niedziela, 7 czerwca 2020

Filmowanie słowam. Bjorn Larssen "Storytellers"

Większość czytelników mojego bloga wie (albo kiedyś przynajmniej coś słyszała) o tym, że nie lubię czytać na ekranie. Nie wiem, czym to jest spowodowane, być może odebranym wykształceniem, może wrażliwością sensoryczną (kocham dotykać książki, głaskać, wąchać, oglądać), może jestem upartą, staroświecką oślicą (jest to koncepcja, do której najbardziej się przychylam), względnie ze wszystkich tych powodów po trochu. Fakt, że nie mam czytnika i muszę czytać na laptopie albo komputerze (czego nie lubię, bo to trzeba się podłączyć, obudować sprzętem oraz unikać pokus w rodzaju Facebooka otwartego w drugim oknie) dodatkowo rzecz utrudnia.

Co gorsza jakiś czas temu odkryłam, że niesamowicie dobrze czyta mi się na ekraniku powieści złe. Wszystkie gnioty, które czytałam, by napisać z nich analizy, nierealizy i omówienia (poza "Powtórką", "Powtórkę" mi siostra pożyczyła, ekhm), czytałam na laptopie, bo to, okazało się, i wygodniej pożądany cytat znaleźć, i stronę zescrollować, i przeskoczyć do jakiegoś fragmentu... I tak, pomimo całych trzech wyjątków, które napotkałam na mej wyboistej drodze e-czytelnika, wytworzyło mi się w mózgu połączenie "ekranik-gnioteratura".

Lecz oto zdarza się czasem, jeśli mamy szczęście, że nadchodzi dzień, gdy na drodze naszego życia staje wyjątek. Lubimy wyjątki. Wyjątki są fajne, i zazwyczaj przecierają szlak dla innych wyjątków, po czym okazuje się, że wyjątków jest całkiem sporo na tym niewyjątkowym świecie.

Tak więc wyjątkom zdecydowane TAK!

Mój wyjątek nazywa się "Storytellers"


 i - tu już się robi bardzo wesolutko i śmiejemy się wszyscy jak dzieci - został napisany po angielsku, a ja bardzo nie lubię czytać po angielsku. Do pewnego momentu w mym życiu angielski kojarzył mi się tak w 90-u procentach z pracą zawodową, a praca zawodowa kojarzyła mi się źle, ergo - czytanie po angielsku zaczęło kojarzyć mi się źle. Gdy wracałam do domu najchętniej wymazałabym go jak gumką i zatonęła w jakimś przyjemnym rosyjskim, albo choćby w ćwiczeniach z niemieckiego moich synów.

Ach, i nie od rzeczy byłoby wspomnieć, jak wygląda proces "czytania by me" w Domu w Dziczy.

Oto wstaję o jakiejś nienormalnie wczesnej porze, bo trzeba ogarnąć Potomki i odwieźć je do Cywilizacji, do szkół (przez ostatnie trzy miesiące nigdzie ich nie odwoziliśmy, co bynajmniej nie oznacza, że zyskaliśmy jakąś oszałamiającą ilość wolnego czasu). Nie jest to proces łatwy, co ja będę mówić, dość, że kończy się przeciętnie około 8-9. Z przyczyn rodzinnych chwilowo nie pracuję zawodowo, w sensie, nie chodzę na określoną ilość godzin w jakieś miejsce, za to prowadzę w sumie dwa domy, robię mamie zakupy, sprzątam, tu też zaszły ostatnio zmiany, i też mi od nich czasu nie przybyło. Tylko wczoraj zajęta byłam geografią fizyczną Azji, ruchami niepodległościowymi w Polsce na początku XX wieku, różnymi sposobami wyrażania przyszłości w języku angielskim oraz "Karolcią" i ćwiczeniami logopedycznymi (jak widać, tworzone przeze mnie na blogu wrażenie, że moje dzieci są bystre, inteligentne i zaradne jest z gruntu fałszywe). Potem jakaś krzątanina przy obiedzie, sam obiad, ogród trzeba ogarnąć, z mamą pogadać przez telefon, wyprodukować z Pomponami staw z liliami wodnymi albo martwą naturę z Potomkiem Młodszym, i robi się wieczór. O 21 spławiam Potomki do ich pokoi, potem jest "Poczytaj nam, mamo, 20 minut dziennie, codziennie!" (a było ich nie przyzwyczajać, ale nie, sama chciałam, to mam), coś tam spożyję i już. Jest 22, jestem wolna, mogę czytać. Zazwyczaj w łóżku. Każdy autor, przy którym nie zasypiam po pierwszych trzech zdaniach zasługuje na Nobla. Jeśli dociągnę do 23 (a zdarza się w porywach, że i 24) - autor powinien mieć jakiś pomnik wykuty w krysztale górskim albo co - i jest to ten przypadek.

