"Kończyliśmy trzecią klasę LO. Aby
świętować początek wakacji zrobiliśmy sobie całą klasą
imprezę świętojańską w domu koleżanki, która mieszkała w
domku na przedmieściach. Późną nocą, gdy już skończyliśmy
jeść, pić, palić ognisko, puszczać wianki i bawić się w
podchody zalegliśmy w pokoju koleżanki wokół misek z chrupkami i
dmuchanym ryżem i zaczęły się długie nocne Polaków rozmowy.
Nie pamiętam, jakimi meandrami te
rozmowy podążyły, nim doszły do następującego wyznania:
- Mam nadzieję, że nie pomyślisz, że
jestem głupi albo co – powiedział mój wówczas siedemnastoletni
kolega – ale ja czasem tak żałuję, że nie urodziłem się
podczas wojny. Wtedy mógłbym coś naprawdę zrobić dla ojczyzny! -
a ja, siedemnastoletnia, pokiwałam głową z pełnym zrozumieniem,
bo czułam tak samo, jak ja im zazdrościłam, że mieli ten
przywilej i zginęli za Polskę, że pokazali, jak ją bardzo kochają
i do czego są dla niej zdolni, i jeszcze, że się w Warszawie
urodzili, a nie na jakiejś prowincji, w Warszawie, w samym centrum,
tam, gdzie się naprawdę ginęło i walczyło. Oni,
Powstańcy.
Cztery lata później czytałam
Rougon-Macquartów. Dziewiętnasty tom. „Klęska”. Nie-polskiego
pisarza, nie dwudziestowiecznego, nie o Powstaniu. A mimo to doznałam
skojarzenia i pomyślałam sobie, że każdy, komu marzy się wojna z
jej chwałą i glorią powinien obejrzeć prawdziwy polowy szpital,
brudny, pełen krwi i wycia rannych, którym nie można pomóc, bo
nie ma się bandaży ani leków, ani środków przeciwbólowych -
może przestałby roić o wielkich zwycięstwach i bohaterskich
czynach.
Kolejne parę lat później, po
dziesiątkach książek, dziesiątkach programów, dziesiątkach
wywiadów – program wspominkowy, przejmujące wypowiedzi,
przerażające wspomnienia. Danuta Szaflarska (wydaje mi się, że to
była ona) mówi: „ Nie mieliśmy wody, nie mieliśmy co jeść,
siedzieliśmy w piwnicy, nad nami ostrzał. Była z nami matka z
dzieckiem, miał może pół roku, błagała, żeby mu coś dać,
umierał z głodu, a my nic nie mieliśmy. I umarł, ten Andrzejek.
Pamiętam, jak ona strasznie płakała”. Nie miałam wtedy dzieci,
ale moja wyobraźnia nie umiała przestać pracować, i nie umiałam
wyrzucić z niej wizji sześciomiesięcznego dziecka umierającego z
głodu. Pośród brudu, gorąca, nieustannego huku, przy matce, która
nie była w stanie mu pomóc.
Jego twarz, chociaż jej nie znam, jest
dla mnie od tamtej chwili twarzą Powstania Warszawskiego.
I dlatego całą sobą, do głębi, tak
bardzo,że nie potrafię tego wypowiedzieć, odczuwam zdecydowany
sprzeciw wobec popowej wersji świętowania, która staje się powoli
obowiązująca, przeciw temu kolorowaniu i umajaniu rzeczywistości,
pudrowaniu jej i wygładzaniu, temu, że wojna jest w nim śliczna,
kolorowa i wszyscy się uśmiechają, tym przebierankom, tym
rekonstrukcjom, tym grom planszowym czy wręcz komputerowym,
komiksom, temu Pokojowi Małego Powstańca w Muzeum Powstania, gdzie
można strzelić sobie fotkę w hełmie wpadającym na oczy, wykleić
białego orła z kawałków papieru i pobawić się w szpital polowy
z rannymi misiami („Kto lepiej opatrzy misia”), na koniec przejść
suchym i ciepłym, czyściutkim kanałem, a po opuszczeniu Muzeum
rozejrzeć się za jakąś poręczną barykadą i kilkoma Szkopami do
rozwalenia, bowiem odczuło się gwałtowny przypływ patriotycznych
uczuć i chęci, by dać im wyraz.
