam z naciskiem nie raz i nie dwa, nie lubię. Źle je znoszę właśnie przez konieczność szybkiego rozstawania się z bohaterami, których człowiek dopiero zaczyna poznawać, i wymuszoną formą skrótowość opisów. A "Echidna" momentami, zwłaszcza na początku, bardziej przypominała mi zbiór opowiadań - tak, połączonych w całość za sprawą głównej bohaterki, kilku bohaterów pobocznych i miejsca akcji, ale jednak opowiadań - niż powieść.

Jeśli jednak ktoś urazu do opowiadań nie ma, lubi za to dobrze wykreowaną, kameralną i nastrojową aurę, interesujących bohaterów (szacun dla autorki za wyjście poza banalny, czy może raczej zbanalizowany krąg bogów olimpijskich, nordyckich czy celtyckich, elfy,wampiry i inne wilkołaki, i sięgnięcie po mniej znane istoty z przebogatego zbioru mitów ludzkości) i podskórny dreszcz dramatyzmu - polecam.

 

piątek, 20 października 2023

"Cztery pory magii" Aneta Jadowska, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Milena Wójtowicz

Nie lubię opowiadań. Skutkiem tej niechęci - zaprawdę, powiadam, dogłębnej - jest na przykład to, że jedynym zbiorem opowiadań, które czytałam więcej niż raz i tak dawno temu, że... no, ludzie tak długo nie żyją była "Hebanowa wieża" Johna Fowles, jak również to, że na blogu nie pojawiła się (i pewnie nie pojawi) recenzja "Pierwszego słowa" Marty Kisiel.

Trochę winię za to uraz, który powstał na skutek przeczytania przeze mnie we wrażliwym wieku lat dziesięciu obszernego zbioru nowel pióra czołowych polskich pisarzy pozytywistycznych, a trochę własny charakter, który każe mi przywiązywać się do ludzi, miejsc i postaci fikcyjnych, przez co ciężko znoszę rozłąkę po paru zaledwie stronach. Czytam opowiadanie, przywiązuję się albo zaczynam interesować światem przedstawionym, a tu nagle - bum! I koniec, a ja zostaję wyrwana z czytelniczego letargu, rozczarowana i czytelniczo głodna.

Chyba, że.

Chyba, że mówimy o "Czterech porach magii".



Cztery autorki, cztery opowiadania, cztery pory roku, trzy uniwersa, w dodatku wszystkie dobrze mi znane (plus Marta Kisiel, która jako jedyna stworzyła opowiadanie poza dotąd opisywanymi przez nią światami). To trochę tak, jakby wpaść z wizytą do dobrych znajomych, ludzi i nieludzi, których zdążyło się nieźle poznać i polubić (albo nie, ale to nie szkodzi, bo i tak chce się wiedzieć, co u nich), i po prostu wchodzi się w znany już sobie świat bez trudu, a i wychodzi bez oporów, bo przecież i tak ma się poczucie, że można ich w każdej chwili odwiedzić i zostać z nimi dłużej, nie tylko w krótkich ramach opowiadań.

W dodatku to, ze opowiadania dotyczą czterech pór roku w taki rozkosznie uroczy sposób uprzyjemnia czytanie.

Bo, na przykład, można zacząć od ulubionej autorki. Albo, jeśli wszystkie są ulubione, od rzutu kostką i zacząć od tego, które wypadnie pierwsze. Od ulubionego uniwersum (albo powtórzyć numer z rzutem kostką). Od ukochanej pory roku. Przeczytać wszystkie jednym ciągiem, a potem wrócić do tego, które spodobało się najbardziej. Można je sobie dawkować - zacząć wiosną, gdy za oknem szarość przedwiośnia zaczyna rozmywać się w zielonej mgiełce młodych listków, kontynuować latem, na werandzie, z mrożoną herbatą pod ręką, w świecie dyszącym upałem, 

 

 

potem jesienią, pod kocykiem, wsłuchując się w deszcz uderzający w szyby, a zakończyć zimą, w pachnącym choinką i piernikami świecie.

Opowiadania są różne, zabawne (Milena Wójtowicz, Marta Kisiel) i poważne (Aneta Jadowska, Magdalena Kubasiewicz), bohaterowie niektórych wyraźnie dojrzeli (Sara), i nawet o tych, których się... no... niekoniecznie lubi czyta się z zainteresowaniem (opowiadanie o Dorze jest, przepraszam wielbicieli/-lki, IMHO znacznie lepsze niż heksalogia o Dorze :D), wszystkie w czytaniu przyjemne, komfortowe, inteligentne, pomysłowe, pieszczące mą skrzywioną polonistycznie duszę świetną, giętką polszczyzną.

Wielbicieli i wielbicielek czterech autorek zachęcać (chyba? nie można wykluczyć, że jest na tym świecie jeszcze jakiś opowiadaniofob poza mną!) nie trzeba, chociaż, przyznam, ciekawa jestem, jak odebrać mogą rzecz ci z czytelników, którzy weszliby w opisane światy po raz pierwszy, bez żadnej znajomości stworzonych wcześniej przez autorki uniwersów (oczywiście znajomość ich nie jest w najmniejszym stopniu wymagana, ani nawet potrzebna)?

Być może stanowić będzie pierwszy krok w stronę zupełnie nowych światów, czego wszystkim dotąd nie znającym utworów autorek szczerze życzę.

 

PS. Plus ta okładka!!! Okładka to jest dzieło sztuki (co jest akurat cechą charakterystyczną nader wielu książek wydanych przez SQN), mogę ją głaskać, oglądać z daleka, analizować, podziwiać, znów oglądać, tym razem z bliska, potem przerzucić strony książki i ponapawać się grafikami, i znów wrócić do zachwycania się okładką... doprawdy, to jest okładka, i w ogóle cała oprawa graficzna, która może stanowić argument w dyskusji "czy wolisz książki papierowe, czy e-booki, i dlaczego".

niedziela, 8 października 2023

"Czternaście dni Honoraty" Elżbieta Wojnarowska

Honorata ma lat czterdzieści i kilka oraz raczej nudne życie prywatne (czy też trafniej byłoby rzec - w ogóle nie ma życia prywatnego). Pracuje w krakowskim laboratorium kryminalistycznym jako specjalistka od badań i analiz mikroskopowych, a swojej pracy też jakoś szczególnie nie uwielbia. Wieczory spędza z kieliszkiem oraz sporą porcją jedzenia przed telewizorem, oglądając ulubione filmy i seriale kryminalne. Ma też córkę, Frankę, która co prawda na szczęście już się wyprowadziła, ale dalej kontroluje swoją matkę, czasem nachodząc ją znienacka, a częściej przez telefon.

I tak jest do dnia, kiedy wszystko nagle i nieprzewidywanie się zmienia. Honorata wpada nieoczekiwanie na przyjaciela z dawnych lat, niejakiego Ziemowita i - chcąc uniknąć kolejnej z nim konfrontacji - postanawia spontanicznie wyjechać na urlop. Tym bardziej, że jej znajoma z Jastrzębiej Góry wspomina o sąsiadce, której córka zaginęła... Honorata postanawia pomóc w poszukiwaniach, a przy okazji liczy na to, że dwa tygodnie spędzone w Jastrzębiej Górze spowodują niespodziewany zwrot w jej życiu – i faktycznie, w w pewien sposób w jej szarej rzeczywistości rzeczywiście zaczyna się coś dziać.

Od Ziemowita, niestety, uciec jej się nie udaje - mężczyzna nie tylko wciąż jest obecny w jej myślach, ale także objawia się jako duch/mara/wspomnienie/wizja w jej samochodzie, by prowadzić z nią długie rozmowy.

Za to we Władysławowie jest świadkiem wypadku i pomaga poszkodowanym nieświadoma, że stanowić to będzie prawdziwy przełom zarówno w jej życiu, jak i w tej "poszukiwawczej misji", której się mocno samozwańczo podejmie.

Nabrałam się - który to już raz? - na okładkę, która moim zdaniem jest naprawdę doskonała i dużo obiecuje. I nie tylko o obrazku myślę. O zachęcających zajawkach też. Kiedyż, że zakrzyknę sobie rozpaczliwie, ach, kiedyż ja się wreszcie oduczę im ufać?! Podejrzewam, że nigdyż, przez co narażać się będę na liczne, niestety, rozczarowania.
 
 

Jako osoba, która lubi książki, których akcja dzieje się w dobrze jej znanych miejscach (a okolice Władysławowa i Jastrzębiej Góry odwiedzam regularnie raz w roku odkąd ukończyłam dziewięć miesięcy) daję plus za wiarygodny i rzetelny opis topograficzny terenu.

I jest to, obawiam się, jedyny plus (a przynajmniej jedyny DUŻY plus).

Bohaterka jest mocno... nijaka. Trochę, rzekłabym, smutna. Nie ma w jej życiu określonego celu, nie ma motywacji, nie ma żadnego... bo ja wiem? Blasku? Iskry? Jest raczej nudna, a jej "nudność" i banalność nie tylko wpływa na odbiór całej książki,  ale jest nam po prostu siłą wtłaczana do głowy za sprawą baaaardzo specyficznego sposobu pisania autorki, która ciska w czytelnika króciutkimi zdaniami i równoważnikami zdań niczym kulkami do paintballa ("To był cud, ta myśl! Jak objawienie. Wyjechać. Rano. Daleko. Wziąć urlop. Wypoczynkowy. Choćby tylko na dzień czy dwa" - i tak całymi stronami, zadyszki można dostać), nieustannie powtarzając informacje, które średnio rozgarnięty czytelnik przyswoił już za trzecim razem. Zdań "Honorata lubiła..." (wygodę, wino, spokój, jasne sytuacje, wiedzieć - to ostatnie powtórzone ze sto razy, i tak, wynotowywałam sobie) oraz "Honorata nie lubiła..." (niespodzianek, zakupów ciuchowych, biegania, marnowania czasu, komplikacji, rzeczy niewytłumaczalnych, tracić rezonu, policji, być głodna, być zdenerwowana, tajemnic, mieć wzdęcia, nierozwiązanych zagadek, pytań retorycznych, zimnej wody, fal, bać się, być zapędzona w kozi róg oraz nie wiedzieć, to ostatnie powtórzone ze sto razy) jest w tej książce masa, a w tej masie coraz bardziej irytują i prowokują myśli o ochronie lasów, bo gdyby je wyciąć lub ograniczyć do, powiedzmy, dziesięciu wzmianek, objętość książki można by ograniczyć o połowę, jakaż to oszczędność.

Wątek kryminalny dość ciekawy, przestępstwo nie za małe, nie za duże, co pozwala utrzymać całą historię na jakim-takim poziomie realizmu. Natomiast samo rozwiązanie i udział bohaterki w sprawie... ekhm... cóż. Honorata nie jest policjantką, jest w zasadzie nikim, ot, kolejną wczasowiczką, jakich tłumy przewijają się przez wszystkie nadmorskie miejscowości przez całe lato, więc fakt, że rozwiązuje sprawę kryminalną na drugim końcu Polski, albowiem komendant krakowskiej komendy szepnął słówko komuś w Wejherowie… No przypuszczam, że wątpię. Nad tym, że na komendzie we wcale nie małym mieście Honorata spotyka tylko jednego policjanta nie będę się nawet pochylać, bo po tym, jak co niektórzy pisarze Toruń, miasto jednak nieco większe niż Wejherowo, wyposażyli w jeden wóz straży pożarnej i jedną komendę z pięcioma policjantami na krzyż nic mnie w tej kwestii nie zdziwi.

