niedziela, 1 czerwca 2014

Królowa Matka rzuca się z motyką na Słońce (Hakan Nesser, "Rzeźniczka z Małej Birmy")

Jeśli któryś z Czytelników pamięta jeszcze ten wpis, pamięta zapewne również to wyzwanie:



... i może ucieszy go informacja, że Królowa Matka zwariowała i postanowiła się wyż. wym. wyzwania podjąć.

Po pierwsze, pomyślała Królowa Matka, czerwiec ma szczęśliwie akurat trzydzieści dni, jak obszył.

Po drugie, pomyślała Królowa Matka, czerwiec jest też jeszcze szczęśliwszym zbiegiem okoliczności miesiącem przedwakacyjnym (a nawet trochę wakacyjnym), co oznacza, że obowiązków zawodowych i pozazawodowych, ale związanych z kształceniem się Potomków w uczelni podstawowej Królowej Matce znacznie ubyło.

I po trzecie,  coś się należy blogowi, Czytelnikom i Królowej Matce za cały rok szkolny prawie całkowitej posuchy.

Słowem, powstał plan "jeden dzień - jeden post", czasem dłuższy, czasem krótki, ale tak do końca Królowa Matka nie wierzy, że to się uda. Więc może to będzie dwadzieścia pięć postów. Albo dwadzieścia. Może te pytania, na które uda się Królowej Matce odpowiedzieć jednym zdaniem (tak, będą takie!) opublikuje ona razem z tymi, na które odpowiedź jednym zdaniem stanowiłaby gwałt na królewskomatczynej skłonności do słowotoku... w każdym razie - na czerwiec zapowiada się więcej postów, niż trzy!

A ten jest pierwszym z serii. 


1. Najlepsza książka przeczytana w ubiegłym roku
  
Cóż, dla nikogo, kto w miarę regularnie bywa w progach Królowej Matki nie jest tajemnicą, że ostatni rok upłynął jej głównie na lekturze kryminałów i dwóch powieści Katarzyny Michalak, a zatem nie powinno być zaskoczeniem, że najlepszą książką, jaką Królowa Matka przeczytała w ubiegłym roku jest...
...
...
...




...



... właśnie kryminał.

Chociaż niezupełnie.

Jak pisała Królowa Matka w swojej pierwszej notatce o Håkanie Nesserze, kupując jego pierwszą powieść kupowała Królowa Matka kryminał, a dostała literaturę. To samo, tylko bardziej, odnosi się do ostatniej części cyklu o inspektorze Barbarottim "Rzeźniczka z Małej Birmy".

Królowa Matka szła akurat odebrać Potomka Młodszego z przedszkola, do księgarni weszła bez zakupowych planów, po prostu zawsze wchodzi, aby ucieszyć oczy tym całym niedostępnym bogactwem, tak, jak niektórzy wchodzą do drogerii, inni do sklepów z butami, a jeszcze inni - do sklepów komputerowych. Ujrzawszy nowego Nessera ujęła go miłośnie w dłonie, zdziwiła się, że jest to piąta część cyklu zapowiadanego jako tetralogia, sprzedawczyni powiedziała zachęcająco: "Bardzo polecam!", a Królowa Matka spojrzała na nią jak na wariatkę, no bo, jak to, jej polecać Nessera, też!; po czym zmitygowała się, bo przeciez nie ma tego uwielbienia dla Nessera wybitego czcionką rozmiaru 66 na czółku, podziękowała z uśmiechem, pogalopowała do kasy, otworzyła książkę natychmiast po wyjściu z księgarni i przejściu przez jezdnię (na tyle starczyło jej przytomności umysłu), i pogrążyła się w lekturze na chwilę bardzo krótką, bo już w połowie drugiej strony poczuła się tak, jakby dostała cios w splot słoneczny.

Oto jej ulubieniec pośród inspektorów, inspektor Barbarotti, wracający do pracy po długim, przymusowym urlopie dostaje do rozwiązania starą sprawę z 2005 roku. Starą i w dodatku, zdałoby się, już rozwiązaną - sprawę elektryka, który pewnego dnia zaginął. Jego partnerką w czasie, gdy zaginął była kobieta, tytułowa "Rzeźniczka z Małej Birmy", 16 lat wcześniej oskarżona, osądzona i skazana za zamordowanie i poćwiartowanie męża. Barbarotti próbuje odkryć, czy między tą zbrodnią sprzed lat a zaginięciem elektryka istnieje jakikolwiek związek. I nie wiadomo tylko, czy to stare śledztwo jest w ogóle ważne, czy po prostu chodzi o danie inspektorowi jakiegoś prostego zajęcia, które pozwoli mu pomóc powrócić do równowagi i zająć czymś myśli, a jednocześnie, gdyby te myśli jednak nie dały się zająć, nie rozwiązanie go nie przyczyniłoby zbyt wielu szkód.

A próby powrotu do normalnego życia mają w tej książce znaczenie większe niż wszystkie kryminalne wątki, ponieważ Barbarotii powraca po urlopie, którego powodem była wielka, osobista tragedia. I to sprawia, że nie jest on jedynym bohaterem powieści.

Drugim, równorzędnym, jest smutek.

Nie depresja i nie żałoba, ale smutek, wszechogarniający, otulający jak kokon smutek, który hamuje ruchy i sprawia, że ciężko się oddycha, i z którego nie ma wyjścia, można go tylko przeżyć. I wydaje się, że się nie przeżyje. Albo, że żyć z nim będzie się już zawsze, niezmiennie, wlokąc się bez nadziei i bez sił dzień po dniu, ten dzień po dniu, który trzeba będzie jakoś przeżyć, bo wokół są ludzie, którzy na ciebie liczą i za których jesteś odpowiedzialny - i tak do końca życia.

