... ale okazało się, że być musi.
No więc przede wszystkim miałam tej książki nie przeczytać. To znaczy przeczytać, oczywiście, ale nie teraz, nie zaraz, a niewykluczone, że nie w tym roku, albowiem - jak Kochani Czytelnicy na pewno pamiętają - obiecałam sobie w ramach postanowienia noworocznego, że nie kupię w tym
roku żadnej książki. Dopóki nie pozbędę się swoich Stosików Wstydu,
nieprawdaż (co oznaczać może, że mi się postanowienie noworoczne przeciągnie na rok 2020, ale nie popadajmy w nadmierne czarnowidztwo).
I jeszcze (żeby dobić zapewne), że nie będę brać egzemplarzy
recenzenckich też sobie obiecałam, bogatsza w doświadczenia ostatniego
roku, który wiele mnie nauczył w kwestii rzetelności recenzji dotyczących
książek, których otrzymanie zawdzięczamy wydawnictwu.
Podsumowując, na początku lutego mieliśmy:
- mnie, nie kupującą nowych książek,
- mnie, nie biorącą egzemplarzy recenzenckich
oraz
- premierę
"Oczu urocznych" Marty Kisiel,
zbliżającą się wielkimi krokami i coraz śmielej zagarniającą przestrzeń na Facebooku, Instagramie i w rozmowach podekscytowanych blogerów oraz gryzących palce z niecierpliwości wielbicieli.
Ach, no i jeszcze mnie, starającą się (z mniejszym lub większym, ale zazwyczaj mniejszym, powodzeniem) przechodzić nad przeróżnymi Premierami z Dumom i Godnościom Osobistom, oraz bez Żebrzących Spojrzeń.
Na szczęście znalazła się Dobra Dusza, która się tych Żebrzących Spojrzeń, skrytych pod Godnościom i Dumom sama domyśliła i wspaniałomyślnie zaproponowała pożyczkę (i której to Szlachetnej Jednostce nieustannie i z głębi serca dziękuję).
I tak, na skutek z entuzjazmem przyjętej propozycji, ku własnemu szczeremu zdumieniu dziś w nocy, a właściwie nad ranem, o godzinie 2.30 ujrzałam się skuloną pod kołdrą, z wypiekami na twarzy, z przeczytaną od deski do deski powieścią, wypełnioną Emocją oraz Potrzebą, by dać jej ujście, słowem - stojącą u progu zrobienia tego, czego z serca nie znoszę, a mianowicie napisania recenzji z książki, której prawie nikt jeszcze nie czytał. Co a tym idzie - napisania jej tak, by niczego nie zdradzić, podsycić ciekawość, ale nie za dużo ujawniać, krótko mówiąc - popełnienia czegoś, co jest jak najdalsze od gatunku recenzji, w której się specjalizuję i lubuję, a mianowicie spoilercenzji.
No, ewentualnie mogłam jeszcze nic nie robić, tylko sobie przeżywać do wewnątrz, ale zważywszy, że natychmiast po ukończeniu Dzieła wystosowałam sążnistego i bełkotliwego maila do Ałtorki (tak! o 2.45 nad ranem, podziwiajcie stopień mego psychofaństwa!) rozwiązanie to wydawało się nawet mi, osobie (zazwyczaj) opanowanej i całkiem nieźle umiejącej w przeżywanie do wewnątrz dość mało prawdopodobne.
Zobaczmy więc, co potrafię wykrzesać z siebie w kwestii recenzji bez spoilerów, w której nie mogę "popłynąć" tak, jak płynę zazwyczaj.
Odę Kręciszewską, Bazyla i Rocha dane nam było poznać za sprawą
Szaławiły,
opowiadania, za które Marta Kisiel otrzymała w ubiegłym roku nagrodę Zajdla.
I oto spotykamy ich ponownie, w domku zbudowanym przez Odę na miejscu, gdzie niegdyś stała Lichotka, w środku lasu - wiłę, płanetnika, małego czorta i trzynogiego psa, a wszystko to w chwili, gdy nadchodzi zima, a konkretnie - zimowe przesilenie.
Wraz z zimowym przesileniem, zbliżającym się w tumanach śniegu, w powiewach lodowatego wiatru, wśród kłującego jak igłami mrozu i ogarniającej świat ciemności, nadciągają również niespodziewane
kłopoty. Ktoś (lub coś) grasuje po okolicy, atakując przypadkowe osoby.
Już nie wyjście, ale nawet zbliżenie się do lasu staje się śmiertelnie niebezpieczne. Tymczasem Bazyl wyraźnie coś knuje (czy trzeba dodawać, że knucie to doprowadza go nader często w okolice lasu właśnie?), i wygląda na to, że coś knuje także Roch, nie rozstający się ze swoją siekierą nawet w czasie wypraw do przychodni w miasteczku. Przyjaźń Ody z Rochem zostaje wystawiona
na poważną próbę, co pozostaje w niejakim związku z faktem, że zasłona między tym, co widzialne a tym, co niewidzialne staje się cieńsza i coraz łatwiej przekroczyć ją istotom, które zazwyczaj czają się w mroku, za granicą widzialnego świata, a niektóre z nich mają, eufemistycznie rzecz ujmując, niezbyt dobre zamiary.
Jeśli dodamy do tego jeszcze tajemnice sprzed
wielu lat, jakie skrywa pobliski cmentarz i niewielki staw w samym
sercu ciemnego lasu, prorocze sny, których nikt nie rozumie do chwili, gdy zaczynają się spełniać i jest już za późno, nowych znajomych, przyjaciół, sprzymierzeńców, wrogów i pomocników, przy czym nie wiadomo, kto jest kim, jeśli to wszystko zmieszamy i wstrząśniemy to mamy...
Cóż, napisać, że mamy książkę specjalnie dla mnie byłoby popadnięciem w pychę nadającą się do umieszczenia w Sevres jako modelowy wzór zadufania, ale jednak w jakiś sposób, na poziomie głęboko emocjonalnym, jest to książka dla mnie, od wielu lat bowiem lubię... nie, "lubię" nie jest tu odpowiednim słowem, raczej "poważam" czas Zimowego Przesilenia. Od Dziadów aż do Trzech Króli - bo w okolicach Trzech Króli zauważam gołym okiem, bez dokonywania pomiarów i sprawdzania danych metoerologicznych, że dzień staje się odrobinę dłuższy, i wtedy zaczynam się wewnętrznie prostować i głębiej oddychać, - otóż w całym tym okresie bardzo staram się, no cóż, uważać (tak, jeśli ktoś sądził, że Królowa Matka jest wcieleniem rozsądku, trzeźwego spojrzenia oraz racjonalizmu może zacząć przeżywać napad rozczarowania i odlubiać stronę).
Być może związane jest to z miejscem, w którym mieszkam, bo zapewniam, że doskonale wykształcony i racjonalny człowiek dwudziestego pierwszego wieku robi się błyskawicznie mniej wykształcony i racjonalny, gdy wychodząc listopadową nocą z psem ma wybór - albo iść wzdłuż milczącej ściany lasu, albo ścieżką prowadzącą prosto w las. Więc od Dziadów aż do Trzech Króli po zmroku nie wchodzę do lasu, i robię mnóstwo innych rzeczy, zapewne niefachowo, ale je robię, bo rytuały są ważne, głęboko w to wierzę - obudowuję się światłem, palę świece dla dusz bliskich, zostawiam uchylone drzwi i jedzenie na piecu w Samhain, dmucham na krzesło w Wigilię, a w noc przesilenia nie pozwalam nikomu wyjść z domu po zmroku, i zapewne dla wszystkich jest już jasne, że moje Dzieciomtka nie mogą być normalne, skoro wiedzą, że w najdłuższą noc w roku nie wychodzi się z domu po zapadnięciu ciemności, albowiem Dziki Gon.
Tak więc w pewnym sensie nic mnie w "Oczach urocznych" nie zaskoczyło, a przynajmniej nic jeśli chodzi o atmosferę.
Co nie znaczy, że mnie do głębi nie zachwyciło.
