Z Nesserem było tak - Królowa Matka weszła do księgarni sieci Matras, która akurat miała interesujące obniżki i przeceny (bowiem w innych okolicznościach przyrody Królowa Matka stara się omijać księgarnie ze zbolałym sercem) z silnym postanowieniem nabycia drogą kupna kryminału, bowiem była w brutalnym nastroju i wolała wyładować się w inny sposób niż ten, który zapewniłby jej pięć minut sławy we wszystkich głównych wydaniach wiadomości.
Pierwszym kryminałem, ktory ściągnęła z apetycznej kupki książek była: "Całkiem inna historia" Håkana Nessera. Królowa Matka do tamtej chwili o Nesserze nie słyszała, przeczytała streszczenie z okładki, spodobało jej się, zajrzała do środka, druk był normalny, drobny i gęsty, a nie rozstrzelony jak na tych tablicach, których używają okuliści dla zbadania ostrości wzroku pacjenta (oraz tej samej wielkości), marginesy nie stanowiły 2/3 strony, słowem, całość zapowiadała się bardzo zachęcająco.
Tyle tylko, że była to druga część z czterech.
Królowa Matka przeryła górę książek do dna, nie znalazła części pierwszej, wezwała siłę fachową, siła fachowa też przekopała i znalazła, streszczenie aż tak Królowej Matce nie podeszło, ale że z natury jest obowiązkowa (no i bała się, że zaczynając od części drugiej może się pogubić) kupiła tę pierwszą, i prawie od razu okazało się, że kupiła Kryminał, a dostała Literaturę*.
Królowej Matce zdarzyło się to do tej pory tylko raz, gdy przy okazji lektury "Z zamkniętymi oczami" Carofiglio zorientowała się nagle, że płacze i nie może się powstrzymać, nigdy dotąd nie płakała przy kryminałach, ale ponieważ rzecz się działa w Klinice Kardiologii dwa tygodnie po rozpoczęciu leczenia (i Królowa Matka była na tym etapie chorowania, gdy poprosiła Pana Małżonka, aby zabrał do domu "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet", bo nie miała siły, by ją w ręku utrzymać, i przywiózł jej coś lekkiego - dosłownie) uznała, że może jest rozstrojona hormonalnie i fizycznie rozbita, i wróciła Carofiglio gdy czuła sie już dobrze. I uzyskała to samo - literaturę, dla której wątek kryminalny był w sumie pobocznym, czasem wręcz mało istotnym dodatkiem (oraz adwokata Guido Guerrieri w bonusie, - jakby było potrzeba jeszcze bonusów! - w którym się natychmiast zakochała).
Teraz oto spotkało ją to ponownie - akcja powieści "Czlowiek bez psa" toczyła sie powolutku, niespiesznie, a przecież wciągala jak bagno (i owszem, skojarzenie z bagnem zamierzone), wątek kryminalny rodził się na uboczu i jakby od niechcenia, było gęsto, ciemno i ciężko na sercu, i tylko wraz z pojawieniem się inspektora pojawiał się ironiczny humor, jak złoty błysk w tym dusznym mroku, trup się nie ścielił gęsto, mało tego, przez prawie pół książki nie ścielił się wcale, czego Królowa Matka zasadniczo nie cierpi, no bo jak już czyta kryminał to jakiś wszak jakiś ścielić się powinien, a tym razem nic a nic jej to nie przeszkadzało, bo znowu, jak się okazało, dostała Literaturę w cenie Kryminału (oraz inspektora Gunnara Barbarottiego w bonusie, - jakby było potrzeba jeszcze bonusów! - w którym się natychmiast zakochała).
Królowa Matka, słowem, popadła w Uczucie, zakupiła (albo wymogła zakupienie jej w ramach prezentów) pozostałe części tetralogii (chociaż ostatnio odkryła, że pojawiła się też część piąta, ekhm, ekhm), i dawkowała je sobie, smakowicie czytając jedną na kwartał.
W pierwszej części jeszcze nic jej nie uwierało.
W drugiej, owszem, zwróciła uwagę.
Trzecią zamknęła z trzaskiem, udała się do Brata Internetu i wyguglała "szwedzkie bułeczki cynamonowe".
