W zasadzie prawie da się to przeoczyć w miejscu, w którym mieszkam. Dom w Dziczy chyba pierwszy raz od początku swojego istnienia zaprezentował szeroki wachlarz swoich zalet (do tej pory, wyznajemy to ze wstydem, zdarzało nam się powątpiewać, czy on ma w ogóle jakiekolwiek zalety). Dwoje sąsiadów przyjeżdżających na weekendy/wpadających z okazjonalną wizytą, bo podlać pomidorki, i natychmiast wracających do Cywilizacji, pozdrawiających nas radośnie zza płota machaniem i powitalnymi okrzykami z odległości co najmniej dwa razy większej niż zalecana, a czasem i pięć razy większej, bo kto bogatemu zabroni. Jedyny "stały" sąsiad, zwany przez nas pieszczotliwie "naszym chłopem" jak pozdrawiał nas przyjaznym machaniem (a w przypadku bycia w szczególnie dobrym nastroju - klaksonem) przejeżdżając obok naszej furtki, tak nadal pozdrawia, uwaga o przepisowej odległości pozostaje w mocy. Mamy ogród, mamy werandę, mamy las, do którego codziennie chodziliśmy, nawet gdy zakaz był, bo psa trzeba było wyprowadzić, a tak się złożyło, że las jest dokoła i nijak nie idzie go ominąć. Dzieci mamy nie dość, że dużo, to jeszcze jedno silnie introwertyczne - wszystkie twierdzą, że dla nich to taki trochę bardzo dłuższy weekend z dużą ilością zadań domowych, to introwertyczne w dodatku dopytuje, czy nie można by tak już na zawsze, przejść na nauczanie domowe, bo "no zobaczcie tylko, jakie ja teraz mam oceny!".
Poza tym jak co roku zakwitły śliwy, jak co roku zakwitły wiśnie. Bociany wróciły i, jak co roku, zamieszkały w gnieździe na słupie kole łobejścia somsiada. Jak co roku wykluły się szpaczęta pod okapem, jak co roku budzą nas o piątej i jak co roku Pan Małżonek półsennie mamrocze, że trzeba wejść na górę i zatkać wreszcie tę cholerną dziurę. Jak co roku pogodnie odpowiadam, że po moim trupie, ewentualnie jesienią, gdy ptaszyny wyprowadzą oba lęgi, no i oczywiście pod warunkiem, że im się w tym samym miejscu zawiesi domek, przecież są przyzwyczajone. Jak co roku przypominam sobie, że planować to se możem, panie bracia, jak przyjdzie co do czego to:
a) nie będziemy mieli pieniędzy,
b) nie znajdziemy wolnej ekipy remontowej
lub też, co najbardziej prawdopodobne
c) oba.
W ogrodzie zakwitły mi tulipany papuzie, które posadziłam jesienią "chociaż cholera wie po co, mnie przecież nigdy nic nie wyrasta", i o nich zapomniałam. Odnotowaliśmy regularne wizyty piegży na jodle, ku wielkiemu ukontentowaniu Pompona Starszego, który od trzech miesięcy tworzy "Atlas Ptaków, Co Nas Odwiedzają W Ogródku". Rozwydrzone jak dziadowskie bicze przez niżej podpisaną Ptaki, Co Nas Odwiedzają W Ogródku biorą regularne kąpiele w poidełkach, porozstawianych pod drzewami. Puchate mlecze na trawniku, który dawno temu przestał udawać, że jest trawnikiem i powrócił do źródeł, czyli do bycia kawałkiem łąki, zamieniły się w puchate dmuchawce. Imbir mi wykiełkował w doniczce. Trzmiele zapylają, pszczoły murarki zapylają, za chwilę zakwitnie dzikie wino i wówczas cała weranda będzie pokryta pyłkiem, a brzęczenie będzie słychać nawet przez zamknięte okna. Wczoraj spotkaliśmy jaszczurkę, wygrzewającą się na kamieniach wśród ziół. Przedwczoraj jeża. Świat nieustannie pokazuje, że Jest i zamierza Być, przynajmniej przez jakiś czas.
Potem przychodzi orzeźwienie, i nie jest ono miłe. Przynajmniej z początku. W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że nie opuszczałam Domu w Dziczy przez półtorej miesiąca. Zakupy w Cywilizacji robił dwa razy w tygodniu Pan Małżonek, nawet z moją Mamą to on się widywał, nie ja. Potem dotarło do mnie, i ogłuszyło mnie, jak bardzo jestem samotna. Jedna osoba. Poza moją rodziną widuję się w miarę regularnie z jedną osobą. I nawet z nią teraz nie mogę.