I tak naprawdę nie wiem, jak zakwalifikować tę książkę. Ani to, mówiąc szczerze, komedia, ani kryminalna, ani kryminał bez komedii, ani obyczajówka, ani przygodówka, ani powieść psychologiczna, trochę tu i tego, i tego, i jeszcze czegoś innego, a jak już, już zaczynałam myśleć o daniu drugiego plusa - za (nie mam pojęcia czy świadome) wykreowanie rozpaczliwie smutnej bohaterki zajadającej samotność i brak radości w życiu toną wysokokalorycznego, niezdrowego jedzenia i osuwającej się powoli, acz nieuchronnie w alkoholizm, i naprawdę niezły opis pierwszej fazy alkoholizmu, tego momentu, gdy jeszcze wydaje się on nieszkodliwy, jeszcze w sumie nie jest alkoholizmem, to tylko kieliszek wina do serialu, piwko do obiadu, łyczek naleweczki, żeby się lepiej spało, w każdej chwili mogę przestać, co w tym trudnego, nie muszę pić, dla przyjemności to robię, nawet tej chwili frajdy w życiu mi zakażesz?... otóż zawsze wtedy potykałam się o te króciutkie, irytujące mnie zdania, o pińćsetne powtórzenie "Honorata nie lubiła nie wiedzieć, oj, nie lubiła", albo o jakąś nielogiczność świata przedstawionego, i wszelki plusiki szły się czochrać.

Niech za podsumowanie recenzji starczy fakt, że czytałam tę książkę chyba, nie nie wiem... ze dwa tygodnie, czyniąc liczne przerwy na liczne inne pozycje.

Być może jest to kolejna powieść po prostu zupełnie nie dla mnie.

piątek, 22 września 2023

Sukces

Wystarczyło zaledwie osiemnaście lat.

Osiemnaście lat wykonywania czynności mocno zbliżonych do syzyfowej pracy, osiemnaście lat podnoszenia, układania, składania, segregowania, wyrzucania, osiemnaście lat podejmowania prób - czasem uwiecznionych sukcesem, a czasem w ogóle nie - skłaniania do współpracy krnąbrnych Potomków myślą, mową i uczynkiem. Osiemnaście lat rzucania w powietrze uwag mniej lub bardziej sarkastycznych w tonie, wygłaszanych z mniejszą lub większą - zazwyczaj z większą - ilością decybeli, pokazywania palcem, mamrotania pod nosem, przewracania oczami, stosowania metod wychowawczych w rodzaju "wygarniamy wszystko na środek pokoju i czekamy, kiedyś sprzątną", robienia awantur, przeprowadzania pedagogicznych pogadanek, jak również rozmów w serdecznej, rodzinnej atmosferze,  pomstowania, dogadywania, sprzątania z zaciśniętymi w linijkę ustami i furią w oczach, machania ręką, że eee, tam, mam to gdzieś, ich bałagan, ich sprawa, ale te myszy, co się im zalęgną to sami będą odławiać, mówienia ze zgrozą: "Przebóg, robi się ze mnie jojcząca, zrzędliwa baba!!! Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że stanę się jojczącą, zrzędliwą babą. Ale to dlatego, pamiętajcie, kochani synowie, że zrzędzenie jest jedyną bronią bezsilnych. A ja, gdy wchodzę do waszego pokoju, czuję się bardzo, ale to bardzo bezsilna".

Jedyne osiemnaście lat i już można cieszyć się SMS-em od Potomka Starszego następującej treści:  



A zatem rację miał Poeta mówiąc: "Nie porzucaj nadzieje".

Cuda się zdarzają :D.

sobota, 19 sierpnia 2023

Dlaczego zamierzamy porzucić Netflixa (część pierwsza, zapewne nie ostatnia)

Królowa Matka (ogląda sobie, leniwie, powtórkowo, oraz pod szydełko, "The Crown").