Nie znaczy to jednak, że historia zbrodni nie jest ciekawa albo nie wciąga. Jest - jak zwykle u Nessera - opisana powoli, akcja zawiązuje się mały krok po małym kroku, stopniowo, w kolejnych retrospekcjach, odsłania się przed nami historia Rzeźniczki – kobiety, która pewnego dnia nie wytrzymała z mężem pijakiem i despotą, i po prostu go zabiła. To przynajmniej zeznała w sądzie. Ale co tak naprawdę wydarzyło się w Małej Birmie latem 1989 roku? Prawie przez całą lekturę czytelnik ma uczucie, że doskonale to wie. A na koniec dowiaduje się, że nic nie wiedział, i że od samego początku źle zgadywał.

Ale ta powieść pozostała w pamięci Królowej Matki przede wszystkim jako studium żałoby. Idealnie opisane studium żałoby. Od pierwszego spotkania z Håkanem Nesserem Królowa Matka przekonana była, że oto zetknęła się z Pisarzem, który akurat przez przypadek pisze kryminały (podczas gdy na przykład Camilla Lackberg jest - w subiektywnym odbiorze Królowej Matki - wyłacznie autorką kryminałów, a nie pisarką), ale gdyby zapragnął napisać nie-kryminał uczyniłby to równie świetnie. I "Rzeźniczka z Małej Birmy" stanowi w pewnym sensie dowód potwierdzajacy tę tezę. Jest książką w książce. Powieścią obyczajową w kryminale. Dwoma w jednym.

Nie jest łatwo wyjaśnić, dlaczego Królowa Matka tak myśli zwłaszcza, że nie umie ona właściwie mówić o tych filmach, książkach, serialach, autorach (itp., itd), których lubi, mówienie o tych, których nie lubi wychodzi jej o wiele lepiej także dlatego, że dość łatwo jest znaleźć uzasadnienie dla swojej niechęci. A jak uzasadnić uwielbienie, poza powiedzeniem: "bo tak"? 

Niestety, niestety, Królowa Matka uznaje Nessera za wyjątkowego pisarza... bo tak.

Bo potrafi w kilku słowach, delikatnie i z wielkim psychologicznym wyczuciem opisać tak szeroki wachlarz emocji, że to po prostu zdumiewa.

Bo każda jego książka wydaje sie Królowej Matce lepsza niż poprzednia, zawsze, choćby trudno jej się było za nią zabrać (patrz: "Drugie życie pana Roosa"), np. "Samotnych" uznała za arcydzieło nie tylko gatunku, i naprawdę trudno jej było uwierzyć, że niespodziewana część piąta jest lepsza, a tu surprise, surprise, rzeczywiście była, napisana tak subtelnie, tak bardzo chwytająca za gardło, tak niesamowicie wiarygodna w opowiadaniu o życiu człowieka, który musi żyć dalej, choć wydaje mu się, że nie ma po co, że nie da rady; i to jest opisane wspaniale, nienachalnie, prawdziwie jak życie, które przecież toczy się i zmienia powoli, ślimaczo, dzień po dniu, i wielkie skoki i wielkie zmiany zdarzają się w nim raczej rzadko.

Bo niezwykle umiejętnie i z talentem genialnego, budzącego podziw portrecisty pochyla się nad każdym człowiekiem i potrafi kilkoma pociągnięciami nadać mu wszystkie barwy i odcienie tęczy.

Bo pisząc wywołuje emocje, jakże umiejętnie, po prostu prowadzi czytelnika jak na sznurku tam, gdzie sam chce. Potrafi pisać fascynująco o rzeczach trudnych i nie depresyjnie o rzeczach smutnych (potrafi też pisać bardzo depresyjnie o rzeczach depresyjnych, a już "Człowiek bez psa" to istny Bergman XXI wieku, ale to insza inszość).

Bo - bez wzgledu na gatunek literacki, w którym się specjalizuje, mroczną tematykę powieści i grzebanie w ludzkich duszach w poszukiwaniu uzasadnienia dla najgorszych ludzkich instynktów i postępków -  lubi ludzi. I sprawia, że w zamian lubi się inspektora Barbarotti.

Bo "Rzeźniczka z Małej Birmy" ma zakończenie, które jest jak błysk nadziei wśród mroku. A Królowa Matka ceni Nadzieję ponad wszystko.

Bo sprawił, że Królowa Matka zakochała się w nim od pierwszego przeczytania... i tu wracamy do "bo tak", albowiem osoba zakochana jest nieobiektywna.

Jedyne, co można w tej sytuacji zrobić to samemu sprawdzić, czy i jak bardzo się Królowa Matka... nie myli :).



Ciąg dalszy nastąpi - miejmy nadzieję - jutro :).

sobota, 31 maja 2014

Truskawkowo

Ale że jest sezon na truskawki wszyscy już zauważyli, tak?

W gospodarstwie domowym Królowej Matki sezon na truskawki objawia się tym, że, uchetana jak perszeron za pługiem Królowa Matka, powłócząca nogami podczas powrotu z pracy, zauważa kątem oka stoisko owocowo-warzywne, a w tej konkretnej chwili - wyłącznie owocowe, zasypane truskawkami po brzegi, i jakaś jedna jeszcze działająca komórka jej mózgu emituje myśl: "Mam sporo dzieci, sezon na truskawki jest taki krótki, a ceny zachęcająco spadają, kupię łubiankę, albo i dwie...".

W tym samym czasie w innym miejscu Rodzinnego Grodu Teściowa Królowej Matki poddaje się myśli: "Mam sporo wnuków, sezon na truskawki jest taki krótki, a ceny zachęcająco spadają, kupię łubiankę, albo i dwie".

A Królowa Matka, która tymczasem dotarła do mieszkania własnej Matki odkrywa, że wczoraj po południu, podczas szybkich zakupów Matka Królowej Matki uświadomiła sobie, że ma sporo wnucząt, sezon na truskawki jest taki krótki, ceny zachęcająco spadaja, i nabyła łubianeczkę owocu, albo i dwie.

Wskutek wszystkich powyższych okoliczności Królowa Matka powitała weekend jako szczęśliwa posiadaczka około siedmiu kilogramów truskawek, które należało jakoś twórczo zutylizować.

Część została entuzjastycznie zutylizowana przez wszystkie cztery Pacholątka (ze szczególnym uwzględnieniem owocożernego Cholernego Eloja, czyli Pompona Młodszego) oraz ich Rodziców w sposób klasyczny i mniej klasyczny, z cukrem, bitą śmietaną oraz sauté, część przerobiona spracowanymi dłońmi Królowej Matki na soczki i dżemiki,


a z częścią postanowiła Królowa Matka poeksperymentować i sprawdzić, czy muffinki, które zwykle robi z malinami udadzą jej się także w wersji truskawkowej.

Te muffinki mają szereg zalet, to znaczy POZA tymi zaletami, które muffinki mają, że tak to Królowa Matka ujmie, zawodowo (czyt.: może je zrobić nawet dwulatek, produkcja trwa jakieś pół godziny, potrzebne składniki zawsze są w przeciętnym domu, a jak nie ma to znaczną ich część można czymś zastąpić i też będzie świetnie) - są wyjątkowo miękkie i lekkie, wychodzi ich więcej niż 12 (rzecz nie bez znaczenia przy tej hordzie muffinożerców, która żyje pod dachem Domu w Dziczy) oraz składniki mierzy się na szklanki i łyżki.

Nie, żeby Królowa Matka nie miała miarki, ma, nawet bardzo śliczną i nowiutką, bo tą poprzednią Pompon Starszy w radosnych igrcach rzucił przez cały pokój i nieco ją nadpękł, ale tym razem nie musiała jej wyjmować. Wyjęła szklankę, po czym odmierzyła dwie szklanki mąki, pół szklanki cukru oraz po płaskiej łyżeczce proszku do pieczenia i sody oczyszczonej, i wszystko wymieszała w jednej misce.

W drugiej połączyła dwa rozbełtane jajka, pół szklanki oleju i 300 g jogurtu naturalnego.

Potem wymieszała to, co mokre z tym, co suche, nałożyła do muffinkowych foremek ciasto do 2/3 wysokości, a na każdą położyła przeciętą na ćwiartki truskawkę, i włożyła foremki do pieca nagrzanego do 200 stopni na około 20 minut.


Bardzo wyszły dobre (prawie tak, jak te z malinami, które Królowa Matka piecze zazwyczaj według tego przepisu, znalezionego kiedyś tam w jakiejś gazecie), ale nie wyczerpały w najmniejszym stopniu truskawkowego problemu w Domu w Dziczy.

W związku z czym Królowa Matka postanowiła dokonać kolejnego eksperymentu i wypróbować przepis na ciasto drożdżowe z owocami. W oryginalnej wersji te owoce to były jagody, ale co z tego, truskawki też są jadalne, a jak nie, to jakoś się trzeba o tym przekonać, prawda?

Entuzjastycznie przystąpiła więc do produkowania ciasta drożdżowego, krusząc 30 g drożdży i rozcierając je z dwiema łyżkami mąki, szklanką ciepłego mleka i łyżeczką cukru. Odstawiła odczyn - miało to trwać do chwili, gdy ten się spieni, ale tempo pienienia zaskoczyło Królową Matkę i w efekcie odstawiła odczyn do momentu, gdy znaczna jego część wyszła na spacer pozwiedzać kuchenkę i okolice, i trzeba go było zbierać łyżeczką.

Spieniony i zebrany łyżeczką rozczyn Królowa Matka dodała do pół kilo mąki, 75 g cukru, jednego jajka, 10 dkg miękkiego masła i szczypty soli, całość starannie i pracowicie zagniotła w elastyczną kulę i odstawiła do ponownego wyrośnięcia na czas potrzebny, by podwoiło ono swoją objętość.

Wyrośnięte ciasto rozwałkowała i przełożyła na wyłożoną papierem do pieczenia blachę, a na nie wylała polewę poczynioną z dwóch ubitych na pianę razem z 10 dkg cukru i dwiema łyżkami ciepłej wody jajkami. Łyżką porobiła w cieście wgłębienia, a w każde włożyła płatki zimnego masła. Na wszystko wyłożyła pocięte w ćwiartki truskawki, posypała płatkami migdałowymi i, pełna watpliwości, bo ciasto wydało jej sie bardzo dziwne, włożyła je na 45 minut do piekarnika nagrzanego do 180 stopni.


Ku jej szczeremu zdumieniu ciasto pięknie wyrosło (nie tak, jak na zdjęciu w gazetce, ale to dlatego, że przepis był na blachę 30 na 40 cm, a Królowa Matka miała większą) i okazało się jadalne, a nawet smaczne na tyle, że w swoim czasie z jagodami także zostanie wypróbowane.

No i. I już. Już pozostało tylko wyłożenie całego tego truskawkowego dobra na talerze...


i pochłonięcie z błyskiem w oku i żądaniem: "Jeszcze!".

 

Czego wszystkim Drogim Czytelnikom Królowa Matka życzy :).


piątek, 30 maja 2014

Dla tych, co kochają suchary

Tekst, który zaraz przeczytasz, Drogi Czytelniku, jest własnie sucharem.