Mój styl czytania wyjaśnia też trochę, czemu łatwiej (mi osobiście) czytać elektronicznie te złe rzeczy. Leżę sobie, przysypiam, jak mi się oczy zamkną niewiele stracę, jak chcę coś przeskoczyć scrollowanie jest szybsze niż przewracanie stron... skupiać się nie muszę, bo jak mi coś umknie, to dziury w niebie nie będzie. Ponadto, jak wspomniałam, czytnika u mnie niet i czytam głównie na laptopie. Laptop czasem odpalam dopiero o tej 21. Książki w papierze natomiast targam ze sobą z upodobaniem wszędzie i kradnę tu i ówdzie nieco czasu na czytanie. Cóż, jestem bibliotekarką z wykształcenia i ducha, nie pasuję do świata, w którym słowo "stare" dotyczy, na przykład, dwuletniego oprogramowania. Da mnie "stare" zaczyna się od 150 lat w górę; obawiam się, że tego się nie leczy.

Wszystko to, co powyżej, powinno "Storytellers" od razu stawiać na przegranej pozycji. Nie postawiło.

Zabierając się za lekturę nie wiedziałam, czego się spodziewać, prawdę mówiąc. No, wiedziałam, że Autor umie pisać (czyta się bloga, c'nie, ale, cóż, doświadczenia z blogerami piszącymi książki ma się różne, baaaardzo różne...), ale o samej książce nie wiedziałam zbyt wiele. Jak wiele razy  wspominałam, nigdy nie czytam recenzji pozycji, które sama mam w planie recenzować, bo nie chcę się sugerować opiniami innych. Jedyna recenzja, którą znałam, to taka, w której pani niecierpliwiła się, zadając pytanie "kiedy zacznie się coś dziać"
.

Od pierwszej strony nie rozumiałam tego pytania.

Jak to kiedy? Przecież działo się od pierwszego akapitu!


Islandia, marzec, rok 1920. Powieść zaczyna się burzą (a potem napięcie rośnie). W czasie burzy Gunnar, kowal, prowadzący samotne życie gdzieś na uboczu małego miasteczka, za jedyne towarzystwo mając psa, konia i może jeszcze elfa (chociaż elfa może nie, kto wie?) ratuje życie mężczyzny, który nie wiadomo jak, czemu i skąd trafia na klif za jego domem. Nieznajomy, przedstawiający się jako Sigurd, nie mogąc z powodu skręconej nogi udać się w dalszą drogę, z największą niechęcią skłania Gunnara, by pozwolił mu zostać w swym obejściu do czasu, aż wydobrzeje. Zaczyna mu też opowiadać historię o trzech braciach, pięknej, młodej, przywiezionej z Ameryki żonie jednego z nich i... no, o wszystkim. O społeczności w biednym, zimnym, choć  pełnym cudów natury wyspiarskim kraju, o jej licznych tajemnicach... a im dłużej opowiada, tym wyraźniej widać, że historia i współczesność nieustannie splatają się i przenikają - opowieści i wspomnienia, prawda wyobrażona, kłamstwa, w które chce się samemu wierzyć, ludzie i elfy, bo to Islandia, więc muszą być elfy (chyba, że nie), aż do szczęśliwego zakończenie (chyba, że nie do końca)...

Och, jej.

Ja jestem prosto prowincjonalno nauczycielko mieszkajonco na zadupiu, dość nudną, towarzysko nieatrakcyjną i nieszczególnie... bo ja wiem? obdarzoną talentami. Ale wyobraźnię mam plastyczną do szaleństwa, i jestem do jej plastyczności przyzwyczajona. A jednak ta książka zaskoczyła nawet mnie.