The Crown (bije po oczach opisem "TW: wulgarne słownictwo, nagość, seks").

Pompon Starszy (który rzuca czasem niezobowiązująco okiem w ekran w trakcie swoich prac z gliną; współczująco) - Już trzeci odcinek, a wciąż nie ma seksu. Jesteś zdruzgotana, co nie, mamo?


No, ba. Nie wiem, jak się pozbieram po prostu.

poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Ku pełnoletności, lekcja pierwsza

 Potomek Młodszy (wczoraj wieczorem) - Mamo, słuchaj, wakacje są, czy ja mogę sobie nockę zrobić? Wiesz, cała noc grania i gadania z chłopakami...

Królowa Matka (ostrzegawczo) - No możesz, ale - jakkolwiek szesnastolatków dotyczy to w odrobinę mniejszym stopniu niż reszty ludzkości - pamiętaj, że organizm ludzki je bicza, i będziesz to musiał odespać.

Potomek Młodszy (rzuca Mamuni spojrzenie pełne politowania i, objuczony chipsami oraz herbatką w ilościach hurtowych, oddala się w stronę kolegów, gier i chatów).


Nazajutrz.


Potomek Młodszy o ósmej - mocno w nastroju "gdzie ja nie byłem, czego nie robiłem, byłem na godzinnym spacerze z psem, pobiegałem, coś bym zjadł, zrobić tobie też? Wcale nie chce mi się spać, spanie jest dla cieniasów, po co ludzie w ogóle sypiają, tylko życie marnują w ten sposób, ja nie spałem i co, am de king of de łorld normalnie!

Potomek Młodszy o czternastej (tuż po tym, jak ocknął się na kanapie w salonie, nie pamiętając, jak się tam znalazł, patrząc na Królową Matkę ciut mętnym wzrokiem) - Wiesz co, mamo, następnym razem, jak będę chciał sobie totalnie skopać prawie całą dobę przypomnij mi, że jestem idiotą.


He, he, he, syneczku. He, he, he.

czwartek, 3 sierpnia 2023

"Ukryty port" Maria Oruña

Początek powieści z serii "najpierw mamy trzęsienie ziemi" - w ścianie domu, który Olivier odziedziczył po tragicznie zmarłej matce, i który planował przerobić na pensjonat, robotnicy znajdują zmumifikowane zwłoki noworodka. Ktoś owinął maleństwo w prześcieradło i zamurował je w ścianie, w ostatnią drogę ofiarowując mu rytualny amulet.

Wybrzeże Hiszpanii i pensjonat, który chciał otworzyć, miało być dla Oliviera oazą spokoju. Zmęczony życiem w Londynie, znękany po nieszczęśliwym zakończeniu wieloletniego związku, załamany śmiercią matki, postanawia wyremontować willę, porzucić mieszkanie w Londynie i zacząć wszystko na nowo. Niestety, w obliczu wstrząsającego znaleziska wszelkie jego plany muszą ulec zawieszeniu. Roboty w willi zostają wstrzymane, na terenie posiadłości zaczyna roić się od policjantów i dziennikarzy... Śledztwo w sprawie „Anioła z Villa Marina” prowadzi ambitna, niezwykle uporządkowana, a wręcz chorobliwie pedantyczna porucznik Valentina Redondo. I, oczywiście, znalezienie zwłok noworodka nie kończy złej passy Oliviera, raczej ją zaczyna. Wkrótce zostaje zamordowanych kilka kolejnych, w dodatku dość wiekowych osób, i staje się jasne, że przerażające odkrycie w Villa Marina obudziło duchy odległej przeszłości i stało się katalizatorem zachodzących lawinowo w dość spokojnej dotąd miejscowości dramatycznych wydarzeń.

I że ktoś próbuje uciszyć te duchy na zawsze.