Rany koguta, ile oni tego tam jedli!!! Wręcz więcej, niż kawy pili (a to jest naprawdę COŚ, po Mankellowskim cyklu o Wallanderze Królowa Matka miała nieustający herzklekot tylko od czytania o nieustannym piciu kawy). Gdzie nie jechali, czy była to wizyta u świadka, czy u rodziny ofiary, czy u własnej rodziny - wszędzie na stół wyjeżdżały bułeczki cynamonowe, a dodać jeszcze należy wewnętrzne samobiczowanie inspektora B., który zastanawiał się, kiedy ostatnio sam je upiekł dla swoich bliskich... tego było za wiele, Królowa Matka po prostu musiała je upiec i zobaczyć, o co tyle krzyku.
Hasło "szwedzkie bułeczki cynamonowe" dało prawie osiem tysięcy wyników w 0,1 sekundy. Hm, pewną jasność na temat skali problemu Królowa Matka miała, znaczna część tych wynikow zdobna była w zdjęcia i przepisy, Królowa Matka zapoznała się z jakimiś pięćdziesięcioma, po czym zdecydowała się na wypróbowanie tego, bo wydawał jej się niezwykle fachowy (i zdjęcia miał śliczne:)), i oczywiście natychmiast potknęła się o decylitry.
Wyguglala decylitry, z wywalonym jęzorem, oblewając się potem i walcząc z dyskalkulią (oraz chęcią, by nie walczyć z dyskalkulią i dać se spokój) Królowa Matka dokonała żmudnego przeliczenia decylitrów na coś normalnego, po czym odkryła, że na linkowanym blogu na jednej z zakładek znajduje się przelicznik...
(Tak, to teraz jest ten moment, kiedy wszyscy klaszczą w ręce, wiwatują i machają kapeluszem z piórami ku czci bezdennej głupoty K.M, gotowi? No to start!).
Królowa Matka dała samej sobie mentalnie w pysk, zwymyślała się od kretynek, popodziwiała głębię przysłowia "robota kocha głupiego", westchnęła i przystąpiła do produkcji. Według tych swoich przeliczonych miarek (produkt wyszedł jadalny, więc możliwe, że całkiem dobrze przeliczonych :)).
Zaraz na początku zauważywszy, że autorka oryginalnego przepisu najwyraźniej zapomniała podać, ile masła należy użyć do produkcji Królowa Matka, posiłkując się innymi przepisami na te same bułeczki, sugerujące użycie między 5 a 10 dkg, roztopiła (krakowskim targiem) 7 dkg masła i dodała doń szklankę mleka.
W osobnej misce utarła 25 g drożdży z pół szklanki cukru, zalała to mlekiem z masłem, dodała, pracowicie wyrabiając, trzy szklanki mąki i szczyptę soli, wyrabiała własnoręcznie (bo już chyba wszyscy Czytelnicy bloga wiedzą, że ma wstręt do narzędzi ułatwiających życie w kuchni, nie wiadomo czemu, może to się nadaje na jakąś terapię, kto wie), aż ciasto stało się miękkie, gładkie i elastyczne, przykryła je czystą lnianą ściereczką i poszła się cieszyć życiem rodzinnym, podczas gdy ciasto spokojnie podwajało swą objętość.
Podwoiło ją po jakiejś godzinie, więc Królowa Matka wyłożyła je na stolnicę i rozwałkowała w kształt prostokąta, prostokąt ten zaś pokryła nadzieniem przyrządzonym z 5 dkg masła utartego z 1/4 cukru i dwiema łyżkami (sporymi, ale niekoniecznie trzeba podzielać cynamonowa obsesję Królowej Matki, mogą one być normalnego rozmiaru, te łyżki) cynamonu. Prostokąt zwinęła w rulon i pokroiła w dwucentymetrowe plastry (co dało jej 23 przyszłe bułeczki), które ułożyła na blasze pokrytej pergaminem i odstawiła do wyrośnięcia na kolejne 30 minut, podczas gdy piec rozgrzewał się do wymaganych 250 stopni.
Po pół godzinie posmarowała bułeczki rozbełtanym jajkiem, posypala je grubym brązowym cukrem (bo perłowego nie miała na składzie) i włożyła do pieca na kwadrans.
Po czym zrozumiała, dlaczego bułeczki te mają w Szwecji swoje święto.
(Zrozumiały to też jej dzieci, które nie ograniczyły się tym razem do obżarcia wypieku ukochanej mamuni z wierzchu i zignorowaniu reszty, i które od tygodnia nieustannie dopytują się, kiedy też ukochana mamunia upiecze bułeczki po raz kolejny).