Ale z domu w końcu wyszłam po tych sześciu tygodniach. Wyprawa, jak kiedyś z Panem Małżonkiem do cukierni bez dzieci, na ploty, kawę, ciasto i dłuuugi spacer, tylko, że tym razem do sklepu. Do sklepów, konkretnie. Ogrodniczych. Małych. Trzech małych, ogrodniczych sklepów w okolicy, w których kupowaliśmy zawsze najlepsze rośliny. Nie zawsze jednakowoż do nich się wybieraliśmy, bo trochę drożej. Ale teraz się wybraliśmy, specjalnie. Nie ma bowiem jak detalista, tyle państwu powiem. A jeśli w dodatku jest to detalista przerażony, że jego mały sklepik upadnie, to już w ogóle. Może dzięki naszej wizycie będzie się trochę mniej bał.
Dość szybko odkryłam, że żyję w jakiejś innej Polsce niż duża część internetu, co mnie jakoś szczególnie nie zaskoczyło, jestem do tego bowiem przyzwyczajona (dla tych, którzy są tu nowi, albo nie nazbyt zaawansowani w lekturze polecam dział "Królowa Matka zdrowieje", tam jest sporo o innej Polsce, w której chorowałam). W mojej Polsce nie było tłoczących się w Biedronce tłumów, wyrywających sobie ostatni papier toaletowy, seniorów, depczących po nogach młodzieży i kichających na wszystkich złośliwie oraz warczących w kolejkach rodaków. W mojej Polsce była wzorowa dyscyplina (zmuszona byłam okolicznościami kolejkować w dwóch bankach, dwóch Biedronkach, sklepiku wiejskim oraz OBI), ogłoszenie, że zaczyna się godzina dla seniorów skutkowało opuszczeniem sklepu przez, jak to uroczo ujęła pani kasjerka, "młodzież", a seniorów czekających na zewnątrz było dwóch, a nie rozszalała, plotkująca, geriatryczna horda bez maseczek. A propos maseczek, wszyscy je mieli. Jedną osobę widziałam bez, stała sama jak palec na ulicy pustej jak okiem sięgnąć w obie strony (z okien samochodu ją widziałam, że doinformuję ewentualnych ciekawskich). Płyn do dezynfekcji rąk też widziałam wszędzie, i ludzie go używali. Odnosili się do siebie przemiło i bardzo grzecznie, ze szczególnym uwzględnieniem mojej wsi, na której wszyscy się sobie zaczęli kłaniać chichocząc, bo się pod maseczkami nie rozpoznają.
Poznałam naszego sołtysa. Przyjechał na początku lockdownu, żeby zapytać, czy wszystko w porządku, i czy czegoś nie potrzebujemy. Gdy wszedł nakaz noszenia maseczek, znów przyjechał, zamaskowany. Z maseczkami dla nas. Gmina zapewniła, panie uszyły, on rozwoził mieszkańcom. Szczepienia zwierząt zorganizowano tak, że sołtys przez telefon listę robił. Potem przekazał ją weterynarzowi, który konkretnego dnia podjechał pod furtkę i szczepił. Przeczytałam gdzieś, że od wybuchu epidemii nastąpił skokowy wzrost zaufania Polaków do władz samorządowych, zdaje się, że wynosił 76 %, a w Polsce 76% to, wiadomo, jak w Szwecji 100 plus jakiś medal jeszcze. Jak by nie było, jestem w tych procentach. Zawsze brałam udział w wyborach, wszystkich, ale samorządowe najmniej mnie kręciły, przyznaję. Odmieniło mi się. Radykalnie. Już mnie będą kręcić. Dzięki naszemu sołtysowi z maseczkami tak mnie się zrobiło, o.
No i włączył mi się tryb "rozpaczliwa optymistka". Jest to tryb, który zawsze włącza mi się w sytuacjach zagrożenia, nie raz całkiem dosłownie uratował mi życie. Zapłacę za niego potem, kiedyś tam, po wszystkim, obstawiam, że żołądek mi wysiądzie, ale na razie nie, na razie walczę. Jest to walka śmieszna i dziecinna, ale to walka, a każda walka jest dobra.