Za każdym razem, gdy widzę na okładce zachęty w rodzaju "królowa hiszpańskiego kryminału", "w samej tylko Hiszpanii sprzedano milion egzemplarzy!" czy inne "Laureat/-ka nagrody imienia Króla Carlosa V" ciut się zjeżam wewnętrznie i robię podejrzliwa (tak, smutne doświadczenie przeze mnie mówi). Tym razem jednak nie był źle, a wręcz momentami było dobrze.

Powieść napisana została na dwóch płaszczyznach czasowych. Współczesna to ta, na której rozgrywa się skomplikowane, z biegiem dni coraz trudniejsze, śledztwo. Przeszłą, korzeniami sięgającą do czasów hiszpańskiej wojny domowej, poznajemy za sprawą tajemniczego pamiętnika? dziennika?, którego autorka snuje swą opowieść, zwracając się do nas bezpośrednio.

Przyznam, że powieść zainteresowała mnie głównie ze względu na te nawiązania do wojny domowej, i tu spotkało mnie rozczarowanie, bo wojna stanowiła zaledwie tło dla przeżyć i dramatów bohaterów, owszem, zdarzały się w jej trakcie wydarzenia, które ich ukształtowały, ale jednak sama wojna potraktowana była trochę "po łebkach". Maria Oruña skupiała się raczej na jej skutkach społecznych i na warstwie obyczajowej w większym znacznie stopniu, niż historycznej. To, że ja spodziewałam się... czegoś więcej, czegoś bardziej i ciut się rozczarowałam nie jest winą autorki.

Natomiast zakończenie było tak niewyobrażalnie, nieznośnie, tak skończenie hollywoodzko-bollywoodzko-telenowelowate (naprawdę zupełnie serio piszę - w pewnej chwili zaczęłam podświadomie oczekiwać muzyki skrzypcowej, deszczu różanych płatków, zgonu Bohaterki z łagodnym uśmiechem po przeczytaniu cudem odnalezionego listu od zmarłego pięćdziesiąt lat temu Ukochanego, po czym opisu tegoż Ukochanego oczekującego duszy Miłości Jego Życia, by pójść z nią ramię w ramię w stronę zachodzącego słońca wśród puchatych chmurek i śpiewu ptasząt, układu tanecznego z tych, co to je cała ulica wykonuje bezbłędnie, nie bacząc na stopień skomplikowania kroków, czy czegoś równie słodkiego i kompletnie niewiarygodnego), że w pewnym momencie nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać - i to już jest wina autorki.

Pomiędzy dramatycznym początkiem i przeszłością spowitą cieniem wojny domowej a odrobinę zbyt hojną szczyptą hollywoodzkości na zakończenie znajduje przyjemny w czytaniu, interesująco pomyślany kryminał, owszem, momentami zdarzają się takie trochę nazbyt szkolne zdania w stylu: "wszyscy z uwagą wysłuchali jej uwag, ponieważ szanowali jej pracę i uznawali jej kompetencje za naprawdę godne podziwu", kilka razy potknęłam się o wykład z kryminalistyki a la Wikipedia, podany w formie dialogu, ale wyraźnie widać, że autorka lubi swoich bohaterów (obstawiam, że temu zawdzięczamy wyżej wspomniane szkolne zdania, wszystkie jak jedno są wyrazami uznania dla kogoś/czegoś), intryga jest nieźle pomyślana i szyta nieco tylko grubszymi nićmi zaledwie raz czy dwa, mimo prawdziwie mrocznej tajemnicy i mnożących się dramatycznych zgonów próżno byłoby szukać w "Ukrytym porcie" skandynawskiego nurzania się w makabrze, opisy miejsc - bardzo ciekawe, spędziłam z bratem Guglem kilka miłych chwil, podziwiając przedstawione w powieści miasta, miasteczka i krajobrazy...

Jeśli komuś nie przeszkadzają już nie hollywoodzkie, ale wręcz bollywoodzkie w stylu zakończenia - polecam.