Został napisany ponad rok temu dla Grupy Desantowej, Grupa Desantowa popadła od tamtego czasu w hibernację, kiedyś, Królowa Matka ma taką nadzieję, się z niej obudzi i może nawet nadal będzie chciała, żeby Królowa Matka dla niej pisywała. Do tej chwili od czasu do czasu w miesiące szczególnie obfitujące w królewskomatczyne, ekhm, życie pozablogowe, które objawia się między innymi tym, że tu, na blogu, zapada głucha cisza, a na blogu robótkowym to już w ogóle kamienna, będzie Królowa Matka wrzucać tu od czasu do czasu i po koniecznych kosmetycznych zmianach jakiś Desantowy tekst. Tak tylko, żeby, jakby to nazwać, przedłużyć agonię bloga?... albo, o, trochę go reanimować. Niektóre z jej tekstów się do prezentacji tutaj nadają. Niektóre nie straciły na aktualności. A część Czytelników może je w ogóle pierwszy raz na oczy widzieć, więc to dla nich nawet suchar nie będzie, tylko świeżynka.

Ta w dodatku będzie o tym, co Królowa Matka od lat, z niesłabnącym ogniem, kocha, a o czym od dawna, pomimo nieslabnacego ognia, nie pisała.

Czyli o reklamach.

Jak nawet średnio-zaawansowanym Czytelnikom tego bloga wiadomo, Królowa Matka reklamy kocha.

Takie są słodkie, takie śliczne, ten świat taki... czyściutki! Wszystko, jak być powinno, wszyscy zadowoleni z życia, uśmiechnięci jak po lekach, od rana do wieczora wypachnieni i świeżutcy, z problemami, które niejednokrotnie rozwiązać można dokonując zakupu za 9,99 zł plus VAT!

Każdy by chciał w takim świecie pobyć choć chwilę, prawda? Pouśmiechać się i podładować akumulatory.

Niestety, nie każdy się nadaje. Większość ludzi dysponuje szerokim wachlarzem przeróżnych braków, niektóre są nie do usunięcia (na przykład fakt, że w dwudziestej drugiej – góra – wiośnie życia nie ma się piętnastoletnich dzieci, niestety, błąd, duży błąd, szanse na uczestnictwo w reklamie rodzinnych wczasów, samochodów i płatków śniadaniowych przekreśla niemal całkowicie), ale są i takie, nad którymi wystarczy popracować i już, drzwi do pięknego, kolorowego świata (i, kto wie, może do zrobienia zawrotnej kariery pozwalającej na umocowanie się w tym świecie na stałe też) otwarte po prostu na oścież.

Dla osób wystarczająco zdeterminowanych oto krótki, praktyczny poradnik, opracowany z podziałem na grupy docelowe.

Jeśli jesteś dzieckiem

Naucz się seplenić. Dużo nad tym pracuj, pamiętając, że trening czyni mistrza. Seplenienie sprawi, że twarde serca wokół miękną jak asfalt w upalny dzień, i to nie tylko serca rozkochanych dziadków czy rodziców, ale także surowego pracownika banku czy też współtowarzyszy podróży pociągiem. Jeśli szczęśliwie jesteś blondwłosym cherubinkiem z loczkami, dołeczkami i rzęsami (oto kolejna z rzeczy, nad którymi nie ma sensu pracować, bo albo się jest cherubinkiem, albo nie) masz całkiem spore szanse, że żaden ze współpasażerów nie zwymyśla twoich rodziców oraz/ lub powstrzyma chęć zatkania ci gęby własnoręcznie, mamrocząc pod nosem inwektywy pod adresem zarozumiałych gówniarzy, którzy wtykają nos w nie swoje sprawy i wtrącają się do rozmów obcych ludzi.

Uświniaj się od stóp do głów przy każdej okazji, i bez okazji też, jak da radę. Zakładaj białe ubranie, kiedy idziesz potarzać się na trawie. Wskakuj do każdej kałuży, którą zauważysz. Rozmyślnie polewaj ubrania sokami i zupą. Kiedy pobrudzisz sobie dłonie, wycieraj je w spodnie. Wszystko to patrząc na mamusię z uśmiechem. Bez obaw, w Idealnym Świecie Reklam, do którego aspirujemy, mamusia nie zrobi karczemnej awantury i nie posadzi cię w łazience z szarym mydłem i nakazem, byś się stamtąd nie ruszał zanim nie usuniesz wszelkich wyników swego radosnego eksperymentu, tylko rozpromieni się jak supernowa i chlapnie na plamę Vanishem, po czym wyciągnie koszulkę z pralki czystą i od razu wyprasowaną.

Jeśli jesteś kobietą

Narzekaj na zaparcia i wzdęcia, w celu ukazania światu ogromu swojego bólu chwytaj się często za brzuch. Publicznie, bo w zaciszu domowym to się nie liczy. Jednocześnie dzwoniąc np. do siostry czy najlepszej przyjaciółki nie mów: "Słuchaj, dziś nie mogę przyjść, mam okres/ okropną biegunkę" tylko używaj wyrażeń typu: "mam problemy trawienne" "mam właśnie TE dni", koniecznie ściszonym głosem. A zamiast gadać z przyjaciółką o różnościach, tłumacz jej, "jak dbać o drogi moczowe", i w celu obrazowania dbania wydobywaj z miejsc rozumianych samo przez się (takich jak szafka w kuchni, torebka wyjściowa w restauracji, biblioteczka, kieszeń płaszcza podczas spaceru z dziećmi) żądany specyfik.

Jeżeli ktoś z rodziny Ci zachoruje, nie mów: "jesteś przeziębiona", "masz rzeżączkę", "masz zaparcie"tylko objaśnij z troską w głosie: "w twoim organizmie rozwija się stan zapalny", "twój organizm zaatakowała bakteria Gram-ujemna", "nastąpiło u ciebie spowolnienie perystaltyki jelit"

O, właśnie, a propos przyjaciółki! W odwiedziny do przyjaciółki obowiązkowo udawaj się wbita w dopasowany kostiumik, a wizytę spędzaj przy stoliku z kawą i ptysiem, wzrokiem sępa wypatrując wszelkich oznak niedomycia porcelanowej zastawy.

Okres został już wspomniany, więc może jeszcze z naciskiem Królowa Matka przypomni, że samo słowo „okres” jest zabronione, a ponadto nadmieni, że nie należy też używać słowa, tfu, tfu, "krew". Płyn, tylko płyn!

W "te dni" zawsze ubieraj się w białe spodnie, w rozmiarze od "obcisłe" do "bardzo, bardzo obcisłe", chadzaj na plażę w bikini, udaj się na przejażdżkę konną, potańcz i bardzo intensywnie uprawiaj różne sporty. Pytanie, czego producenci dodają do tych tamponów jest zdecydowanie nie na miejscu.

Gdy wstajesz w środku nocy do maleństwa z kolką koniecznie odziej się w bluzkę przetykaną złota nicią i strzel sobie wyrafinowana fryzurę, wszystkie prace domowe wykonuj w pełnym (najlepiej niemal wieczorowym) makijażu i butach na wysokich obcasach, ale muszlę klozetową/ piecyk kuchenny/zlew/ kabinę prysznicową czyść dopiero wtedy, kiedy narośnie na niej czarno-brązowa warstwa brudu (możesz ją specjalnie hodować do tego momentu, aby jak najlepiej odcinała się od wypucowanego na wysoki połysk tła).

Takie drobiazgi, jak noszenie ze sobą na premierę w operze w wieczorowej torebce dwulitrowej butli płynu do płukania tkanin jako absolutnie elementarne i oczywiste dla wszystkich nie wymagają podkreślenia.

Jeśli jesteś nastolatkiem

… płci męskiej, obowiązkowa, absolutnie obowiązkowa jest fryzura "na topielca, z przedziałeczkiem". Jako osoba pracująca w szkole Królowa Matka pilnie obserwowała swoich uczniów (i uczniów sąsiedniego gimnazjum), na dwustu chłopa może jeden ma półdługie, tłustawe włosy z przedziałkiem i grzyweczką zasłaniającą oko. A w reklamie - jakieś 90 procent. I tajemnica, dlaczego żaden z uczniów Królowej Matki (ani uczniów sąsiedniego gimnazjum) nie jest gwiazdą reklamy rozwiązany.

Jeśli jesteś ekspertem (od czegokolwiek)

Zanim życzliwie podzielisz się wiedzą o zdobyczach nauki w służbie ludzkości, musisz mieć biały
fartuch, równie biały plastikowy uśmiech i O-KU-LA-RY (zwłaszcza, jeśli jesteś naukowczynią!). Bez okularów się nie liczy, bardzo mi przykro. Używaj słów o jak największej ilości sylab, dla przykładu „multipolichlomarydy” „miclearny płyn z dwuproteinami multipereł”, wzmianka o NASA i programie kosmicznym będzie doprawdy wisienka na torcie.

Jeśli jesteś...

no, właściwie kimkolwiek nie mów inaczej niż podniesionym głosem. Dużo krzycz. Trenuj mówienie jak najbardziej piskliwie.

A gdy już wszystkie te elementy złożysz w całość, gdy staniesz się dwudziestoletnią matką piętnastoletnich bliźniąt uczesanych z grzywką i przedziałkiem, w pełnym makijażu i z uśmiechem na ustach szorująca ohydnie brudny zlew odcinający się dramatycznie od wylizanego na błysk kuchennego wyposażenia i oblewającą obcych ludzi keczupem, żeby im następnie sprać plamę za pomocą specyfiku noszonego pod pachą nawet na premierę w operze... Gdy będziesz mamusią serwującą swoim bliźniętom batonik na śniadanie w minimalistycznie umeblowanej kuchni wielkości przeciętnego polskiego mieszkania, odzianą markowo o godzinie siódmej rano, uczesaną wzorowo i – nadal – krzepiąco uśmiechniętą, udająca się po nakarmieniu dwóch piętnastolatków batonikiem i chlebem z czekoladą do pracy w laboratorium, w którym wlewać będziesz zieloną ciecz do cieczy błękitnej i, spoglądając dobrotliwie przez okulary, głośno opowiadać o termojądrowej reakcji w plazmie deuteru...

Ach. Wtedy nic już nie będzie stało na przeszkodzie, by wkroczyć do tego świata, który – jak nas z uporem godnym lepszej sprawy przekonują jego architekci – jest zaledwie odrobinkę podkolorowanym odbiciem rzeczywistości.


PS. Jak Królowa Matka do tego dojrzeje, względnie - jak uspokoi się to szalejące wokół niej coś, zwane szarym i nudnym życiem Matki Pracującej, popełni ona osobny wpis o tym, co trzeba zrobić, by zostać Męskim Bohaterem Reklamy. Bowiem przed mężczyzną, pragnącym zrobić karierę w kapryśnej, reklamowej branży stoi tak wiele tak różnorodnych, a wręcz nawzajem wykluczających się wyzwań, że zasługuje to na osobny wpis.

wtorek, 27 maja 2014

Jak bezbłędnie rozpoznac pochodzenie filmu

Potomek Młodszy - Mamusiu, czy SpongeBob to jest amerykańska bajka?
Królowa Matka - Tak.
Potomek Młodszy (z zadowoleniem) - Od razu wiedziałem, (wyjaśniająco) bo dzieje się pod wodą.

I wszystko, jak Królowa Matka mniema, jasne :).

czwartek, 22 maja 2014

Kontrastowo

Królowa Matka osiągnęła ostatnio szczyt optymizmu, ośmiotysięcznik normalnie, i jest pewna, że raczej długo nie zdobędzie kolejnego oraz, że z wielu powodów jej Korona Himalajów wyglądać będzie tak:


ale na bezrybiu i rak ryba, a darowanemu koniowi sie nigdzie nie zagląda, nieprawda.

Otóż stała sobie dni temu kilka Królowa Matka przed szybą wystawową i kontemplowała to, co było za nią kusząco wyeksponowane, musi przed jakąś księgarnią, bo kontemplowanie innych wystaw się w światopoglądzie Królowej Matki nie mieści. Znienacka słońce, odbite w otwieranych przez kogoś drzwiach ją oślepiło, Królowa Matka, skrzywiona, spojrzała odruchowo w swoje odbicie w szklanej tafli, po czym coś w niej - to coś najwyraźniej źle wytresowane przez przekaz bombardujący zewsząd umysły i pań starszych, takich jak Królowa Matka, i tych całkiem młodych, za pomocą przepięknych modelek, lat 17, reklamujących kremy dla cery dojrzałej i wszystko inne też (bo przecież nikt tak dobrze nie nadaje się do reklamy jak przepiękne, wiośniane dziewczę, lat 17, któremu już, już kończy się data przydatności do użycia, stoi ono bowiem u progu szarej, pustej i brzydkiej starości, powszechnie zwanej "dwudziestką"); otóż to źle wytresowane coś w jej głowie zawołało z radosnym zdziwieniem:

"O, jejciu, jak mi sie fajnie układają zmarszczki!!!".

Bowiem musisz wiedzieć, Czytelniku, że nieustanną zmorą Królowej Matki była myśl o zmarszczkach a la Czarownica z Chatki na Kurzej Nóżce, z takimi bruzdami po obu stronach ust, nadającymi twarzy wyraz nieustannego zgorzknienia, a wydawało jej się, że do takich bruzd ma skłonność. A tu proszę, zamiast bruzd ujrzała urocze kurze łapki (a niechby i łapy, o, wa, wielkie mecyje!) od uśmiechu, no sam cymes, proszę Państwa oraz kto by pomyślał!

Uradowana odkryciem, że ma śliczne zmarszczki Królowa Matka udała się była do domu własnej Matki, gdzie zastała oną pogrążoną w uczuciu przeciwpołożnym. Matka Królowej Matki lżyła oto bowiem podeszły wiek (który jej był dokopywał właśnie za sprawą bolących nóg) słowami licznymi a wielce obrazowymi, a wszystkimi jak jednym powszechnie uważanymi za obelżywe, robiąc krótkie przerwy wyłącznie dla sprawdzenia, czy młodzież (która zawsze, ale to zawsze przypadkiem znajduje się w pobliżu akurat w tym momencie, w którym padają słowa lub stwierdzenia nie przeznaczone dla ich niewinnych usząt) nadal cieszy się dzieciństwem na balkonie, gdy zas upuściła sobie nieco pary rzekła smutno:

- Bo tę starość to ktoś bardzo źle wymyślił, bardzo, i teraz nie wie, jak się z tego wycofać...

Cóż.

Do tego etapu myślenia o swoim wieku Królowej Matce jeszcze trochę brakuje...


wtorek, 29 kwietnia 2014

Ostatnie życzenie

Potomek Starszy (entuzjastycznie) - Mamusiu, dziękuję, że mi kupiłaś takiego wypasionego pączusia*!!!

Królowa Matka (zdecydowanym szarpnięciem przestawiając Potomka na inne tory i oszczędzając mu w ten sposób baaardzo bliskiego spotkania z pojazdem dwuśladowym) - Ale jeśli pragniesz się nim nacieszyć, drogi synu, raczej rozglądaj się, zanim wparujesz na parking prosto pod takie przepiękne volvo, jakie twoja mamusia tak bardzo chciałaby posiadać...

Potomek Starszy - Ach. No tak. W takim wypadku włóż mi wypasionego pączusia do trumienki.

KURTYNA.



* Jakby ktoś nie wiedział (a chciał wiedzieć), wypasiony pączuś wygląda tak:




niedziela, 20 kwietnia 2014

Wesołych Świąt wszystkim

Nie, żeby w Domu w Dziczy nie było w tym roku świąt.

Były (a nawet nadal są).

I to nawet tradycyjne, z babą wielkanocną (pięknie wyrośniętą, pachnącą i nawet jadalną w dodatku),


pisankami, produkowanymi przez Potomków, jak to:

pierwszą w życiu pisanką Pompona Starszego,



pierwszą w życiu pisanką Pompona Młodszego,


pisanką Potomka Młodszego, nie pierwszą w zasadzie (chociaż pierwszą malowaną palcami),


oraz pisankami stworzonymi przez Matkę Rodu, może nieco mało klasycznymi, ale za to bardzo trafiającymi w gust Potomków,


które to pisanki w charakterze Ochroniarzy pełniły wartę obok jedynego pięknego i prawdziwie rękodzielniczego dzieła sztuki, jakie w tym roku gościło pod dachem Królowej Matki (i nie, nie Królowa Matka je robiła, podejrzewa, że by nie zrobiła, nawet gdyby umiała, a nie umie),


oraz z Mistrzowskim Mazurkiem Królowej Matki, Który Wszyscy Podżerają Po Kryjomu Już Przed Świętami (A Niektórzy Objadają Się Nim Tak, Że Się Pochorowują).



Plany były jednakże o wiele ambitniejsze...

Królowa Matka ma nadzieję, że plany jej Czytelników były takie, jak trzeba, i że ich realizacja dała tyle, ile trzeba satysfakcji.

Wesołych Świąt wszystkim!


Królowa Matka życzy czasu, sił i możliwości dla realizacji planów.

Zawsze.

piątek, 18 kwietnia 2014

O bezpośrednim związku między rocznicą wstapienia Polski do Unii Europejskiej a ciastem pomarańczowym

Oraz z zeschniętymi biszkoptami, ale to już byłoby zdecydowanie za dużo na tytuł.

Zeschnięte biszkopty występują w Domu w Dziczy w znacznych ilościach za przyczyną Matki Pana Małżonka, ktora przynosi je Potomkom ( w wersji jeszcze nie zeschniętej, oczywiście :)) przy okazji każdej swej wizyty. Potomki je zjadają, jeśli mają taki nastrój, albo nie zjadają, jeśli nastroju nie mają, ostatnio zjadać przestały lekceważąc stały przypływ pożywienia i oto pewnego dnia Królowa Matka ujrzała się w posiadaniu licznych opakowań biszkoptów, z którymi nie wiadomo bylo, co zrobić.

Jak nie wiadomo, co zrobić, to zrobić ciasto. Królowej Matce majaczyła się widywana w internecie wielka ilość przepisów zawierających pokruszone biszkopty, sprawdziła, rzeczywiście znalazła wielką ich ilość, tyle tylko, że wszystkie (albo ta większość, na którą się Królowa Matka natykała) to były ciasta bez pieczenia, a za takimi Królowa Matka nie przepada, robiąc wyjątek wyłącznie dla ciasta Rafaello.

No, dobrze, nie ma przepisów, to nie, Królowej Matce poszukiwania wyleciały z głowy, ponieważ Potomek Młodszy powrócił ze szkoły z zadaniem domowym. Zadanie domowe polegało na przyniesieniu na lekcję wyciętych z czasopism zdjęć europejskich stolic przedstawiających charakterystyczne dla tych stolic budowle, czyli na ten przykład Pałace Kultury i Nauki, Wieże Eiffla i inne Big Beny, celem sporządzenia ilustracji na okoliczność okrągłej rocznicy przyjęcia Polski do Unii Europejskiej. Szczęśliwie nie poinformował o tym Królowej Matki, jak to się nader często zdarza, wieczorem w przeddzień planowanego poczyniania ilustracji, chociaż właściwie nie miałoby to większego znaczenia poza tym, że skróciłoby okres nerwowego przerzucania posiadanych przez Królową Matkę czasopism do i tak zbędnego minimum.

Pech bowiem polega na tym, że jedynym czasopismem dostępnym w domu Królowej Matki w dowolnych ilościach i wielu rocznikach jest "Polityka", a - zadziwiajace! - nie uwierzylbyś, Mily Czytelniku, jak niewiele zdjęć Big Bena można w niej znaleźć ("Polityko"! Popraw się!), i to nawet w artykułach reklamowych, zachęcających do wojaży po świecie. Królowa Matka, zrozpaczona daremnym przerzuceniem ton papieru udała się do domu swojej Matki, gdzie znalazła kilka kolejnych roczników "Polityki" i parę zabytkowych okolicznościowych czasopism kulinarnych, które w desperacji również przejrzała.

W efekcie jej katorżniczej pracy (oraz błędnych decyzji programowych wiodącego na polskim rynku tygodnika opinii) Potomek Młodszy udał się do szkoły zaopatrzony w kilka zdjęć Palacu Kultury, jedną reklamę perfum z Wieżą Eiffla w tle oraz tymi pocztówkami z kolekcji Królowej Matki, z którymi najmniej żal było jej się rozstać.

Za to Królowa Matka znalazła swój przepis na ciasto z pokruszonych biszkoptow.

Przyrządziła je tego samego wieczora, po spławieniu Pomponów do łóżeczek, korzystając z nieobecności Pana Małżonka, tradycyjnie jak co piątek trenującego kendo, oraz Potomka Młodszego, którego od kolegi odebrać miał Pan Małżonek późnym wieczorem, wracając z treningu.

Produkcję zaczęła od utarcia w gigantycznym moździerzu (ma taką pamiątkę po likwidowanym laboratorium, w którym kiedyś, dawno pracował Pan Małżonek) 10 dkg biszkoptów na proszek. Oddzieliła sześć żółtek od sześciu białek, utarła żółtka z 10 dkg cukru oraz torebką cukru waniliowego, dodała do masy żółtkowej startą skórkę i sok z dwóch dużych pomarańczy, po czym odkryła, że w przepisie oprócz mąki i startych biszkoptów występują też zmielone orzechy włoskie.

Orzechów włoskich Królowa Matka ma skolko ugodno, czemu nie, wiszą sobie w płóciennym woreczku pod schodami. W skorupkach. Wizja łuskania i mielenia na chwilę przyćmiła jej wzrok, po której to chwili Królowa Matka zgrzytnęła zębami, szarpnęła szufladą zawierającą bakalie i różnorakie posypki do ciast, tak jest, orzechy laskowe były obecne, lekce sobie zatem ważąc przepis zmieliła 280 orzechów laskowych zamiast wymaganych włoskich i donosi, że ciasto w wersji laskowej jak najbardziej daje radę.

Jak już Królowa Matka miała pomielone orzechy, ubiła białka z 10 dkg cukru i połączyła je z masą żółtkową, po czym do całości dosypała sproszkowane 10 dkg biszkoptów, 28 dkg zmielonych orzechó i 3 dkg mąki, delikatnie wszystko wymieszała, wlała do foremki, natluszczonej i wysypanej tartą bułką, po czym piekła 45 minut w piekarniku nagrzanym do 200 stopni.


Gotowe ciasto pozostało ukryte w piekarniku do rana, gdy to Królowa Matka oblała je lukrem i udekorowała połówkami orzechów i skórką pomarańczową,



a Pan Małżonek zasugerował dorzucenie do dekoracji reszteczki rodzynek w czekoladzie, które sie jakimś cudem uchowały, co okazało się bardzo dobrym pomysłem.


Po czym jedyne, co pozostało, to ciasto pokroić.


I pochłonąć.

Królowa Matka przyznaje, że - pomijając jajka - wszystko, co jest potrzebne do upieczenia tego ciasta miała w domu w charakterze resztek, nawet pomarańcze, które wturlały się za miskę stojącą na oknie i wszyscy o nich zapomnieli, w normalnym domu do zrobienia go potrzeba pewnych przygotowań, ale zapewnia, że warto. Ciasto okazało się bardzo wilgotne, puszyste i pyszne, utrzymało tę wilgotnośc (no - pozostałe resztki utrzymały ;)) także nazajutrz, i choć Królowej Matce, gdy czytała przepis wydawało się bardzo gwiazdkowe, po upieczeniu okazało się dziwnie wielkanocne, pasujące do budzącej się wiosny i do świątecznego stołu.



Niech to będzie królewskomatczyny wkład w Kulinarne Obchody Wielkanocy, i -

Wesołych Świąt, Drodzy Czytelnicy! Na wypadek, gdybyśmy się przed świętami mieli już nie zobaczyć :).

wtorek, 15 kwietnia 2014

Potomki. Przegląd

Poranek. A własciwie blady świt. Półprzytomna Królowa Matka wysadza na nocnik półprzytomnego Pompona Starszego. Półprzytomny Pan Małżonek, zalegając w łożu, przeprowadza poranną rozmowę z Pomponem Młodszym.

Pompon Młodszy (prosząco) - Tata, daś mi twojom komójkiem?
Pan Małżonek (jak na tę porę dnia calkiem zdecydowanie) - Nie, synek, nie dam ci mojej komórki.
Pompon Młodszy (robiąc Bambi eyes i wiater rzęsami, błagalnie) - Pjjjoooosiem!
Pan Małżonek (z właściwą sobie w tym temacie bezwzględnością) - Nie.
Pompon Młodszy (zrezygnowanym tonem) - No i znów nie bende cie kochać...

I jak teraz nauczyć się z tym żyć ;)?

Potomek Młodszy (relacjonując z wielkim przejęciem proces odrabiania lekcji pod okiem Matki Pana Małżonka) - ... i jak zrobiłem jeden błąd, tatusiu, jeden jedyny malutki, maluteńki błądzik, to babcia natychmiast zaczęła do mnie mówić TAKIM TONEM JAK DO CIEBIE!!!

Oto cała prawda o relacjach Pana Małżonka z Królewską Teściową ;D!

Potomek Starszy zadanie domowe miał. Dostal oto wers "kurczaczek wyskoczył z kurnika" z zadaniem obudowania wersu poezją własnej produkcji oraz dodaniem do poezji obrazu. Obudowany poezją wers wyglądał tak:

"Puszysty kurczaczek wyskoczył z kurnika.
Zobaczył swoją mamusię i radośnie bryka",

zaś stosowny obraz - tak:


Zwróć uwagę, o Czytelniku, jak bardzo wyskakuje ten kurczaczek, jakie emocje malują się zarówno na jego, jak i jego mamy... eee... obliczu, i jaki ten obraz dopasowany do zbliżających się świąt i ciesz się nim, bo całkiem możliwe, że podziwiasz oto jedyny świąteczny akcent, jaki w tym roku pojawi się na blogu (Królowa Matka nie straszy, lecz po przyjacielsku i smutno ostrzega).

I tylko Pompon Starszy niespecjalnie się udziela w rodzinnych dialogach, nie rysuje, nie rymuje, nie odrabia lekcji, tylko sobie rośnie, rumiany, płowowłosy, z oczętami jak niezabudki i cieniem dołeczków w policzkach, gdy się uśmiecha, brojąc od niechcenia i obserwując świat w (znaczącym, bez wątpienia) milczeniu.

Przebóg, cóż to będzie, gdy wreszcie przemówi!

wtorek, 8 kwietnia 2014

O tym, że Pompony mają trudne dzieciństwo

Wieczór w Domu w Dziczy, Królowa Matka pomaga przebrać się do snu Pomponowi Starszemu, Pan Małżonek pomaga przebrać się do snu Pomponowi Młodszemu i odpytuje go przy okazji z całego długiego dnia. Pompona Młodszego do mówienia zachęcać nie trzeba, nawija Dzieciątko jak w gorączce, nawija, opowiada co jadł, jak spał, w co grał na swojej (zabawkowej) komórce, jakie budowle ustawiał z klocków, jakie puzzle układał, co narysował i jak kocha babcię, aż w pewnej chwili...

Pompon Młodszy (smutno) - ... a mama biła dja naś dziś niemija...

Królowa Matka (podskakując jak rażona prądem, bo ostatnio myśl o dzieciobójstwie odbiega ją raczej rzadko, zwłaszcza w odniesieniu do kochanych Pomponików, które rozwijają się nader prawidłowo, a ich energii niczego zarzucić nie sposób, ale nie, wstrzymała się, nie zabiła, nie udusiła, nie nakrzyczała, nie uszkodziła, nie zakopała w ogródku, nie wyprowadziła do lasu jak tatuś Jasia i Małgosi, nie utopiła wykorzystując obecność licznych zbiorników wodnych w okolicy, wielu rzeczy nie zrobiła, a ten jej tu kalumnie takie!!! niemiła!!! widział to kto!!!) - Jak to - niemiła? Kiedy to ja byłam dla was niemiła, doprecyzuj może, mój synu?

Pompon Młodszy (żałobliwie) - Wtedy, jak skakałiśmi na śchodach...


A, wtedy.

No fakt, wtedy rzeczywiście mogła Królowa Matka być trochę niemiła...