Nieodmiennie mam w takich wypadkach
ochotę kazać takiej wzruszonej własnym patriotyzmem osobie
pobrodzić w moim szambie. Po kolana. A gdy już pobrodzi w ściekach,
wyjdzie, weźmie wielogodzinny prysznic, spali ubłocone ubranie i
strzeli sobie kielicha, by łatwiej wyrzucić z głowy poczucie
obrzydzenia, powiedzieć jej, że to, czego doznała to był malutki
pikuś oraz lajcik. Albowiem weszła do szamba o wybranej przez
siebie godzinie, wypoczęta i świeża jak stokrotka, a wyszła,
kiedy miała dość. Bo weszła nakarmiona, nawodniona, a gdy wyszła,
mogła się wykąpać. Bo weszła zdrowa i silna, i nie musiała
ciągnąć za sobą rannego przyjaciela. Bo wiedziała, że jak
wyjdzie to nie ujrzy wycelowanej w swoją twarz lufy pistoletu. I
nade wszystko – że ani przez sekundę nie towarzyszyło jej
poczucie zagrożenia. ŻE SIĘ NIE BAŁA. Ani tego, że zabłądzi,
ani tego, że nie uda jej się znaleźć wyjścia, ani tego, że
umrze tam, pod ziemią. Bo to dla niej nie było żadne „być albo
nie być”, tylko zabawa. I tym bardziej tylko zabawą jest
przejście przez kanał w Muzeum, a te łzy w oczach i pochylanie się
nad swoim patriotyzmem i tym, jak, och, wspaniale odczuliśmy jedność
z Powstańcami - to tylko łaskotanie się po „ego”.
Bo wojna to nie jest gra, no, kur...
czę, nie. To nie jest rzut kostką, wypadło trzy, cudownie,
otrzymujesz dodatkową butelkę benzyny, rozwalasz Tygrysa i
przedzierasz się do Śródmieścia, wypadło pięć, doświadczasz
zbiorowego gwałtu w ruinach zakończonego strzałem w brzuch i
wracasz na początek planszy, cholera, znów mnie zabili, będę
musiał zacząć grać od nowa, ale się zdenerwowałem, muszę sobie
herbaty zaparzyć. To nie jest namalowana na twarzy rana i ramię na
temblaku umazanym czerwona farbą, i twarz pobrudzona, aby uzyskać
stosowny efekt artystyczny. To nie jest zabawa dla małych i trochę
większych chłopców i dziewczynek, w której wszyscy są bezpieczni
i się uśmiechają, przebierają w panterki i hełmy, pozują do
zdjęć i zostają bohaterami. I, oczywiście, przeżywają.
Wojna NIE jest śliczna, NIE jest
kolorowa, jest straszna i smutna, boli, cuchnie krwią i palącymi
się ciałami, niegojącymi się ranami i rozkładającymi zwłokami,
i jest niewyobrażalnie brutalna. Jest brudna, niesie ze sobą
cierpienie, głód, okrucieństwo. Niszczy i zabija. Nie ma w niej
nic pięknego i nic wzniosłego. Nic ładnego, nic dobrego, nic
wartego przeżycia. Ma bohaterów, ale nade wszystko ma ofiary –
zagwałcone na śmierć dziewczyny, umierające z głodu dzieci,
przypadkowo zastrzelonych, spalonych żywcem, torturowanych za nic,
umierających w niewyobrażalnym cierpieniu z rozerwanymi
wnętrznościami, którym nikt nie był w stanie udzielić pomocy –
ofiary, które nie doczekają się zdjęć w podręcznikach historii,
a tylko suchych wzmianek z podaną liczbą, która na nikim nie robi
wrażenia. Niesie ze sobą pożogę, zniszczenie i śmierć, gruzy
miast i gruzy indywidualnych losów, traumy i rany, których się nie
da wyleczyć.
Jestem osobą, która uważa, że
Powstanie Warszawskie nie tyle miało sens, co – że odniosło
skutek. Podzielam zdanie Adama Krzemińskiego, że największym zwycięstwem Powstania było
nauczenie nas, że NIE ZAWSZE WARTO. Że zawsze płaci się za
patriotyczne zrywy, ale czasem PŁACI SIĘ ZA DUŻO. To jest, moim
zdaniem, ta lekcja, którą Powstaniu Warszawskiemu zawdzięczamy
wszyscy.
Pudrowanie go, posypywanie confetti,
upupianie i kolorowanie, czyszczenie, ubieranie w odprasowane mundury
i robienie z niego rodzinnej zabawy „narysuj na mapce, jaką drogą
najlepiej dostarczyć pocztę polową” to jest robienie
hurrapatriotycznej szopki z lekcji, że są rzeczy, do których nie
wolno dopuszczać, aby nikt już nigdy nie pozwolił się przekonać,
że prawdziwy patriotyzm to dać się zabić dla swojego kraju, a nie
dla niego żyć.
Dlatego nigdy nie pozwolę ubrać
żadnego z moich synów w hełm i panterkę, i żadnemu nie kupię
komiksu o małych powstańcach ani gdy planszowej. Wiem, że
prawdopodobnie i tak nie ominie ich okres myślenia „och, jakże
chciałbym umrzeć za Polskę”, tak, jak i mnie nie ominął, ale
nade wszystko chciałabym, żeby wiedzieli, choćby teoretycznie, że
za Polskę nie tylko się umiera. Żeby mieli się czego uchwycić w
chwili, gdy zaczną z umierania za Polskę wyrastać, a dorastać –
do życia i pracowania dla niej.
I, tak, będę im mówić, pokazywać i
uczyć, co znaczy naprawdę wojna, i czym się okupuje umieranie za
Polskę.
Co roku 1 sierpnia o 17, gdy wyją
syreny, zatrzymuję się na minutę w milczeniu.
Co roku w tej chwili myślę o małym
Andrzeju, umarłym z głodu w ruinach.
Pewnie nikt inny go już nie wspomina.
Nie wiem, czy żyje jego matka, nie wiem, czy miał braci i siostry,
a jeśli miał – czy przeżyli. Wspominam go za nich wszystkich.
Widzę jego twarz w twarzach moich dzieci, które miały szczęście
urodzić się w szczęśliwych, bezpiecznych czasach.
Jego pamięci poświęcam ten tekst.
Jego – i pamięci tego, kim mógłby
się stać, gdyby miał szansę dorosnąć.
Obrazą tej pamięci (i pamięci 200
tys. cywilnych mieszkańców Warszawy, którzy być może wcale nie
sądzili, że słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę, ale
nikt ich nie spytał o zdanie nim obrócił w perzynę ich los, los
ich rodzin, ich domy i ich miasto) byłoby dla mnie przerobienie jego
śmierci na komiks albo rekonstrukcję historyczną".
To jest tekst, który rok temu Królowa Matka napisała dla Grupy Desantowej (robiąc przykrość akurat tym osobom, których tekst w ogóle nie dotyczy, i o których Królowa Matka, pisząc, myślała jako o przykładach na tezę przeciwną do tej o "głaskaniu się po ego", ale takie chyba jest zawsze ryzyko podobnych tekstów, niestety). Nie linkowała go na blogu, chyba nawet nie linkowała go na Facebooku, znają go zatem tylko ci Czytelnicy jej bloga, którzy czytywali również Desantową.
Odkąd zaś Desantowa zniknęła z internetów tekst kurzył się w wirtualnej szufladzie i Królowa Matka była pewna, że nigdy go z niej nie wyciągnie.
Oto, dlaczego zmieniła zdanie:
(zdjęcie wrzucone na FB przez osobę, która takiej, ekhm, dekoracji kawy nie zamawiała, dostała ją w niespodziewanym i jakoś nic a nic jej nie zachwycającym pakiecie wczoraj w kawiarni na Nowym Świecie),
("do każdej koszulki opaska", jak głosi reklama),
(czy każdy zauważył uśmiechniętego hitlerowca w gratisie?)
a nade wszystko i przede wszystkim
to, umajone
hasłem "Czy wiesz, co robiły dzieci w czasie Powstania Warszawskiego?":
Drodzy Organizatorzy, genialne Głowy z Muzeum Powstania Warszawskiego, zwraca się do Was Królowa Matka w krótkich, żołnierskich słowach, pytając grzecznie (a nawet, zważywszy okoliczności, bardzo grzecznie):
CZY WAS JUŻ TOTALNIE PORĄBĄŁO?