Dawno temu, w innym świecie, w innym życiu (a było to życie bez bloga, bogowie, kiedyś takie istniało!), w świecie, gdy po pierwszym wyjściu ze szpitala potrafiłam oblać się potem, bo wstałam z fotela, albo zemdleć z wycieńczenia, bo przeszłam z pokoju do kuchni, albo dostać napadu duszności, bo tak, podczas jednego z takich napadów duszności siedziałam, dusiłam się, usiłowałam łapać powietrze otwartymi szeroko ustami i łzy leciały mi z oczu jak groch, a moja matka siedziała naprzeciwko, patrząc na to jak sparaliżowana nie wiedząc, co robić (nic nie można było, zresztą, zrobić), otóż w tamtym świecie wstałam, po omacku, bo przed oczami miałam tylko czarną płachtę, wspierając się o ścianę wyczołgałam się na balkon (moja mama ma loggię na całej długości mieszkania) i, robiąc kroczek po kroczku, kurczowo trzymając się balustrady, spocona, razem z każdym haustem powietrza, który udawało mi się zaczerpnąć powtarzałam; "Tak... nie... będzie! Tak... nie może... być... i tak... nie będzie...! O, NIE, tak... nie... będzie...!!!".
Teraz znów chodzę po tamtym balkonie.
Tylko bardziej wściekła.
Odmówiłam bania się. Strach niszczy. Strach zabija. Been there, seen that, nie raz. Nigdy nie użyłam hasztagu "cośtam w czasach zarazy", nie czytam "Miłości w czasach zarazy", nie czytam "Dżumy". Nie biorę udziału w akcjach "a jak to się już skończy", nie zastanawiam się nad tym. Coś pewnie wtedy zrobię, a może nic szczególnego? Nie wiem.
Nie mam, i nie będę miała ani jednego zdjęcia w maseczce. Uprzedzając pytania - mam maseczki, jedną nawet w kotki, i noszę je, gdy trzeba. Ale zdjęć nie będzie. Nigdy. Możliwe, że te maseczki już zostaną z nami na zawsze, wcale tego nie wykluczam. Ale ja będę jak te starsze damy, jak moja babcia, która do końca życia nigdy nie wyszła z domu bez kapelusza. Ich świat był światem, w którym dama nosiła nakrycie głowy. Mój świat to ten bez maseczek. Jestem boomer. Jestem przeżytkiem. Jestem starą, upartą babą, która Nie Rozumie. Trudno. Ktoś musi.
Jedyne plany, które powzięłam, to wyczytanie książek ze stosików i wyszydełkowanie włóczki ze... no, też ze stosików. Czytanie jakoś mi idzie, szydełkowanie - nie. Większość rzeczy, które miałam do skończenia miało iść na sprzedaż, a komu teraz potrzebne są chusty, torby, czaszunie, słoniki, kto o czymś takim w ogóle myśli w tym świecie, w którym w każdej chwili można stracić źródło dochodu? W którym są o wiele ważniejsze rzeczy, niż czaszunia z cekinkami? Więc trochę wyhamowałam. Może się kiedyś tam rozpędzę, może znowu sprzedam jakąś torbę czy szal. A może nie. Się pożyje, się zobaczy.
Jem. Śpię. Dużo gotuję. Sadzę kwiatki. Patrzę na ptaszki w poidełkach. Dziergam torebunię z dyndałkami. Czytam. Uczę się z dziećmi. Gadam przez Messengera. Pracuję. Głaszczę psa. Czeszę kota.
Robię małe kroczki. Codziennie nowy.
Trzymam się.
Przynajmniej próbuję.
Jakoś to.
Jakoś.
Kiedyś.
Będzie.
Poza tym jak co roku zakwitły śliwy, jak co roku zakwitły wiśnie. Bociany wróciły i, jak co roku, zamieszkały w gnieździe na słupie kole łobejścia somsiada. Jak co roku wykluły się szpaczęta pod okapem, jak co roku budzą nas o piątej i jak co roku Pan Małżonek półsennie mamrocze, że trzeba wejść na górę i zatkać wreszcie tę cholerną dziurę. Jak co roku pogodnie odpowiadam, że po moim trupie, ewentualnie jesienią, gdy ptaszyny wyprowadzą oba lęgi, no i oczywiście pod warunkiem, że im się w tym samym miejscu zawiesi domek, przecież są przyzwyczajone. Jak co roku przypominam sobie, że planować to se możem, panie bracia, jak przyjdzie co do czego to:
a) nie będziemy mieli pieniędzy,
b) nie znajdziemy wolnej ekipy remontowej
lub też, co najbardziej prawdopodobne
c) oba.