Marta Kisiel umie w światy, i w ten realny, którym robi mi w główkę to, co niegdyś robiła Małgorzata Musierowicz, i wiem, że o tym już pisałam, ale jeszcze powtórzę, drukowanymi literami i z pogrubieniem, bo zawsze ktoś źle rozumie i się dziwi - ja naprawdę, naprawdę, NAPRAWDĘ NIE UWAŻAM, że Marta Kisiel pisze jak Małgorzata Musierowicz, tylko tak NA MNIE działa jak działała MM, gdy miałam 12 lat. Tak samo fizycznie, sensualnie odbieram opisywaną rzeczywistość, smaki, kolory, zapachy, faktury, ciepło, zimno. Czuję woń herbaty z pomarańczami, mróz wciska mi się kłującymi igiełkami za kołnierz, ogień na piecu ogrzewa mi policzki, czuję smak placków ziemniaczanych, których nie lubię, ale nie szkodzi. Nie szkodzi, bo i tak chciałabym wejść w ten świat, owszem, tu jakaś ciemna siła pragnie wyrwać się na zewnątrz z głębi twojej własnej piwnicy, tam i ówdzie poniewierają się jacyś poharatani ludzie, na brzegu lasu w ciemnościach majaczy groza, a ja i tak bym chciała tam być, odczuwam normalnie fizyczną tęsknotę.
I w te nierealne światy Marta Kisiel też umie, a może nie tyle nierealne, co równoległe, czasem myślę, że w te umie nawet lepiej, a może tylko ja to tak odbieram z powodu (tu - patrz powyższe, kompromitujące dwudziestopierwszowiecznego człowieka wyznania w temacie Dziadów i Dzikiego Gonu).
I jeszcze potrafi wpleść w te światy - i realny, i nierealny - aktualny, boleśnie wręcz aktualny temat, i - o bogowie! - jakie to jest niezwykłe, zachować równowagę, gdy użyło się tak, jak by to ująć, karkołomnej przenośni... nie, nie przenośni, raczej drogi do celu. Przyznam szczerze i bez bicia, że w pewnej chwili czytałam książkę z rosnącym zdumieniem, z "O rany, co to jest?!" w głowie, to nie była Marta Kisiel, którą znałam i ceniłam, takie to, co czytałam było łopatologiczne, takie...uproszczone, jak z czytanki dla dziesięciolatków... a potem pięknie, jak po sznurku, zostałam doprowadzona tam, gdzie Ałtorka chciała, spacerkiem na cienkiej linie nad przepaścią, a przecież lekko i z finezją, jak chcąc, proszę Państwa!
Za to, że zgadłam, kim jest jedna z nowych postaci przyznałam sama sobie 5 punktów w rankingu Modelowych Czytelników Marty Kisiel (w którym - zakładam optymistycznie i jakże skromnie - gdzieś tam jestem), ale to akurat złożyć należy na karb faktu, że byłam oczytanym dzieckiem z zamiłowaniem do makabry ;).
I na zakończenie podkreślę jeszcze może z naciskiem w ramach koniecznego doprecyzowania, że "Oczy uroczne" to nie jest, zdecydowanie NIE JEST książka zabawna. Naprawdę, fakt, że raz obudziłam Pana Małżonka śmiechem w czasie lektury (a poza tym też zdarzyło mi się zaśmiać tu, ówdzie i gdzieniegdzie oraz niekiedy) nie oznacza, że to jest książka głównie do pośmiania się.
Oczywiście, można i tak, można się przede wszystkim pośmiać, w końcu mówimy o utworze literackim, w którum jest Bazyl z jego "ja jesztem czortem, a ty jesztesz beszfolnym narzendżem f mych czortofskich łapach, mjentkom czasztolinom, ż której lepje i fyczynam fedle uznanja fantażyjne kształty" i innymi takimi, można przeoczyć fakt, że pod płaszczykiem przyjemnej historii z pogranicza rzeczywistości
magicznej i fantastyki Marta Kisiel przekazuje rozważania o całkiem poważnych
sprawach tego świata (i innych światów też). Moim zdaniem jednakże książki Marty Kisiel - każda kolejna bardziej - są głównie do myślenia. Zadawania pytań, niekoniecznie łatwych. Szukania i znajdowania odpowiedzi, niekoniecznie wygodnych.
Za możliwość zadania nowych pytań i prób znalezienia nowych odpowiedzi bardzo Ałtorce dziękuję.
I równie bardzo raz jeszcze dziękuję Dobrej Duszy, która mi użyczyła swego egzemplarza. Dopiero po przeczytaniu widzę bowiem z pełną jasnością, jak bardzo, bardzo CHCIAŁAM to przeczytać :).