Tak, Królowa Matka wie, co robiły dzieci w czasie Powstania.
Dzieci w czasie Powstania ginęły, masowo. Głodowały. Traciły rodziców i rodzeństwo, niejednokrotnie będąc świadkami ich śmierci. Chorowały i zostawały ranne, i nikt nie mógł im przynieść pomocy. Bały się.
(UWAGA! Osoby o wrażliwości innej niż kierownictwo Muzeum nie powinny klikać w ten link. Nie powinny czytać tego artykułu, zwłaszcza przed snem. Niech im wystarczą poniższe cytaty. I zapewnienie, że wcale nie są najgorsze i najstraszliwsze).
"Wysadziliśmy drzwi, chyba do szkoły. Dzieci
stały w holu i na schodach. Dużo dzieci. Rączki w górze. Patrzyliśmy na
nie kilka chwil, zanim wpadł Dirlewanger. Kazał zabić. Rozstrzelali je,
a potem
po nich chodzili i rozbijali główki kolbami. Krew ciekła po tych
schodach. Tam w pobliżu jest teraz tablica, że zginęło 350 dzieci.
Myślę, że było ich więcej, z 500.
A tamta dziewuszka, która wyszła nagle z piwnicy, była chuda i
niewysoka, jakieś 12 lat. Ubranko podarte, włosy rozczochrane. Z jednej
strony my, z drugiej Polacy. Stała pod ścianą, nie wiedziała, gdzie
uciec. Podniosła rączki, powiedziała: "Niś partizani". Machnąłem do
niej, żeby się nie bała, żeby podeszła. Szła z rączkami do góry. W
jednej coś ściskała. Była już blisko, padł strzał, główka jej
odskoczyła. Z ręki wypadł kawałek chleba.
Naszą maskotką był kaleki chłopiec, też ze 12 lat. Stracił nogę, ale
potrafił bardzo szybko skakać na drugiej. Był z tego bardzo dumny.
Zawsze skakał wokół żołnierzy, w tą i z powrotem. Mówiliśmy, że to na
szczęście. Trochę pomagał. Któregoś dnia zawołali go esesmani. Skoczył
do nich chętnie. Śmiali się, kazali mu skakać w stronę drzew. Widziałem z
daleka, jak wsuwają mu dwa granaty do torby. Nie zauważył. Skakał, a
oni się śmiali: "Schneller, schneller!" (szybciej, szybciej). Wyleciał w
powietrze".
To właśnie robiły dzieci w czasie Powstania.
A teraz, czego Królowa Matka nie wie.
Nie wie, jak ma wyjaśnić swoim dzieciom, co naprawdę robiły dzieci w czasie Powstania, skoro Muzeum Powstania Warszawskiego, powołane wszak do pochylania się nad zbiorową duszą Polaków, organizuje z okazji rocznicy radosną imprezę plenerową, a z reklamującego ją plakatu wyraźnie wynika, że dzieci w czasie Powstania świetnie się bawiły, przyjmując zrzuty, gasząc pożary i strzelając sobie selfie na tle namiotów z balonikami.
Nie wie, jak ma je uczyć, że wojna jest potworna, straszna i nigdy nie wynika z niej nic dobrego, że nie wolno się bawić w wojnę, bo wojna nie ma w sobie nic z zabawy, skoro instytucja, czująca się bardzo dobrze w roli depozytariusza Jedynego Właściwego Wzorca Patriotyzmu Polaków robi z okazji 70-tej rocznicy Powstania rodzinny piknik.
Skoro w sklepach stoją sobie klocki z uśmiechniętym powstańcem w płonącym domu i z uśmiechniętym niemieckim żołnierzem z podniesionymi rękami.