W ogrodzie zakwitły mi tulipany papuzie, które posadziłam jesienią "chociaż cholera wie po co, mnie przecież nigdy nic nie wyrasta", i o nich zapomniałam. Odnotowaliśmy regularne wizyty piegży na jodle, ku wielkiemu ukontentowaniu Pompona Starszego, który od trzech miesięcy tworzy "Atlas Ptaków, Co Nas Odwiedzają W Ogródku". Rozwydrzone jak dziadowskie bicze przez niżej podpisaną Ptaki, Co Nas Odwiedzają W Ogródku biorą regularne kąpiele w poidełkach, porozstawianych pod drzewami. Puchate mlecze na trawniku, który dawno temu przestał udawać, że jest trawnikiem i powrócił do źródeł, czyli do bycia kawałkiem łąki, zamieniły się w puchate dmuchawce. Imbir mi wykiełkował w doniczce. Trzmiele zapylają, pszczoły murarki zapylają, za chwilę zakwitnie dzikie wino i wówczas cała weranda będzie pokryta pyłkiem, a brzęczenie będzie słychać nawet przez zamknięte okna. Wczoraj spotkaliśmy jaszczurkę, wygrzewającą się na kamieniach wśród ziół. Przedwczoraj jeża. Świat nieustannie pokazuje, że Jest i zamierza Być, przynajmniej przez jakiś czas.
Potem przychodzi orzeźwienie, i nie jest ono miłe. Przynajmniej z początku. W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że nie opuszczałam Domu w Dziczy przez półtorej miesiąca. Zakupy w Cywilizacji robił dwa razy w tygodniu Pan Małżonek, nawet z moją Mamą to on się widywał, nie ja. Potem dotarło do mnie, i ogłuszyło mnie, jak bardzo jestem samotna. Jedna osoba. Poza moją rodziną widuję się w miarę regularnie z jedną osobą. I nawet z nią teraz nie mogę.
Ale z domu w końcu wyszłam po tych sześciu tygodniach. Wyprawa, jak kiedyś z Panem Małżonkiem do cukierni bez dzieci, na ploty, kawę, ciasto i dłuuugi spacer, tylko, że tym razem do sklepu. Do sklepów, konkretnie. Ogrodniczych. Małych. Trzech małych, ogrodniczych sklepów w okolicy, w których kupowaliśmy zawsze najlepsze rośliny. Nie zawsze jednakowoż do nich się wybieraliśmy, bo trochę drożej. Ale teraz się wybraliśmy, specjalnie. Nie ma bowiem jak detalista, tyle państwu powiem. A jeśli w dodatku jest to detalista przerażony, że jego mały sklepik upadnie, to już w ogóle. Może dzięki naszej wizycie będzie się trochę mniej bał.
Dość szybko odkryłam, że żyję w jakiejś innej Polsce niż duża część internetu, co mnie jakoś szczególnie nie zaskoczyło, jestem do tego bowiem przyzwyczajona (dla tych, którzy są tu nowi, albo nie nazbyt zaawansowani w lekturze polecam dział "Królowa Matka zdrowieje", tam jest sporo o innej Polsce, w której chorowałam). W mojej Polsce nie było tłoczących się w Biedronce tłumów, wyrywających sobie ostatni papier toaletowy, seniorów, depczących po nogach młodzieży i kichających na wszystkich złośliwie oraz warczących w kolejkach rodaków. W mojej Polsce była wzorowa dyscyplina (zmuszona byłam okolicznościami kolejkować w dwóch bankach, dwóch Biedronkach, sklepiku wiejskim oraz OBI), ogłoszenie, że zaczyna się godzina dla seniorów skutkowało opuszczeniem sklepu przez, jak to uroczo ujęła pani kasjerka, "młodzież", a seniorów czekających na zewnątrz było dwóch, a nie rozszalała, plotkująca, geriatryczna horda bez maseczek. A propos maseczek, wszyscy je mieli. Jedną osobę widziałam bez, stała sama jak palec na ulicy pustej jak okiem sięgnąć w obie strony (z okien samochodu ją widziałam, że doinformuję ewentualnych ciekawskich). Płyn do dezynfekcji rąk też widziałam wszędzie, i ludzie go używali. Odnosili się do siebie przemiło i bardzo grzecznie, ze szczególnym uwzględnieniem mojej wsi, na której wszyscy się sobie zaczęli kłaniać chichocząc, bo się pod maseczkami nie rozpoznają.
Poznałam naszego sołtysa. Przyjechał na początku lockdownu, żeby zapytać, czy wszystko w porządku, i czy czegoś nie potrzebujemy. Gdy wszedł nakaz noszenia maseczek, znów przyjechał, zamaskowany. Z maseczkami dla nas. Gmina zapewniła, panie uszyły, on rozwoził mieszkańcom. Szczepienia zwierząt zorganizowano tak, że sołtys przez telefon listę robił. Potem przekazał ją weterynarzowi, który konkretnego dnia podjechał pod furtkę i szczepił. Przeczytałam gdzieś, że od wybuchu epidemii nastąpił skokowy wzrost zaufania Polaków do władz samorządowych, zdaje się, że wynosił 76 %, a w Polsce 76% to, wiadomo, jak w Szwecji 100 plus jakiś medal jeszcze. Jak by nie było, jestem w tych procentach. Zawsze brałam udział w wyborach, wszystkich, ale samorządowe najmniej mnie kręciły, przyznaję. Odmieniło mi się. Radykalnie. Już mnie będą kręcić. Dzięki naszemu sołtysowi z maseczkami tak mnie się zrobiło, o.
No i włączył mi się tryb "rozpaczliwa optymistka". Jest to tryb, który zawsze włącza mi się w sytuacjach zagrożenia, nie raz całkiem dosłownie uratował mi życie. Zapłacę za niego potem, kiedyś tam, po wszystkim, obstawiam, że żołądek mi wysiądzie, ale na razie nie, na razie walczę. Jest to walka śmieszna i dziecinna, ale to walka, a każda walka jest dobra.
Dawno temu, w innym świecie, w innym życiu (a było to życie bez bloga, bogowie, kiedyś takie istniało!), w świecie, gdy po pierwszym wyjściu ze szpitala potrafiłam oblać się potem, bo wstałam z fotela, albo zemdleć z wycieńczenia, bo przeszłam z pokoju do kuchni, albo dostać napadu duszności, bo tak, podczas jednego z takich napadów duszności siedziałam, dusiłam się, usiłowałam łapać powietrze otwartymi szeroko ustami i łzy leciały mi z oczu jak groch, a moja matka siedziała naprzeciwko, patrząc na to jak sparaliżowana nie wiedząc, co robić (nic nie można było, zresztą, zrobić), otóż w tamtym świecie wstałam, po omacku, bo przed oczami miałam tylko czarną płachtę, wspierając się o ścianę wyczołgałam się na balkon (moja mama ma loggię na całej długości mieszkania) i, robiąc kroczek po kroczku, kurczowo trzymając się balustrady, spocona, razem z każdym haustem powietrza, który udawało mi się zaczerpnąć powtarzałam; "Tak... nie... będzie! Tak... nie może... być... i tak... nie będzie...! O, NIE, tak... nie... będzie...!!!".
Teraz znów chodzę po tamtym balkonie.
Tylko bardziej wściekła.
Odmówiłam bania się. Strach niszczy. Strach zabija. Been there, seen that, nie raz. Nigdy nie użyłam hasztagu "cośtam w czasach zarazy", nie czytam "Miłości w czasach zarazy", nie czytam "Dżumy". Nie biorę udziału w akcjach "a jak to się już skończy", nie zastanawiam się nad tym. Coś pewnie wtedy zrobię, a może nic szczególnego? Nie wiem.
Nie mam, i nie będę miała ani jednego zdjęcia w maseczce. Uprzedzając pytania - mam maseczki, jedną nawet w kotki, i noszę je, gdy trzeba. Ale zdjęć nie będzie. Nigdy. Możliwe, że te maseczki już zostaną z nami na zawsze, wcale tego nie wykluczam. Ale ja będę jak te starsze damy, jak moja babcia, która do końca życia nigdy nie wyszła z domu bez kapelusza. Ich świat był światem, w którym dama nosiła nakrycie głowy. Mój świat to ten bez maseczek. Jestem boomer. Jestem przeżytkiem. Jestem starą, upartą babą, która Nie Rozumie. Trudno. Ktoś musi.
Jedyne plany, które powzięłam, to wyczytanie książek ze stosików i wyszydełkowanie włóczki ze... no, też ze stosików. Czytanie jakoś mi idzie, szydełkowanie - nie. Większość rzeczy, które miałam do skończenia miało iść na sprzedaż, a komu teraz potrzebne są chusty, torby, czaszunie, słoniki, kto o czymś takim w ogóle myśli w tym świecie, w którym w każdej chwili można stracić źródło dochodu? W którym są o wiele ważniejsze rzeczy, niż czaszunia z cekinkami? Więc trochę wyhamowałam. Może się kiedyś tam rozpędzę, może znowu sprzedam jakąś torbę czy szal. A może nie. Się pożyje, się zobaczy.
Jem. Śpię. Dużo gotuję. Sadzę kwiatki. Patrzę na ptaszki w poidełkach. Dziergam torebunię z dyndałkami. Czytam. Uczę się z dziećmi. Gadam przez Messengera. Pracuję. Głaszczę psa. Czeszę kota.
Robię małe kroczki. Codziennie nowy.
Trzymam się.
Przynajmniej próbuję.
Jakoś to.
Jakoś.
Kiedyś.
Będzie.
Nie byłem w biurze od dwóch miesięcy, więc mogę spać dwie godziny dłużej i chyba odespałem zaległości z czasów narodzin Starszej Córki. Dziecko Starsze kocha zdalne nauczanie i stopnie ma że hoho, a Młodsze wstydzi się rozmawiać z paniami przez kamerkę i każdy poranek do skomplikowane podchody, jak ją namówić do zasiądnięcia przed komputerem. Moim. Więc jeśli się uda, mam dwie godziny na ugotowanie obiadu albo pieczenie. Piekę kompulsywnie. Albo na coś, co mogę zrobić na starym lapku bez internetu. Wszyscy zleceniodawcy machnęli rękami na terminy, mam tylko nadzieję, że nie machną ręką na konieczność wypłacenia pieniędzy, gdy już te zlecenia dostaną. Las za płotem, ogródek za oknem. Do Biedronki nie idzie się dopchać, ale inne sklepy luźne. Maseczki dała gmina, koło gospodyń szyje jak oszalałe. Wciąż mam nadzieję, że jednak uda się pojechać nad morze i tego się trzymam. A co będzie jesienią, to będzie.
OdpowiedzUsuńTak. Dokładnie tak.
Usuń(o nauczaniu zdalnym to chyba jeszcze napiszę, wiela siłę bede mieć, hej)
Złego słowa nie powiem, jak napiszesz. Chociaż my raczej nie narzekamy :)
UsuńMy też nie :).
UsuńDziękuję Aniu. To wspaniały wpis. Przytulam ze wszystkich sił:)
OdpowiedzUsuńDziękuję ci, kochana. Trzymaj się też <3.
UsuńKrólowo Matko, kocham Cię :)
OdpowiedzUsuńI nie bez wzajemności, Kuro droga <3.
UsuńOjej..jak ja się z Panią zgadzam.
OdpowiedzUsuń<3 Trzymajmy się.
UsuńJa tylko chciałam powiedzieć, że wybory samorządowe to jedyne, na które idę z poczuciem, że mój głos ma znaczenie.
OdpowiedzUsuńMam tak samo. I z reguły głosuję na kogoś, a nie przeciw komuś. Chociaż w tym roku mam "swoją" posłankę i bardzo podoba mi się jej aktywność.
UsuńCo do czaszuń, słoników, chust - można dziergać na aukcje charytatywne, np. dla dzieciaczków z SMA1. Polecam :) Palce zajęte, czas zagospodarowany i coś dobrego się robi :)
Dzięki. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam najserdeczniej!
Nie ma za co.
UsuńŚciskam, przez internety można :).
Ja się nie boję, wręcz przeciwnie, niepokoi mnie fakt, że będę musiała wrócić do pracy i znów zacząć widywać się z ludźmi...Pracuję zdalnie i to jest odkrycie mojego życia :) gadam z dziećmi, czytam, nigdzie się nie spieszę...Na podwórku maj... :) Jest dobrze, a będzie co ma być. Dzięki za ten wpis :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPS. Ale chciałam zapytać, dlaczego "półtorej miesiąca"?
Ja się nie boję wirusa, ale zmian w naszym życiu - owszem, bo to jednak będzie zupełnie inne życie. No i... mam bardzo chorą mamę, która wymaga pomocy i opieki, a ja jej nie widuję i jeśli jej się coś stanie (zasłabnie, umrze) to się o tym dowiem, jak będzie za późno na pomoc. Mam siostrę we Włoszech, od dwóch miesięcy nic nie zarobiła. Mam znajomych i przyjaciól, którzy stracili pracę i nie mają żadnego źródła dochodu. I takich, którzy są ciężko chorzy i kontakt z wirusem mógłby ich zabić. Jestem w grupie znacznego ryzyka, podobno nawet maseczki nie musze nosić (chore serce), ale noszę, bo nie chcę być w grupie jeszcze większego. Też gadam z dziećmi, też czytam, też się nie spieszę, ale mam ciągłą świadomość, że to luksusowa sytuacja. Która, w dodatku, może się skończyć zupełnie nagle, w jednej chwili.
UsuńŚrednio komfortowa sytuacja dla znacznej większości ludzi jednak.
Jasne, też mam świadomość, że sytuację mam luksusową - staram się o tym pamiętać w każdym momencie - żeby nie dać się przygnębieniu, że mniej zarabiam (sporo mniej), że kryzys walnie nas tak czy inaczej... Łapię ten dobry czas, ale jednocześnie mam świadomość, że na tym moim zadupiu mam o wiele spokojniej niż siostra czy brat w dużym mieście, gdzie masa zachorowań, a szwagier na pierwszej linii frontu w zakaźnym...Masz rację, że sytuacja trudna dla niektórych, ale ja egoistycznie myślę sobie, że dawno nie miałam takiego spokoju, właściwie nie pamiętam, czy kiedykolwiek miałam i cieszę się z każdego dnia.
UsuńWiesz, egoistyczne myślenie o sobie nie jest złe, przeciwnie, jest potrzebne :).
UsuńA poza tym... będzie dobrze, może lepiej, niż się wydaje? Trzymaj się, w każdym razie. Życzę jeszcze wielu spokojnych dni <3.
Na pewno będzie. Już niedługo. Królowo, ja nie w dziczy, ale na wsi, gdzie życie toczy się zwyczajnie, choć może trudno uwierzyć. Ludzie w większości jeżdżą do pracy, są zdrowi. Ci, którzy mają gospodarstwa krzątają się wokół domów, po polach jeżdżą traktory. Jedynie te maseczki czasem przypominają, że całkiem normalnie nie jest...
OdpowiedzUsuńDzicz i wieś mają w tym czasie te same zalety :). Łatwiej w nich czekać, aż wszystko będzie dobrze - i jest to rzecz, której się trzymajmy. Sciskam.
Usuńzupełnie bez intencji dyskusji czy negowania, tylko jako powiedzmy dodatek i inne spojrzenie na maseczki: w Azji to norma od lat, dla nas nowość; jak patrzę w statystyki Polski, to w 2018 zmarło „ponadplanowo” kilkanaście tysięcy osób, w samym marcu kilka tysięcy…
OdpowiedzUsuńco się wtedy działo? była wyjątkowo zjadliwa grypa, mnie też zahaczyła i dawno tak nie chorowałem (nawet szczepieni przechodzili ciężko, choć oczywiście zapewne lżej niż byłoby bez); kilkanaście tysięcy osób! bo w 2018 nie mieliśmy w zwyczaju nosić maseczek jak ludzie w Azji, nawet gdy czuliśmy się gorzej, nawet gdy mieliśmy temperaturę…
a w tym roku statystki donoszą, że grypa ma zasięg kilka razy mniejszy niż zwykle, bo mamy tym razem maski;
przeżyjemy to i wyjdziemy silniejsi, nabierzemy zwyczajów i wiedzy, które nam bardzo pomogą; i naszym dzieciom
Oczywiście, że tak, taż tak uważam :). Uważam, że przeżyjemy, uważam, że wyjdziemy silniejsi i uważam, że nabędziemy nowych nawyków, prawdę mówiąc już widzę, że się uczymy :). Po prostu na razie nie jest... łatwo patrzeć na dekonstrukcję starego i budowanie nowego, to chyba nigdy nie jest łatwe.
UsuńDo maseczek też się przyzwyczaimy, mówiąc szczerze żałuję, że nie była nakazu noszenia ich od samego początku.
(ale zdjęć w nich sobie robić nie będę ;D )
XD
Usuńja już sobie wymieniłem fotkę (na maseczkową) w apce ubera, bo jednak poprzednia teraz nie jest tak przydatna, jak była :)
a maseczkę mam jedną, dość charakterystyczną, więc znowu można mnie poznać…
dużo serdeczności!
Już na FB widziałam wpisy typu: "Słuchajcie, a co robicie, jak się do kogoś teraz na ulicy uśmiechacie, a tego pod maską nie widać, jak to okazujecie?". Problemy nowego świata :D.
UsuńNawzajem serdeczności!
Oczy sie smieja 😊 Mieszkam w kraju, w którym 1/3 przechodniów caly czas nosi "maseczki", i nie mam problemu z rozpiznaniem, kto sie usmiecha.