Ja jej nie czytałam, ja ją widziałam. Rewelacyjne wrażenie, wcale nie zdarza mi się tak często, jak można by mniemać. Ta książka to jest film w mojej głowie, gotowy, nie widzę żadnego podziału na klatki, na ujęcia, tylko zmontowaną całość, aż się dziwię, że muzyka mi nie gra i napisy końcowe nie lecą, niby
niejednokrotnie "widzę", czytając (to jest powód, dla którego nie lubię ekranizacji moich ulubionych powieści, ZAWSZE ROBIĄ TO NIEWŁAŚCIWIE!!!), a i tak przypadek "Storytellers" uznaję za wyjątkowy. Fenomenalny, plastyczny język, malowanie słowami po prostu!

Żeby było jeszcze lepiej, zimno mi było, i przemoczona byłam bez przerwy. Czytałam pod kocem szczękając zębami. W zeszłym roku czytałam "Zulejka otwiera oczy" i też marzłam, czytając, no to jest na tyle rzadkie zjawisko, że zapamiętuję dobitnie. 

Ja masę rzeczy w życiu przeczytałam książek, taką masę, że coraz trudniej mi znaleźć coś nowego, w sensie - innego. A w tym wypadku miałam ciągle wrażenie, że nigdy czegoś podobnego nie czytałam. Nie umiem nawet dopasować "Storytellers" do gatunku literackiego, bo to i obyczajówka, i historia, i trochę fantasy (albo nie), i kryminał... Może z tą angielszczyzną to było związane? Może z tymi doznaniami zmysłowymi (chyba tylko słuch mi nie dołączył do odbioru utworu)? 

Nie wiem. 

Ja w ogóle niewiele wiem, jeśli chodzi o tę powieść. Chaos mam w głowie, co jest, że wyjaśnię, doskonałym objawem, jak czytam gniota to nigdy nie mam chaosu, wtedy mam umysł lodowaty i ostry jak brzytwa.

Wiem, że nadzwyczaj mi się podobało, tylko, że to jest takie żałośnie płaskie określenie, że staram się go nie używać.

Bardzo wydawała mi się ta powieść... brytyjska. Brytyjczycy robią fantastyczne smutne komedie. Takie, gdzie się śmiejesz, ale czujesz, że jest pod spodem smutek, który nigdy nie znika.W przypadku "Storytellers", muszę wyznać, że chichotałam trochę w najbardziej dramatycznym momencie (zaraz, czy ja już wspomniałam, że jest jest w tej powieści materiał do chichotania? I wyczuwalne poczucie humoru? Nie pisałam? No to teraz piszę) - prawie koniec, prawda się odkrywa, noc, wicher, a ja chichoczę, trochę zbita z tropu, bo nie jestem pewna, czy taki efekt chciał wywołać Szanowny Autor. 

Bardzo jestem wdzięczna Wszechświatowi za internet, bo bez niego pewnie bym na "Storytellers" nigdy nie wpadła. I sam fakt, że nie potrafię logicznego zdania wygłosić poza "tak mi się podoba!", oznacza, że NAPRAWDĘ mi się podoba, bo jak mi się spokojnie, rzeczowo i zimnokrwiście podoba (albo wcale nie podoba), to umiem wygłaszać zdania okrągłe i nawet wielokrotnie (i niewykluczone, że prawidłowo) złożone.

No, ale, wiecie.

Podoba mi się :).

6 komentarzy:

  1. Pięknie opowiedziane... ech, ale boję się, że mój inglisz nie pokaże mi tych obrazków ja KM. Muszę poczekać na dobre tłumaczenie. Może Królowa by się podjęła?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem pewna, czy tłumaczenie dokonane przeze mnie wyczerpywałoby znaczenie słowa "dobre" :).

      Usuń
    2. Z przecieków na blogu Autora wynika że się tłumaczy.

      Usuń
  2. Dzieki za podpowiedz. Jest na Amazonie, nawet nie za drogo, pewnie sie skusze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękna recenzja.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń