wtorek, 5 maja 2020

Skutki, oględnie rzecz ujmując, uboczne

Królowa Matka (objuczona... czymśtam, nie pamięta, czym, książkami, poskładanym praniem, przygnębiającymi myślami, zwojami włóczek... a zatem - objuczona, wchodzi na górę Domu w Dziczy).

Potomek Starszy (wychynąwszy z głębin swego pokoju) - Jesteś zatem, o, ty, która dałaś życie mnie i braciom moim! Póki naszego życia, pozostaniemy ci za to wdzięcznymi!

Powiada Państwu Królowa Matka, to odosobnienie i soszjal distansing to już za długo trwa, zdecydowanie za długo...

środa, 15 kwietnia 2020

Zygmunt Miłoszewski "Ziarno prawdy"

Jest taka seria kryminalna, napisana przez duet dwóch panów -  Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta. Bohaterami serii (całkiem przyzwoitych zresztą, przynajmniej niektórych) kryminałów są śledczy z Krajowej Grupy Kryminalnej oraz niejaki Sebastian Bergman, profiler, ekspert od seryjnych morderstw oraz geniusz. Sebastian Bergman wzywany jest do pracy jako ostatnia deska ratunku, wtedy, gdy wszyscy są już pod ścianą, morderca hula jak wiatr po stepie, dziennikarze dyszą policji w kark, a społeczeństwo domaga się Wyników. Wcześniej nikt nie wzywa Sebastiana Bergmana, albowiem jest on, no cóż, dupkiem i nikt normalny pracować z nim nie chce.

I o ile tego szeroko omawianego - w zapowiedziach wydawniczych, recenzjach oraz rozmowach kolegów rzeczonego Sebastiana - geniuszu nijak dopatrzeć się nie jestem w stanie, przeciwnie, momentami wydaje mi się on wręcz wyjątkowo mało błyskotliwy i ciężko myślący, o tyle dupkiem jest pierwszorzędnym. Egotykiem, chamem, seksistą, mizoginem, egocentrykiem, no do wyboru, do koloru, brać, wybierać, decydować i niczego nie żałować normalnie. Nawet niewątpliwa, wielka tragedia, która go spotkała w życiu nie daje rady, by nieco zmiękczyć tę postać. Dupek klasy lux.

I oto ten dupek klasy lux mógłby butki czyścić bohaterowi polskiego kryminału, który ściągnęłam z półki po latach, bo pasował mi do aż dwóch czytelniczych wyzwań - Wielkobukowego Bingo i Trójki e-pik. Co tam, butki czyścić. Lekcje mógłby brać, mógłby sobie zdjęcie wydrukować, oprawić w ramki i nad łóżkiem powiesić w nadziei, że spłynie na niego odrobina natchnienia i się czegoś nauczy, nadziei daremnej, wszak Megadupek może być tylko jeden!


Teodor Szacki to taki bohater, za sprawą którego czytelnik - zwłaszcza ten prowadzący bloga prawie-że-książkowego - łapie za ołówek oraz karteczki samoprzylepne, i podkreśla, i nakleja, i gryzmoli wykrzykniki na marginesach, a także warczy, międli przekleństwa w ustach i zastanawia się, po co w ogóle zabrał się za tę książkę?! A, prawda, wyzwania. Chwila czytania. Notatka na marginesie, słowo powszechnie uznane za obelżywe, napad furii, no dobra, i co z tego, że jakieś tam wyzwania, już w "Uwikłaniu" mnie Szacki irytował, CZEGO JA SIĘ, DO CHOLERY, SPODZIEWAŁAM?! I mściwy chichocik, notka na marginesie, numerek strony ku pamięci...

Ladies and Gentelmen, Damen und Herren, Panie i Panowie, oto Teodor Szacki, niegdyś pracujący w Warszawie, obecnie mieszkający i zatrudniony w Sandomierzu. Dupek. A poza tym prokurator. Ordynarny, wulgarny, chamski prostak, jak wszyscy prostacy przekonany, że to inni ludzie są tacy. Przaśni. Gruboskórni. On nie. On jest subtelny jak woń łubinu wśród pól, wysoce kulturalny i po prostu widzi rzeczy, jakimi są. Ach, ta obmierzła prowincja. Te nieeleganckie kobiety, fe, co za fryzury, ach, jak im się gumki od staników odciskają, fi donc. Te ordynarne tipsiary, zobaczy taka prokuratora z samej stolicy i musi go do łóżka zaciągnąć, no nic dziwnego, to taka odmiana po tej prowincjonalnej przaśności. Ten seks, taki nudny. Taki wyuzdany, ale nudny, no jakże można tak jęczeć, to w złym guście. Zero głębi. Zero. Ten Sandomierz, co za wiocha, ależ musiałem być pijany, gdy się postanowiłem tu sprowadzić, ten landszafcik dla turystów, jak można w landszafciku mieszkać, zwłaszcza, że pod spodem brud, smród i niedzielny rosół. Tłusty. I z okami. Ten inspektor, ale jaki inspektor, za wysoka szarża, na tej wiosze inspektor?! I w dodatku tak źle mówi o bliźnich, jad sączy, no jak tak można jad sączyć, ach, ta polaczkowatość!

Pan prokurator, nienawidzący słowa "warszawka", zachowuje się i myśli jak kwintesencja "warszawkowatości". Jest nieuprzejmym, lekceważącym współpracowników, wulgarnym (nie ma dla mnie skali, na której mogłabym zaznaczyć, jak nisko oceniam kogoś, kto myśli o koleżance z pracy per "piczka zasadniczka") bucem o empatii konającego pantofelka ("Pierwsze zdjęcie przedstawiało zbliżenie rozpłatanego gardła denatki. Sobieraj głośno zaczerpnęła powietrza i odwróciła wzrok, a Szacki już miał to skomentować, ale zrobiło mu się przykro i zachował złośliwość dla siebie. Ani ich wina, ani wada, że wszyscy tutaj razem wzięci przez całe życie widzieli tyle trupów, co on w ciągu roku" - no ludzki pan, a mógł zabić. Bo jak ktoś odwraca wzrok od zdjęcia zarżniętej brutalnie przyjaciółki, z którą się jeszcze kilka dni temu na herbatę umawiał to na pewno dlatego, że nigdy dotąd zwłok nie widział, ależ oczywiście, że jak najbardziej, panie prokuratorze Szacki, znawco ludzkich serc). Palant, zgniłek i szczeżuja. Wkurza mnie nawet, jak oddycha. "Białowłosy orzeł Temidy", no rzeczywiście (wredny chichocik, wykrzyknik). A masz, ty, podkreślamy, strona 27, strona 29, 30, 33, 36...

44...

51...

73...

Koniec.

Powoli,  powoli, niezauważenie, robi się tych wykrzykników coraz mniej, coraz mniej, ołówek gdzieś się zapodziewa, nie szkodzi, bo kartka, na której gryzmoliło się gniewne uwagi od dawna robi już tylko za zakładkę.

A w końcu nadchodzi moment, gdy Teodor Szacki wygłasza (czy tam myśli) jedną z tych swoich bucowatych uwag Białego Pana Z Wielkiego Świata, a człowiek się tylko uśmiecha. Och, Teodor tak ma. Ale w gruncie rzeczy to porządny facet. I w gruncie rzeczy często się z nim zgadzamy.

Przyjechał do Sandomierza po spektakularnym spierniczeniu swego życia w Warszawie. Doskonale zdaje sobie sprawę, że je spierniczył. Sam. Własnymi rączkami. Żona, którą zdradził, nie dość, że  zawinęła się i wyprowadziła wraz z córką, to jeszcze szybko związała się z młodszym od niej architektem i wije z nim nowe gniazdko. A przecież to ona była w ich związku tą mniej atrakcyjną, mniej porywającą, tą ciągnącą w dół (tak, wiem, ale pamiętajmy. Dupek), to jemu się powinno udać. Ale się nie udaje. Mieszka w zapuszczonym, wynajmowanym mieszkanku, jest obcym wśród ludzi znających się od zawsze, w niedużym mieście, gdzie wszyscy się znają i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Samotny, coraz starszy, szarpiący się, by wejść w jakiś związek, bez sukcesów, jak to zwykle bywa, gdy wchodzi się w nie na siłę. Chudnie, nie umie żyć sam, nie może zatracić się w pracy, bo w Sandomierzu duże sprawy trafiają się tylko na ekranie w serialu "Ojciec Mateusz".

Kto z nas nie byłby dupkiem w takiej sytuacji? Chociaż troszeczkę?

Duża sprawa wreszcie się trafia - tuż po Wielkanocy pod murami starej synagogi znalezione zostają zwłoki popularnej w mieście, znanej, powszechnie lubianej działaczki społecznej. Szacki dostaje tę sprawę nie tylko dlatego, że jest "białowłosym orłem Temidy", ale także dlatego, że jako jedyny nie jest powiązany z ofiarą. Nie zna jej, nie znał, jest w mieście obcy, co stanowi zarówno zaletę, jak wadę. Zaletę - bo ma na sprawę świeże spojrzenie, nie skażone myślą "przecież wszyscy lubili naszą Basię, to absolutnie niemożliwe!". Wadą - bo musi działać w nieprzyjaznej rzeczywistości, właśnie jako ktoś obcy, ktoś, przed kim ukrywa się swoje małe i większe sekrety, komu nie mówi się wszystkiego, kto musi pokonywać opór zgranej i znającej się społeczności, by się czegoś dowiedzieć. Kto nie wie, komu może ufać, komu nie może, a komu nie powinien. Co jest ważne, co jest drobiazgiem. A nie wie tego również z tego powodu, że nie starał się dotąd tej społeczności poznać. Polubić. Zrozumieć. Że był nabzdyczonym panem ze stolicy, zasklepionym w swoim osobistym nieszczęściu, nieufnym i nieprzystępnym.

Od kilku dni, odkąd skończyłam czytać, nie ustaję w podziwie, jak zręcznie poprowadził mnie autor od "Teodor Szacki, ten buc" do "ma rację, polać mu!" (albo prawie ;)). Niesamowite to było, naprawdę, zwłaszcza, że mówimy o bohaterze, którego już znałam i nie darzyłam, mówiąc oględnie, szczególną sympatią. Zygmunt Miłoszewski rewelacyjnie udziela licznych lekcji swojemu bohaterowi, uczy go i zmienia, a prztyczki w nos, których mu nie szczędzi są niczym balsam dla duszy tych czytelników, którzy nie zapomnieli tak od razu, że startowali z poziomu "rany boskie, co to za ćwok". Rewelacyjne. Doskonałe. Jestem pod wielkim, wielkim wrażeniem.

Za opis snu z tańczącym Hitlerem dodałabym autorowi ze dwie gwiazdki, gdybym oceniała książki w "gwiazdkowym" systemie. Niech za gwiazdki posłuży wyznanie, że czytałam ten fragment na głos Panu Małżonkowi, a nie jest to rzecz, która przydarza mi się regularnie przy okazji lektury kryminałów. Mówiąc szczerze, był to chyba pierwszy taki przypadek w historii mego czytelnictwa. Za tę jedną rzecz ma Zygmunt Miłoszewski moje wielkie uznanie, szczere i nie wykluczam, ze dozgonne.

Zdaję sobie sprawę, że właśnie zrecenzowałam rzecz, która od lat ma tysiące recenzji w całym internecie, i którą prawdopodobnie każdy wielbiciel kryminałów już zna, ale gdyby tak się zdarzyło, że ktoś nie ściągnął jej z półki przez, powiedzmy, (ale rzucam tę liczbę tak tylko, losowo) siedem lat, bo czekał na natchnienie, okazję, wyzwanie czytelnicze albo chwilę, gdy nie będzie miał czego czytać, niech się nie waha i ściąga. Naprawdę warto.

Choćby tylko dla tańczącego Hitlera.



wtorek, 31 marca 2020

Origami z bibułki. "Ukochane równanie profesora" Yoko Ogawa

Żeby nie było, że samym wirusem żyje człowiek (chociaż żyje, chcąc nie chcąc, a bardziej nie chcąc, lecz mus jest mus i co pan zrobisz, nic pan nie zrobisz) to donoszę, że w Domu w Dziczy wciąż się czyta, chociaż nie tyle, ile by się chciało, bo hołmskuling zajmuje masę czasu, pozostałą zaś część dnia zajmuje praca, denerwowanie się i spanie, w niekoniecznie równych porcjach.

Na czytanie wyrywa się chwile między tymi wszystkimi różnościami, i na udział w wyzwaniach czytelniczych ( w tym wypadku w Wielkobukowym Bingo) też.

Okienko w kategorii "Powieść Dalekiego Wschodu" pozwoliło mi zakreślić


"Ukochane równanie profesora" Yoko Ogawy.

Książka, która została wyróżniona pierwszą w historii nagrodą Hon’ya Taishō, przyznawaną przez japoński kolektyw księgarzy, do dziś pozostaje bestsellerem i uznawana jest za jedną z najukochańszych powieści współczesnej Japonii.

Muszę jednak wyznać, że mnie do przeczytania jej skłoniła opinia, na którą gdzieś natrafiłam. Opinię tę, w dużym skrócie, można zamknąć w pełnym zdumienia: "Nienawidziłam matematyki w szkole, nigdy jej nie umiałam, moje jedyne tróje na świadectwie miałam z jej powodu, a ZROZUMIAŁAM TĘ KSIĄŻKĘ!!!". No musiałam rzecz zbadać!

Bohater tytułowy powieści, Profesor, jak przystało na każdego wybitnego naukowca, ma swoje dziwactwa. Dziwactwa Profesora nie są jednak tylko i wyłącznie pochodną jego wybitnego, oderwanego od realiów przeciętnego życia umysłu. Profesor w roku 1975 uległ wypadkowi samochodowemu i na skutek urazu głowy pamięta tylko to, co zdarzyło się przed tą datą. Jego pamięć krótkotrwała obejmuje zaś jedynie osiemdziesiąt minut.

Z powodu tej ułomności Profesor nie jest w stanie zająć się sam sobą, z drugiej strony zaś nie jest też osobą, którą łatwo się opiekować. Każdego dnia wita przychodzącą opiekunkę jak obcą osobę. Każdego dnia zadaje jej pytania, zazwyczaj związane z liczbami (o datę urodzenia, numer buta, wzrost). Każdego dnia trzeba nawiązać z nim nowy kontakt z pełną świadomością, że nazajutrz będzie trzeba nawiązywać go ponownie. Nie jest to łatwe i nic dziwnego, że z pracy u Profesora rezygnują kolejne wynajmowane przez rodzinę opiekunki, a na jego "karcie" w agencji wynajmującej panie do prowadzenia domu przybywa oznaczeń "trudny w obsłudze".

Aż pewnego dnia w progu jego domu pojawia się nowa gosposia z synem, od tej pory nazywanym pieszczotliwie Pierwiastkiem. Powoli, krok po kroku i przełamując trudności udaje jej się nawiązać z Profesorem więź, a językiem, który pozwoli im zbudować namiastkę rodziny, stają się matematyka i baseball. Ale  relację tę będą musieli odbudowywać co osiemdziesiąt minut…

"Ukochane równanie profesora" jest książką tak bardzo nie pasującą do tego, co w ostatnich latach nazywamy "bestsellerami", że trudno to sobie wyobrazić. Przede wszystkim jest krótka - zaledwie 240 stron -, pozbawiona zwrotów akcji, spokojna w tonie, płynna w sposobie opowiadania. Przy tym jest niezwykle japońska - prosta w formie, napięcie między bohaterami rośnie "podskórnie" i ukazywane jest w sposób niezwykle powściągliwy, a przecież czytelnik ani przez chwilę w nie nie wątpi. Cała ta historia - bardzo trudna formalnie do napisania, bo czyż łatwe może być opisanie rosnącej, głębokiej, pełnej szacunku zażyłości młodej kobiety, która zaczęła pracować jako gosposia osób starszych zaraz po maturze i genialnego matematyka, który każdego dnia spotyka ją na nowo? - jest w trudny do wyjaśnienia sposób piękna. Krucha, dyskretna, ELEGANCKA, to chyba najwłaściwsze słowo. Piękna subtelną urodą, jak ptaki origami, zrobione z bibułki albo ogrody zen, niby surowe, niby bardzo proste, a niezwykłej urody.


No i matematyka. Nauka, którą kojarzymy raczej jako chłodną, abstrakcyjną i bezlitośnie logiczną, tutaj staje się wspólnym językiem, drogą do porozumienia za sprawą wzorów, liczb, prawideł, mostem budowanym między genialnym starcem, jego gosposią i jej dziesięcioletnim synem. I rozumiemy ją! Poza wszystkim zaletami powieść ma i te, że pokazuje, jak skomplikowane twierdzenia można wyłożyć w zrozumiały dla każdego sposób, a najważniejszy w uczeniu się jest nie wynik, ale nasza ciekawość i próby, które podejmujemy, by rozwiązać problem.

Doskonała książka.

Jak liczba 28 :).

niedziela, 22 marca 2020

Z notatnika poszukiwacza skarbów


Wiejski sklepik. Na nim kartka: "W sklepie może przebywać jednocześnie tylko dwoje klientów". 
 
Grzecznie czekamy, aż przebywający w środku pan skończy robić zakupy.

Wchodzimy. Panie ekspedientki odgrodzone od klientów prowizoryczną przeszkloną ramką, której tydzień temu jeszcze tu nie było, pieniądze przyjmują w rękawiczkach jednorazowych.

Wszystko jest, pakujemy do torby jajka, jogurt, margarynę, włoszczyznę, ogórki kiszone. Wreszcie, bez nadziei na sukces, przeczołgani daremnymi próbami podejmowanymi przez cały poprzedni tydzień, ośmieleni tym wylewającym się z półek dobrobytem, nieśmiało zadajemy TO pytanie.

Pani ekspedientka nabiera głęboko powietrza i mówi: "Powiem państwu tak - tylko w dużych opakowaniach".

Nie zastanawiamy się ani sekundy.

I wreszcie mamy to!

MAMY. TO.

Najcenniejszą rzecz w Domu w Dziczy <3.
 
 
 
 
I jeszcze jedno zdjęcie muszę wrzucić. Na pamiątkę.
 
Ładnych rzeczy nigdy dość.

Zwłaszcza teraz.
 

sobota, 14 marca 2020

Epidemiologicznie

Z serii "Koronawirus szaleje", część pierwsza:

Królowa Matka (czyta leniwie wypowiedzi ministra zdrowia, płynące na paskach w telewizorni) - "Mamy w kraju jedenaście wysoce wyspecjalizowanych labradorów, gotowych do badania dostarczonych przez szpitale próbek"... - zeelektryzowana siada gwałtownie. - Cococococo??? - czeka z napięciem, wpatrzona w ekran, aż wlokące się, mniej ciekawe paski przeminą, powróci ten najbardziej interesujący iiii...

"Mamy w kraju jedenaście wysoce wyspecjalizowanych LABORATORIÓW..."

Och.

Do wersji z labradorami miała Królowa Matka więcej przekonania. I serca, przede wszystkim, i serca.



Z serii: "Koronawirus szaleje", część druga:

Potomek Młodszy (wraca ze szkoły).

Królowa Matka (rzuca Tradycyjne Rodzicielskie Pytanie) - Cześć, słonko, jak tam w szkółce?

Potomek Młodszy - Super było. Byliśmy na świetnej wycieczce.

Królowa Matka (której fakt wyjazdu któregokolwiek z jej dzieci najwyraźniej był umknął; ciut zdezorientowana) - Na wycieczce? Gdzie?

Potomek Młodszy (tonem wyjaśnienia) - W łazience. Pani nas uczyła, jak prawidłowo myć rączki, jak również pokazywała nam to na obrazkach, które teraz są w szkole dosłownie wszędzie (popadając w tkliwe zamyślenie, ze wzruszeniem) I mydło też jest. Bo do tej pory to nigdy nie było.

Czego więcej trzeba, by się upewnić, że JESTEŚMY GOTOWI.

EDIT. Uczyli się też "kichać w łokieć", co skutkuje rykami z głębi trzewi: "W ŁOKIEĆ! W ŁOKIEĆ!!!"za każdym razem, gdy ktoś w Domu w Dziczy zamierza kichnąć, czyli często.
Koronawirus jest z nami bez szans!



Z serii "Koronawirus szaleje", część trzecia:

Miejsce akcji - mieszkanie Matki Królowej Matki
Czas akcji - środa, 11 marba br. , godzina 13, minut kilka.

Potomek Młodszy (wpadając do domu i jaśniejąc jak Koh-i-noor, na który padły promienie słońca stojącego w zenicie) - Cześć, mamo!!! Szkoła zamknięta od jutra!

Królowa Matka (trochę ogłuszona, trochę zdumiona) - Zamk... ale... zaraz, chwila... moment, skąd ty o tym w ogóle wiesz?!

Potomek Młodszy (z politowaniem) - Oj, mamo, mamo... gdyby koronawirus rozprzestrzeniał się w tym tempie, jak ta wiadomość, to byśmy od miesiąca tu wszyscy zimnym trupem leżeli, jak kraj długi i szeroki!
...
(...ale żeby dowiedzieć się od kumpla, co jest zadane z niemca to się tak nie umie, że zauważy Królowa Matka z goryczą...)



Z serii: "Koronawirus szaleje", część czwarta:

Albo na przykład, gdy siedzisz w sypialni na górze, a z dołu dobiegają głosy - charczące, łamiące się, obce, - a ty wpadasz w panikę, że nawet jeśli to nie koronawirus (O-Mój-Boże-Zaczęło-Się!!!), to zapalenie gardła, i gdzie ty teraz pójdziesz z dzieciomtkami, lekarze przeciążeni albo w Szwecji, w każdej przychodni kordony sanitarne tudzież kolejki...

...po czym przypominasz sobie, że masz na składzie dwóch (no, półtora) nastolatków z mutacją.


Cd z dużym prawdopodobieństwem (niestety) nastąpi.

poniedziałek, 27 stycznia 2020

"Dom tęsknot" Piotr Adamczyk

 W ubiegłym roku rzetelnie i dokładnie wypełniałam wszystkie zalecenia wyzwania książkowego Trójka e-pik

Było to super doświadczenie (podejrzewam, że trochę dlatego, że jestem nowicjuszką w kwestii wyzwań, czytelniczych i wszystkich innych, i cieszę się nimi jak dziecko nową zabawką), w znaczący sposób wpłynęło na zmniejszenie moich "stosików wstydu" i w tym roku zamierzam je kontynuować, ale bez napinki, na przykład w styczniowym wyzwaniu mam zrealizowane 2/3 i tyle pewnie pozostanie.

Natomiast na całego bawić się zamierzam w roku 2020  Wielkobukowym Bingo (#wbbingo), a moje pierwsze skreślone okienko należy do książki, którą zaczęłam w ubiegłym roku, ale skończyłam dopiero teraz - do "Domu tęsknot" Piotra Adamczyka.





I nie dlatego teraz ją skończyłam, że męczyłam się z czytaniem jak Piekarski na mękach, tylko dlatego, że sobie ją dawkowałam, jak kiedyś, dawno, za PeErElu dawkowało się misie Haribo albo banana, jeśli się miało szczęście i podobne smakołyki dostało w paczce.

To jest niesamowite, wzruszające wręcz doznanie, dawkować sobie książkę w przypadku bycia literackim wyjadaczem, który z niejednego pieca chleb jadł, wiele już zna, wiele przeczytał i coraz trudniej mu trafić na jakieś olśnienie. Ba, nawet na zwykłe "podoba mi się", bywa, trudno trafić.

A jak sobie pomyślę, jak pomyślę, że trzy lata temu na Targach w Krakowie widziałam autora, - którego książkę, i owszem, już miałam, i miałam też plany przeczytania jej, ale na razie nie spoczywała ona nawet na "stosiku wstydu", tylko normalnie stała na półce, - autor zaś skończył już był podpisywanie i siedział sobie w towarzystwie dwóch innych panów, pogrążony w przyjacielskiej rozmowie, a ja mogłam do niego podejść i powiedzieć, że napisał coś wspaniałego, coś, co otwiera głowę czytelnika i wietrzy ją jak chłodny, świeży podmuch wietrzy zatęchły pokój, książkę, która sprawia, że zaczynasz patrzeć na świat oczami osoby, nad której oglądem świata nigdy dotąd się nie zastanawiałaś, w tym wypadku Niemki, a Niemcy to, rzecz jasna, naziści i hola, hola, źli ludzie, tylko i wyłącznie, kto by się tam nad nimi zastanawiał, słusznie stąd odeszli i lepiej, żeby nie wracali, nawet ten ich język, to, wiadomo, okropny, jak szczekanie wściekłych psów i świst bata, i nagle widzisz ten świat oczami jednej z ich przedstawicielek, i ze zdumieniem spostrzegasz, że ją rozumiesz, szanujesz, a i zgadzasz się z nią więcej niż często; i myślisz o domach, domach, które pewnego dnia opuścili ludzie, którzy je budowali, tworzyli, którzy w nich kochali, śmiali się i płakali, rodzili się i umierali,
i tak bardzo wszystko jedno, jakiej narodowości byli ci ludzie, zmuszeni z dnia na dzień je zostawić, a razem z domami wszystko inne, naczynia, książki, meble, zdjęcia na ścianach, pocztówki od przyjaciół w szufladach, już na zawsze milczące, na zawsze ukrywające swoje tajemnice, bo każdy z tych domów to tajemnica, może nie taka spektakularna tajemnica, jak ta powieściowa, a może i bardziej spektakularna? kto to wie, nikt, i nikt się już nie dowie; i jeszcze, że ta powieść to kolejna cegiełka budowli, która powoli powstaje, budowli złożonej z opowieści o tożsamościach rodzących się inaczej niż w ogniu powstań i morzu przelewanej krwi, słowem - w jedyny obecny w powszechnej narracji sposób, o tożsamości składanej z mozołem niby układanka z puzzli pochodzących z różnych kompletów, dzień po dniu żmudnie dopasowywanych tak, by udało się ją ułożyć i ujrzeć wreszcie jakiś nowy obraz, jakąś nową jakość;  i że odnajdowałaś własne wspomnienia w tej historii w zadziwiających momentach, bo a to wychowanie na cmentarzu i zabawy wśród poniemieckich grobów, (jeden z cmentarzy leżał dosłownie tuż obok placu zabaw, nawet murka nie miał, tylko pochylone, na pół skruszone kolumienki, i dziesiątki razy zdarzało się, że człowiek płynnie przechodził od zabawy w piaskownicy do układania kamyczków i gałązek na na pół zapadniętej w ziemię płycie nagrobnej, nawet nie zauważając, jak to się stało), a to dziadek z Wehrmachtu... to znaczy, niemiecki dziadek, mój akurat z Wehrmachtu nie był, co jest zresztą kwestią czystego przypadku, a to tapczan pełen cukru, Boże, nie sądziłam, że ktokolwiek poza mną na tym świecie miał tapczan pełen cukru!

Więc gdy pomyślę, że wszystko to mogłam powiedzieć, a potem sobie przypominam, że nie mogłam, bo przecież jeszcze o tym nie wiedziałam, to sobie myślę nie z żalem, a z ulgą, że całe szczęście, że nie wiedziałam, bo przecież autor musiałby uznać mnie za osobę niespełna rozumu, skoro nawet tu nie umiem w skoordynowany sposób wyrazić wszystkich miotających mną emocji, to co dopiero na żywo, no, bez wzywania ochrony by się nie obyło!

Aż wreszcie sobie uświadamiam z ulgą gargantuicznych wręcz rozmiarów, że nawet gdybym umiała je wyrazić, te emocje, językiem pięknym zarówno pod względem składni, jak i treści, to i tak bym nie ośmieliła się odezwać do nieznajomego człowieka sama z siebie, gdyż jestem, Państwo wybaczą mój frencz, dupą wołową, i natychmiast przestaje mi być przykro z powodu utracenia takiej okazji, i dochodzę do wniosku, że w sumie mi wystarczy, że dałam wyraz licznym zachwytom, które mnie ogarnęły, tutaj.

Bo, mam nadzieję, wszyscy zrozumieli, że dałam?

I że polecam?

niedziela, 29 grudnia 2019

Jak zyskać dzień. Przepis

Królowa Matka (od bladego świtu, czyt.: od godziny dziesiątej oddaje się przetrzebianiu własnego księgozbioru pod hasłem "Uciesz swoją bibliotekę").

Pan Małżonek (fachowym okiem mierząc rosnącą pod ścianą górę) - Dobra, to ja zaraz przejrzę swoje rzeczy na dole, zapakujemy wszystko w te torby z IKEI, wyjedziemy dziś trochę wcześniej...

Krolowa Matka (nieuważnie, dzieląc uwagę między Pana Małżonka a dwa tomy Marininy do ewentualnego oddania) - A dokąd ty chcesz dziś wyjeżdżać?

Pan Małżonek - No, do lekarza. Przecież mam dziś wizytę. (z urazą) Co, nie pamiętasz?

Królowa Matka (dorzucając Marininę do góry woluminów, łagodnie) - Jutro masz.

Pan Małżonek (z niezachwianą pewnością) - Dziś.

Królowa Matka (sięgając dla odmiany po Makuszyńskiego) - Jutro. Dziś jest niedziela.

Pan Małżonek - Wczoraj była niedziela!

Królowa Matka (patrząc na swoją Lepszą Połowę podejrzliwie) - I właśnie dlatego wczoraj byliśmy na zakupach?

Pan Małżonek (uparcie i z żelaznym przekonaniem) - Przedwczoraj byliśmy!

Królowa Matka (wciąż jeszcze łagodnie) - Wczoraj.

Pan Małżonek (ociupinkę zirytowany) - Przedwczoraj! W sobotę! Wczoraj była niedziela!

Królowa Matka (też uparcie, acz ta niezłomna pewność, którą czuła, zaczyna się lekko nadłamywać na brzegach) - Wczoraj była sobota. Wczoraj byliśmy na zakupach i u mojej mamy. Dziś jest niedziela.

Pan Małżonek (protestując z głębi serca) - Dziś jest poniedziałek!

Królowa Matka (porzuciwszy w kątku pieczołowicie dotąd tulony w objęciu książkowy nabój, odpaliwszy komóreczkę, a na komóreczce - kalendarz, powiększa na maksa wybarwiony na czerwono numer "29" na ekraniku i podtyka ekranik Panu Małżonkowi pod nos; z naciskiem) - NIE-DZIE-LA.

Pan Małżonek (z dziecięcą, zaprawdę, radością) - O. Dziś niedziela.

I w ten oto właśnie sposób można zyskać cały jeden, nowiutki, nie używany dzień.

Nie ma za co.

sobota, 21 grudnia 2019

O nastroju (jakże by inaczej) świątecznym

Rankiem, by nie rzec bladym świtem Pompon Starszy - który pasjami kocha guziczki i przyciski, dla którego guziczki są tym, czym pudełka dla kotów, i który - gdyby na nieszczęście Ludzkości był prezydentem USA - na milion procent wysadziłby wzmiankowaną Ludzkość w kosmos  już w pierwszym dniu od uzyskania dostępu do guzika uruchamiajacego broń atomową - z braku dostępu do najwyższych urzędów zadowolił się zawieszeniem telewizora, usiłując uruchomić Youtube'a Netfliksa i Cartoon Network jednocześnie. Zbity z tropu odbiornik zamigotał ekranem i odmówił współpracy, nie dając się odwiesić ni prośbą, ni groźbą, ni stosowaniem zaleceń zaczerpniętych z netu jak również instrukcji obsługi, w związku z czym Pan Małżonek wziął urządzenie pod pachę i - bez wiekszych nadziei na osiągniecie sukcesu- udał się w ten świat, pełen lepienia uszek, pucowania okien, zawiniętych w precel kolejek do stoisk rybnych oraz z hukiem trzepanych dywanów.

W Zakładzie Naprawczym, zgodnie z obawami, zderzył się z dramatyczną pustką i drzwiami, na których powiewała przylepiona taśmą kartka: "Zakład zamknięty z powodu wyjazdu w teren, przepraszamy".

Pan Małżonek, nie dając się zniechęcić jakiemuś tam słowu pisanemu, pieczołowicie wyklepał na komóreczce numer telefonu znajdujący się na tabliczce z nazwiskiem Właściciela i, gdy ten odebrał, zaczął przepraszać, że zawraca głowę, kłopot robi, ale telewizor... a tu ten wyjazd...

- Telewizor, mówi pan - przerwał Właściciel. - Chwila. Ma go pan ze sobą?

- Mam - bąknął Pan Małżonek.

- Pan mi da dziesięć minut - zarządził Właściciel i się rozłączył.

Dziesięć minut później zjawił się pod swym zakładem pracy i uciął z miejsca przeprosiny Pana Małżonka, który zaczął znowu się sumitować, że przeprasza, że zmusza do zmieniania planów, bo to i przyjechać musiał specjalnie, i ten wyjazd w teren...

- Panie, daj pan spokój - prychnął Właściciel. - Jaki wyjazd, jaki teren! Ja porządki świąteczne miałem! Jak ja czekałem na ten telefon! - rozpromieniając się i jaśniejąc Wdzięcznością -  Pan mnie uratowałeś! Dawaj tu pan ten telewizor. Na poniedziałek będzie gotowy!

KURTYNA.

I wesołych świąt się z Państwem :D.

piątek, 6 grudnia 2019

Potomka Starszego droga po Wybojach Edukacji, vol. 1 (na 2K, and counting)

Wieczór. Cisza. Potomek Młodszy plumka na gitarze. Pompony przykręcają i odkręcają rozliczne śrubeczki w maszynerii zbudowanej z Elektronicznego Zestawu Laboratoryjnego (maszyneria co jakiś czas wydaje z siebie wycie albo pisk, ku uciesze konstruktorów i wręcz przeciwnym uczuciom obserwatorów), a Potomek Starszy powtarza z mamunią historię, gdyż ma sprawdzian oraz wychowawcę-historyka.

Królowa Matka (nie, żeby z entuzjazmem) - Dobra, to mów, co wiesz o pierwszym triumwiracie, słucham.

Potomek Starszy (zmobilizowany, że hej) - Było to nieformalne porozumienie, zawiązane w Rzymie w 60 roku przed naszą erą. Główną przyczyną jego zawiązania był powolny upadek Republiki Rzymskiej, konflikty wewnętrzne oraz zewnętrzne nękające imperium. Trzej uczestnicy podzielili się władzą w kraju, zachowując jednak całą fasadę republikańskiego ustroju...

Królowa Matka (starając się napoić swój głos uznaniem oraz zachętą) - Tak...?

Potomek Starszy (siłą rozpędu) - ... a hasłem przewodnim było: "odtąd nie stanie się w Republice nic, co nie podobałoby się któremukolwiek z trzech".

Królowa Matka - Super. Skład poproszę.

Potomek Starszy (tonem "a co to dla mnie") - Gnejusz Pompejusz.

Królowa Matka (z aprobatą) - Dobrze.

Potomek Starszy - Marek Krassus.

Królowa Matka (jak wyżej) - Doskonale. I...?

Potomek Starszy (tracąc impet) - ...i ...i... ten trzeci...

Królowa Matka (ciut ogłuszona) - Co?

Potomek Starszy - Ten trzeci... no... (powstrzymując już otwierającą usta Królową Matkę władczym ruchem ręki) Nie! Nie podpowiadaj mi! Na końcu języka to mam! Ten... no...

Królowa Matka (usiłując dojść do siebie) - Ale... ale... ty serio mówisz?

Potomek Starszy (tonem wyjaśnienia) - Zawsze tego trzeciego zapominam. Jak mu było...

Królowa Matka (upewnia się) - Poważnie, zapamiętałeś Marka Krassusa i Gnejusza...

Potomek Starszy (pomocnie) - Pompejusza.

Królowa Matka (nieco histerycznie) - ...Pompejusza, a zapomniałeś... Synu, oszalałeś?! Rubikon? "Kości zostały rzucone"? "I ty, Brutusie"?

Potomek Starszy (bynajmniej nie błyskotliwie) - Yyyyy...

Królowa Matka (bardziej histerycznie) - "Strzeż się Idów Marcowych"?!

Potomek Starszy (rozpaczliwie) - No wiem, wiem, powinienem go pamiętać, jak mu było...

Królowa Matka (histerycznie na maksa) - ASTERIX? OBELIX?! Galowie? Druidzi? Idefix?

Potomek Starszy (wyłamując sobie paluszki) - Został namiestnikiem Galii na pięć lat... i konsulem w 59 roku p.n.e... jak mu było... jak mu było, chwila... Cezar... Cezar...

Królowa Matka (z mocą) - Gajusz Juliusz Cezar, synu!

Potomek Starszy (tonem Archimedesa wyskakującego z wanny) - Tak! Gajusz Juliusz!

...

...

...

W związku z powyższym Syneczek poszedł dziś do szkoły zaopatrzony w ściągę wypisaną długopisem na grzbiecie dłoni.

Ściąga brzmiała: "JG".


niedziela, 1 grudnia 2019

Reklamowo. I wciąż Potomkowo

Pompon Młodszy (z najwyższym wstrętem ogląda reklamę oleju kujawskiego, w której do pięknych pań odzianych w ludowe stroje, z warkoczyma i dekoltyma dodano - dla równowagi zapewne - przepięknych panów, bez warkoczy co prawda, ale za to również bez górnej części garderoby; panowie ci z uczuciem oraz w tonacji tenorowej przekonują nas, że wyciskali ten olej siłą własnych rąk i wybitnie wykształconych bicepsów).

Pompon Młodszy (z odrazą) - Ta reklama mnie odraża! Odraża mnie! Wyjątkowo!

Królowa Matka (nie bez żywego zainteresowania) - O? A czemuż to, zdradź mi?

Pompon Młodszy (ze wstrętem łamane przez oburz) - Bo jak mężczyźni, to od razu, że silni. Nic, tylko siła. Tępa siła!

Królowa Matka (filozoficznie) - Z biologią, synek, nie wygrasz. Statystycznie, podkreślam (podkreśla) STATYSTYCZNIE przeciętny mężczyzna jest silniejszy od przeciętnej kobiety...

Pompon Młodszy (kontynuuje, nie zwracając na Rodzicielkę żadnej uwagi) - ... i jeszcze, że w sześciopakach muszą chodzić! No, nie! (po chwili dalszych masochistycznych obserwacji) ... ja by tej reklamy natychmiast zakazałem!

...

Podpisy pod petycją w wyż.wym. sprawie zbieramy na FB ;).