UsuńTaka była i moja odpowiedź :).
UsuńKocham Królową Matkę (mąż wie). Kocham aż do kości, do szpiku, od palucha u stopy aż po pompon na głowie (psychopompon).
OdpowiedzUsuńDla mnie świat się nie zmienił, tylko zwolnił. Nadal zakupy robi głównie Misiomiej. Nadal dzwonię codziennie do mamy i sprawdzam odruchowo, czy wszystko u niej w porządku - i tak się widujemy góra dwa razy do roku, więc teraz zamiast na urodziny pojadę do niej na wakacje. Konwentów brak, więc nie mam motywacji, by wszystko zrobić naraz w jeden tydzień, dziobię sobie powolutku i równie powolutku wyprzedaję. Tylko mąż częściej w domu. I ekstrawertywni znajomi jakoś częściej zwalają się telefonicznie na głowę.
Tylko na Kluskach jest inaczej, bo chcę pomóc ludziom bardziej niż ich rozśmieszać.
Półtora miesiąca! :(
OdpowiedzUsuńProponuję sprawdzić też przecinki, na pewno mam błedy w interpunkcji, i to raczej liczne, jak się znam.
UsuńA jeśli chodzi o "półtorej" - będę mało sympatyczna, oraz mam to gdzieś.
Napisałam tekst. Pewnie dziś bym go nie napisała, bo wiele rzeczy widzę inaczej, ale napisałam, jak napisałam, a byłam wtedy rozbita, rozdygotana z wielu (takze osobistych, nie opisanych powyżej) powodów i bardzo, ale to baaaardzo zmęczona. Można się z tym tekstem zgadzać, można nie zgadzać, można odnaleźć jakieś wspólne doświadczenia, można ich nie znaleźć, może się ten tekst podobać albo nie.
Ale jeśli JEDYNE, co się w nim zauważyło to fakt, że napisałam "półtorej miesiąca"...
Jeżeli JEDYNIE po to, by mi uświadomić tę zgrozę chciało się komuś pisać komentarz...
to nieomylny znak, że to jest miejsce w internecie, które należy jak najszybciej opuścić.
Zrobiłam błąd. Przyznaję. Nawet wiem, czemu, ale o to akurat mniejsza.
I mogłabym go poprawić. Ale nie poprawię.
Zostanie tu sobie, jako przypominajka trudnych czasów, gdy wszystko we mnie dygotało.
I jako pułapka.
Królowo, dawno nie zaglądałam tu, chociaż uwielbiam, ale... powiedzmy, że dopiero ostatnio udało mi się dotrzeć do balkonu ;) Ja siedziałam w chałupie 2,5 m-ca, więc łączę się w bólu i rozumiem. I tak sobie myślę... nie znam Unknown, więc może się mylę, ale ja ten komentarz odebrałam wyłącznie tak, że ktoś się empatycznie zasmucił tym czasem przymusowo spędzonym w domu. I zasmucam się, jeśli jednak nie mam racji... Uśmiechów w Dniu Dziecka dla całej Czwóreczki :) Ewa
UsuńTo jest naprawdę, naprawdę miłe, że tak to odebrałaś. Naprawdę, nie przyszłoby mi do głowy, że tak można, co oczywiście źle o mnie świadczy :). Obawiam się co prawda, że się mylisz, ale to dlatego, że nie jest to ani pierwsza, ani jedyna reakcja tego rodzaju... jeśli się jednak nie mylisz, to, cóż, wstydze się swojej reakcji. Może mnie poniosło, bo jestem potwornie, potwornie zmęczona, homeschooling daje mi w kość, nie jest to żadnym usprawiedliwieniem co prawda, ale kto nie miał bliźniątek na stanie (a i dwójka starszych nie jest, niestety, samoobsługowa) nie wie, jaka to harówa. Nigdy wzyciu nie oczekiwałam wakacji z takim utęsknieniem...
UsuńPozdrawiam Cię bardzo i w imieniu Upiornej Czwóreczki dziękuję za życzenia :).
Jestem mamą dwójki, ale sporo starszą siostrą dawno już dorosłej trójki, w tym bliźniaków ;) Tak, że ten... nie musisz się kajać, każdy normalny wie, jak wygląda "wypoczynek" z homeschoolingiem, szczególnie poczwórnym, w tle... a różne lęki nie pomagają, szczególnie kiedy człowiek jak ten pies do budy. Trzymaj się, wakacje już prawie za zakrętem. Ciepło pozdrawiam :)
Usuń