Håkanie Nesser, Królowa Matka pozostaje Ci nieustannie wdzięczna :)!
* Królowa Matka wyjaśnia, że nie lekceważy kryminałów, wcale, przeciwnie, bardzo je ceni i kocha, oraz potrzebuje, zwłaszcza odkąd została mamusią licznej dziatwy, ciekawe, dlaczego jej się to jakoś wiąże w logiczną całość. Tym niemniej znacznej większości kryminałów nie czyta się jednak dla przyjemności obcowania z pięknym językiem i głębokimi przemyśleniami, ale ze względu na wartką akcję i zagadkę sensacyjną, i znaczna większość kryminałów, nawet tych napisanych niezwykle dobrze literacko, tego - głównie, albo i wyłącznie - właśnie dostarcza. Jeśli dostarcza jeszcze czegoś, Królowa Matka traktuje to jako cenną promocję typu "dwa w cenie jednego".
Pierwszym kryminałem, ktory ściągnęła z apetycznej kupki książek była: "Całkiem inna historia" Håkana Nessera. Królowa Matka do tamtej chwili o Nesserze nie słyszała, przeczytała streszczenie z okładki, spodobało jej się, zajrzała do środka, druk był normalny, drobny i gęsty, a nie rozstrzelony jak na tych tablicach, których używają okuliści dla zbadania ostrości wzroku pacjenta (oraz tej samej wielkości), marginesy nie stanowiły 2/3 strony, słowem, całość zapowiadała się bardzo zachęcająco.
Tyle tylko, że była to druga część z czterech.
Królowa Matka przeryła górę książek do dna, nie znalazła części pierwszej, wezwała siłę fachową, siła fachowa też przekopała i znalazła, streszczenie aż tak Królowej Matce nie podeszło, ale że z natury jest obowiązkowa (no i bała się, że zaczynając od części drugiej może się pogubić) kupiła tę pierwszą, i prawie od razu okazało się, że kupiła Kryminał, a dostała Literaturę*.
Królowej Matce zdarzyło się to do tej pory tylko raz, gdy przy okazji lektury "Z zamkniętymi oczami" Carofiglio zorientowała się nagle, że płacze i nie może się powstrzymać, nigdy dotąd nie płakała przy kryminałach, ale ponieważ rzecz się działa w Klinice Kardiologii dwa tygodnie po rozpoczęciu leczenia (i Królowa Matka była na tym etapie chorowania, gdy poprosiła Pana Małżonka, aby zabrał do domu "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet", bo nie miała siły, by ją w ręku utrzymać, i przywiózł jej coś lekkiego - dosłownie) uznała, że może jest rozstrojona hormonalnie i fizycznie rozbita, i wróciła Carofiglio gdy czuła sie już dobrze. I uzyskała to samo - literaturę, dla której wątek kryminalny był w sumie pobocznym, czasem wręcz mało istotnym dodatkiem (oraz adwokata Guido Guerrieri w bonusie, - jakby było potrzeba jeszcze bonusów! - w którym się natychmiast zakochała).
Teraz oto spotkało ją to ponownie - akcja powieści "Czlowiek bez psa" toczyła sie powolutku, niespiesznie, a przecież wciągala jak bagno (i owszem, skojarzenie z bagnem zamierzone), wątek kryminalny rodził się na uboczu i jakby od niechcenia, było gęsto, ciemno i ciężko na sercu, i tylko wraz z pojawieniem się inspektora pojawiał się ironiczny humor, jak złoty błysk w tym dusznym mroku, trup się nie ścielił gęsto, mało tego, przez prawie pół książki nie ścielił się wcale, czego Królowa Matka zasadniczo nie cierpi, no bo jak już czyta kryminał to jakiś wszak jakiś ścielić się powinien, a tym razem nic a nic jej to nie przeszkadzało, bo znowu, jak się okazało, dostała Literaturę w cenie Kryminału (oraz inspektora Gunnara Barbarottiego w bonusie, - jakby było potrzeba jeszcze bonusów! - w którym się natychmiast zakochała).
Królowa Matka, słowem, popadła w Uczucie, zakupiła (albo wymogła zakupienie jej w ramach prezentów) pozostałe części tetralogii (chociaż ostatnio odkryła, że pojawiła się też część piąta, ekhm, ekhm), i dawkowała je sobie, smakowicie czytając jedną na kwartał.
W pierwszej części jeszcze nic jej nie uwierało.
W drugiej, owszem, zwróciła uwagę.
Trzecią zamknęła z trzaskiem, udała się do Brata Internetu i wyguglała "szwedzkie bułeczki cynamonowe".
Rany koguta, ile oni tego tam jedli!!! Wręcz więcej, niż kawy pili (a to jest naprawdę COŚ, po Mankellowskim cyklu o Wallanderze Królowa Matka miała nieustający herzklekot tylko od czytania o nieustannym piciu kawy). Gdzie nie jechali, czy była to wizyta u świadka, czy u rodziny ofiary, czy u własnej rodziny - wszędzie na stół wyjeżdżały bułeczki cynamonowe, a dodać jeszcze należy wewnętrzne samobiczowanie inspektora B., który zastanawiał się, kiedy ostatnio sam je upiekł dla swoich bliskich... tego było za wiele, Królowa Matka po prostu musiała je upiec i zobaczyć, o co tyle krzyku.
Hasło "szwedzkie bułeczki cynamonowe" dało prawie osiem tysięcy wyników w 0,1 sekundy. Hm, pewną jasność na temat skali problemu Królowa Matka miała, znaczna część tych wynikow zdobna była w zdjęcia i przepisy, Królowa Matka zapoznała się z jakimiś pięćdziesięcioma, po czym zdecydowała się na wypróbowanie tego, bo wydawał jej się niezwykle fachowy (i zdjęcia miał śliczne:)), i oczywiście natychmiast potknęła się o decylitry.
Wyguglala decylitry, z wywalonym jęzorem, oblewając się potem i walcząc z dyskalkulią (oraz chęcią, by nie walczyć z dyskalkulią i dać se spokój) Królowa Matka dokonała żmudnego przeliczenia decylitrów na coś normalnego, po czym odkryła, że na linkowanym blogu na jednej z zakładek znajduje się przelicznik...
(Tak, to teraz jest ten moment, kiedy wszyscy klaszczą w ręce, wiwatują i machają kapeluszem z piórami ku czci bezdennej głupoty K.M, gotowi? No to start!).
Królowa Matka dała samej sobie mentalnie w pysk, zwymyślała się od kretynek, popodziwiała głębię przysłowia "robota kocha głupiego", westchnęła i przystąpiła do produkcji. Według tych swoich przeliczonych miarek (produkt wyszedł jadalny, więc możliwe, że całkiem dobrze przeliczonych :)).
Zaraz na początku zauważywszy, że autorka oryginalnego przepisu najwyraźniej zapomniała podać, ile masła należy użyć do produkcji Królowa Matka, posiłkując się innymi przepisami na te same bułeczki, sugerujące użycie między 5 a 10 dkg, roztopiła (krakowskim targiem) 7 dkg masła i dodała doń szklankę mleka.
W osobnej misce utarła 25 g drożdży z pół szklanki cukru, zalała to mlekiem z masłem, dodała, pracowicie wyrabiając, trzy szklanki mąki i szczyptę soli, wyrabiała własnoręcznie (bo już chyba wszyscy Czytelnicy bloga wiedzą, że ma wstręt do narzędzi ułatwiających życie w kuchni, nie wiadomo czemu, może to się nadaje na jakąś terapię, kto wie), aż ciasto stało się miękkie, gładkie i elastyczne, przykryła je czystą lnianą ściereczką i poszła się cieszyć życiem rodzinnym, podczas gdy ciasto spokojnie podwajało swą objętość.
Podwoiło ją po jakiejś godzinie, więc Królowa Matka wyłożyła je na stolnicę i rozwałkowała w kształt prostokąta, prostokąt ten zaś pokryła nadzieniem przyrządzonym z 5 dkg masła utartego z 1/4 cukru i dwiema łyżkami (sporymi, ale niekoniecznie trzeba podzielać cynamonowa obsesję Królowej Matki, mogą one być normalnego rozmiaru, te łyżki) cynamonu. Prostokąt zwinęła w rulon i pokroiła w dwucentymetrowe plastry (co dało jej 23 przyszłe bułeczki), które ułożyła na blasze pokrytej pergaminem i odstawiła do wyrośnięcia na kolejne 30 minut, podczas gdy piec rozgrzewał się do wymaganych 250 stopni.
Po pół godzinie posmarowała bułeczki rozbełtanym jajkiem, posypala je grubym brązowym cukrem (bo perłowego nie miała na składzie) i włożyła do pieca na kwadrans.
Po czym zrozumiała, dlaczego bułeczki te mają w Szwecji swoje święto.
(Zrozumiały to też jej dzieci, które nie ograniczyły się tym razem do obżarcia wypieku ukochanej mamuni z wierzchu i zignorowaniu reszty, i które od tygodnia nieustannie dopytują się, kiedy też ukochana mamunia upiecze bułeczki po raz kolejny).
Håkanie Nesser, Królowa Matka pozostaje Ci nieustannie wdzięczna :)!
* Królowa Matka wyjaśnia, że nie lekceważy kryminałów, wcale, przeciwnie, bardzo je ceni i kocha, oraz potrzebuje, zwłaszcza odkąd została mamusią licznej dziatwy, ciekawe, dlaczego jej się to jakoś wiąże w logiczną całość. Tym niemniej znacznej większości kryminałów nie czyta się jednak dla przyjemności obcowania z pięknym językiem i głębokimi przemyśleniami, ale ze względu na wartką akcję i zagadkę sensacyjną, i znaczna większość kryminałów, nawet tych napisanych niezwykle dobrze literacko, tego - głównie, albo i wyłącznie - właśnie dostarcza. Jeśli dostarcza jeszcze czegoś, Królowa Matka traktuje to jako cenną promocję typu "dwa w cenie jednego".
tak jak na to patrzę, to wydają mi się bardzo trudne... te bułeczki.
OdpowiedzUsuńEeee, nie bardzo - tylko długo rosną, więc w moim wypadku lepiej je robić gdy rodzina nie dyszy z lakomstwa nad uchem :)...
Usuńhertzklekot. klasyk! :)
OdpowiedzUsuń:D
UsuńSame bonusy z czytania kryminałów - wyładowanie negatywnych emocji, przyjemne uczucie na skutek zakochania , no i oczywiście bułeczki ;). Chyba też się skuszę na Nessera ;).
OdpowiedzUsuńNieśmiało zachęcam :).
UsuńNa ten tychmiast zakupuję obie te książki! Ja też chcę się zakochać w tych inspektorach o takich bombowych imionach :)
OdpowiedzUsuńPiszesz cudownie! Konam ze śmiechu (a mam pracować, he he)
Nie chcę się martwić, ale to będzie siedem (albo i osiem :)) książek - trzy o adwokacie Guerierri i cztery (a nawet pięć :)) o inspektorze Barbarottim :).
UsuńMoim zdaniem, tym lepiej :D.
Dla mnie taką Literaturą (kryminalną) jest trylogia marsylska Izzo
OdpowiedzUsuńIzzo u mnie na razie czeka na swoją kolej :).
Usuńoch tak- mnie też zawsze zdumiewała ilośc kawy wypijanej przez bohaterów skandynawskich kryminałów :) bułeczki sa smaczne jak nei wiem co :) A i Hakan Nesser jest jedyn z ulubionych pisarzy :)
OdpowiedzUsuńPodobno pija jej najwięcej w Europie, uwierzyłam, jak przeczytalam parę kryminałów (i nie tylko) skandynawskich, nie sposób tej kawy przeoczyć :)!
Usuńoch, jak cudownie, trzy w jednym: pokusy książkowe (mam przyjaciółkę w bibliotece, może ma obu panów:)), przepis, no i Twoje smakowite pisanie :)
OdpowiedzUsuń:)
UsuńNo nie, tak się nie robi! Drożdży u mnie brak, a do sklepu daleko... Chyba czas jutro po raz pierwszy ciasto drożdżowe zrobić ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam zaśliniona :)
Przynajmniej masz na mnie przebadane, że warto :D.
UsuńDzisiaj je upiekłam - rety! one są boskie! cała rodzina się nimi zachwyciła :))) Będą w stałym menu ;)
UsuńI w moim :). Kolejny powód, by kochać Nessera :D.
UsuńMszczę się za bułeczki podrzucając wskazanie na uwielbiających włoską kuchnię komisarzy Montalbano (Andrea Camilleri) i Brunettiego (Donna Leon, ale lepiej ograniczyć się do początkowych części cyklu). Nie od rzeczy jest również Varesi z komisarzem Sonerim ( tu zdecydowanie sztuka kulinarna nie występuje)
OdpowiedzUsuńZnam komisarza Montalbano, a Brunettiego usiluje poznac, ale Donna Leon jest nie do zdobycia w biliotece, a księgarnie omijam :)...
UsuńNajlepsi są komisarze w niemieckich filmach,
UsuńA,filmu z Brunettim nie widziałam,a jaki tytuł????
Bo,to niesłychanie interesujące.
Ja co prawda mówiłam o książkach, ale zaraz wyguglałam i sprawdziłam - jest o Brunettim niemiecki serial z 2000 roku :). Tytuł "Donna Leon".
UsuńA... czyli to, czym obżerają się Amerykanie (cinnamon rolls) pochodzi ze Szwecji. Uwielbiam te bułki. Ale własnego przepisu nie mam. Kupuje gotowe.
OdpowiedzUsuńTak to się nie liczy :P.
UsuńAce of base,jak ze Szwecji,polecam fajne teksty.
UsuńLiczy, liczy... ;-) Musi się liczyć, bo domowe alergie nie pozwalają na taką samą wersję, jaką obżeralscy lubią najbardziej. A jest ona w dodatku lukrowana i obsypana kawałeczkami orzeszków pekanów ("orzesznik jadalny" ponoć drzewo, z którego pochodzą się nazywa) lub kawałkami orzechów włoskich... tak jak tu:
Usuńhttp://www.girlichef.com/2012/03/giant-cinnamon-rolls-w-buttermilk-glaze.html
(Otworzy się ten link u Ciebie?)
A, tak, zapomnialam o alergiach. Dobra, to się liczy :). (Link sobie wkleilam i otworzyłam - łojezusicku, TO dopiero może powodować slinienie się!!! Ktokolwiek ślinił się na widok mojego nieudolnego zdjęcia absolutnie NIE POWINIEN go otwierać!!!).
Usuńmniam mniam mniam... ciekawe czy mi wyjdą, ostatnio wszystko jakoś tak... zakalcuje ;)
OdpowiedzUsuńale smaku narobiłaś :)
Moje ciasteczka slonecznikowe ci wychodzą, może to dobra wróżba :)?
UsuńDo zakochania się niezły byłby też Fandorin z Akunina, zwłaszcza, że to retro.
OdpowiedzUsuńIzzo niestety jest z tych depresyjnych. Chyba nawet bardziej niż Mankell.
Ale fandorin miał straszliwe przezycia, które go bardzo... pokręcily wewnętrznie. A tymczasem inspektor Barbarotti na przykład to normalny, fajny facet, ze wzlotami i upadkami, oraz myslacy, żadna zabita w zamachu bombowym narzeczona mu nie majaczy w przeszlości :)...
UsuńTo prawda, ale to czyni go takim tajemniczym. No i ten geniusz. Aczkolwiek pierwszą część uważam za najsłabszą i ta akcja z tym zamachem była dla mnie przegięciem. Ale gdyby tak zaczynać od drugiej...
OdpowiedzUsuńJesli w decylitrach to przepis ma imprimatur. Szwedzi wszystko w decylitrach, czasem mam wrazenie, ze nawet gramy i stopnie Celsjusza :-)
OdpowiedzUsuńTakie własnie odnioslam wrażenie :D.
UsuńChyba wejdę w mej kuchni w okres bułeczkowy, bo masa makowa czeka, kiedyś znalazłam przepis na pyszne drożdżówki z bakaliami (i wykorzystałam go, po czym gdzieś zawieruszyłam, więc muszę znów poszukać), a teraz jeszcze te cynamonowe mnie kuszą :)
OdpowiedzUsuńSkandynawskich kryminałów na razie zbyt wielu nie przeczytałam, ale zachorowałam na ichnie ekranizacje i filmy na motywach, przy czym kocham się w Wallanderze szwedzkim, a ten z BBC jakoś mi średnio podchodzi. Tak samo uczuciem wielkim darzę Lisbeth Salander ze szwedzkiej wersji trylogii, a panna z amerykańskiej wersji wydała mnie się sztuczna. A teraz czekam niecierpliwie na "Hipnotyzera" :)
Też piekłam jak mnie naszło. Pyszne. Tylko trochę inny kształt mi wyszedł, tak w ogóle pycha.
OdpowiedzUsuń