Królowa Matka spodziewała się wysypu inicjatyw w jej odbiorze obraźliwych przy okazji okrągłej rocznicy Powstania już rok temu. I już rok temu obiecała sobie, że się nie odezwie. I nie wie, czemu się odzywa, naprawdę. Zupełnie co innego chciała napisać, post miał dotyczyć raczej różnych dróg do budowania tożsamości narodowej i, co ciekawe, miał być właśnie na kontrze do tezy, której MPW wydaje się być zaprzysięgłym propagatorem, że jest tylko jeden obowiązkowy wzór patriotyzmu, tylko jedna droga do tożsamości, tylko jedna, właściwa postawa, ta, którą MPW strzeże i hołubi; podczas gdy ona sama uważa (a wręcz jest na to żywym przykładem), że otóż niekoniecznie.
I o tym miało być, że Królowa Matka naprawdę rozumie
warszawiaków, serio, bo to jest ich powstanie i ich ukształtowało,
a nie jest to wydarzenie, które mogłoby się NIE
odcisnąć i NIE ukształtować, nawet Królowa Matka, torunianka z dziada pradziada i babci prababci, ma w rodzinie ofiarę powstania, choć jej związki z Warszawą są więcej niż luźne, więc co dopiero ci, co całe rodziny w stolicy mieli, jak mieliby się uwolnić od traumy utraty rodzin i domów, i rodzinnego miasta w zaledwie siedemdziesiąt lat.
Ale jest w niej olbrzymi sprzeciw wobec uogóln
iania
tego doświadczenia na resztę narodu, w dodatku (rodowici warszawiacy
mogą tego tak nie widzieć, ale tak jest, Królowa Matka to mówi jako doświadczona mieszkanka
prowincji) wartościowania z pozycji "lepszości" - ""warszawiacy są
lepsi, bo dali sobie w imię miłości ojczyzny wyburzyć stolicę, a ci
krakowiacy... ci torunianie... co to za wojna była, to tylko Gubernia
(autentyczny argument przeczytany w jednej dyskusji, żeby nie było)...
tylko Kresy... tylko Mazury... tylko Śląsk... Mazury i Śląsk to w ogóle
nie wiadomo, czy Polacy... i stoją ich miasta? Stoją, znaczy, ich
doświadczenie się nie liczy".
I jeszcze o tym, że fakt, że się inne doświadczenia
zaczynają przebijać do dyskursu Królowa Matka uważa za wielkie osiągnięcie, naprawdę,
najwyższy już czas, chociaż od czasu wspomnianych w powyższym linku do "Polityki" kolonii Adama Krzemińskiego ("jakie
to powstanie lokalne") do czasu kolonii Królowej Matki ("jak oni mieli dobrze, ci w
Warszawie, mogli zginąć w powstaniu!") wiele uczyniono, by był to
dyskurs niezwykle wręcz trudny.
O tym miało być.
Ale nie będzie.
Bo jakoś Królowej Matce witki opadły, i chęć dyskusji sklęsła, a wewnątrz ma niesmak i smutek, i poczucie, że i tak nikt, nikt jej nie zrozumie.
PS.
Królowa Matka poczuła się w obowiązku dokonania peesu, korespondencja z Czytelnikami bowiem uświadomiła jej, że pewne kwestie w jej wpisie są niejasne.
Post NIE JEST próbą oceny Powstania Warszawskiego. Oceniać Powstańców w życiu by się nie ośmieliła, do oceny dowódców nie ma ani kwalifikacji, ani powołania, ani, owszem, odwagi.
Post jest wyrazem sprzeciwu wobec robienia z Powstania radosnego rodzinnego pikniku, sprzedawania go na koszulkach, i robienia z niego komercyjnych oraz niejednokrotnie rozrywkowych przedsięwzięć przy jednoczesnej skłonności do oceniania osób (oraz ich rodziców, dziadków i pradziadków, do siódmego pokolenia), których idea czczenia Powstania za pomocą wypicia latte z kotwicą, wytatuowania sobie Małego Powstańca i/lub wrzucenia na Facebooka selfie z imprezy "Podwórkowi Powstańcy" nie porywa, gorszy albo oburza, jako "nieprawdziwych Polaków" i nie-patriotów oraz obcy element, który plwa na polskość.