No więc (nie zaczyna się zdania od "więc", rzekł duch mojej licealnej polonistki, a ja go zignorowałam, gdyż pewne rzeczy się nie zmieniają), oto minął pierwszy kwartał nowego roku, a mi jak dotąd udało się wykonać ambitnie przed sobą postawione zadanie wypełniania co do joty zadań z wyzwania Trójka e-pik.
Tym samym proszę o gratulację, deszcz konfetii, burzę braw i wyrazy uznania, a sama przystępuję skrupulatnie do opisywania trzech książek z marcowej części Wyzwania.
W marcu stawić czoła miałam trzem tytułom z następujących kategorii: zalegająca cegła (książka powyżej 500 stron), książka z motywem katastroficznym oraz książka z miastem w tytule.
I stawiłam je, to czoło, a z jakim skutkiem okaże się zaraz, zarutko.
1) książka z motywem katastroficznym - "Daleko od Niflheimu" Majgull Axelsson
O Majgull Axelsson już na tym blogu pisałam i w zasadzie wystarczyłoby, gdybym przekierowała Czytelników do mojego archiwalnego posta, bo absolutnie wszystko, co do przecinka, nadaje się do powtórzenia teraz, no, pomijając obowiązkowe streszczenie akcji.
Niflheim to staroskandynawska kraina umarłych, kraina, do której odchodzą dusze tych, co zmarli inaczej niż z bronią w ręku. Smutne dusze, oddzielone od świata żywych trzema rzekami, Bramą Trupów i złotym mostem, przejścia przez który pilnują olbrzymy i piekielny pies, spędzają wieczność w krainie wiecznego lodu i mroku, w ciemnościach, w rozpaczy i smutku, zawieszeni w pustce, wiedząc, że nigdy nie dane im będzie powrócić, nie ma bowiem powrotu do świata żywych dla tych, którzy raz przekroczyli Bramę Trupów, nie udało się to nawet bogom.
Cała powieść Majgull Axelsson mówi o tym, że nigdy i nigdzie nie jesteśmy daleko od Niflheimu. Każdego dnia kroczymy po cienkiej linie i jeden nieostrożny krok może sprawić, że znajdziemy się tam, skąd nigdy nie uda nam się wrócić.
Bohaterką "Daleko od Niflheimu" jest czterdziestokilkuletnia Cecylia. Cecylia jest pracownikiem szwedzkiej ambasady na Filipinach, byłą żoną wysokiego urzędnika działającego w ONZ i mamą nastoletniej córki. Niespodziewana katastrofa - wybuch wulkanu Pinatubo, który uaktywnia się nieoczekiwanie po wielu dziesięcioleciach ciszy - zmienia gwałtownie jej życie i skłania do rozrachunku z przeszłością - latami dzieciństwa i młodości w szwedzkim miasteczku, pierwszą przyjaźnią, nieudanym małżeństwem, pracą charytatywną w Indiach, ciężką chorobą i śmiercią matki - i stawienia czoła swoim uczuciom - strachowi, rozpaczy, namiętności, nienawiści. I wstydowi. I woli przeżycia.
Majgull Axelsson pisze na pozór chaotycznie, niedbale, tworzy krótkie scenki, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego. Jak malutkie puzzelki, co najmniej dwa tysiące kawałków, tu widać kawałek oka, tam coś zielonego, ówdzie jakiś cień, a jeszcze inny jest po prostu błękitny jak niebo i zupełnie nie wiadomo, czy uda się go dopasować do dwóch tuzinów równie błękitnych puzzelków na oko niczym się od siebie nie różniących. A potem, gdy układany puzzelek po puzzelku obraz zaczyna wyłaniać się z zamętu i wiemy już, że nie chcemy go widzieć, chwyta nas za brodę, unieruchamia nam głowę i mówi: "Patrz! Patrz! Wiem, że nie chcesz, ale będziesz patrzeć, będziesz widzieć, choćby cię to bolało, choćby wpędzało w rozpacz i poczucie winy, będziesz patrzeć, widzieć i pamiętać, BO TAKA JEST PRAWDA i taka będzie prawda, choćby nie wiem jak bardzo zamykać na nią oczy, taka jest prawda i już nie uda ci się jej wymazać z pamięci".
Podobno jakiś krytyk napisał po premierze "Kobiety samotnej" Agnieszki Holland, że do każdego biletu sprzedawanego w kinie powinno dodawać się sznur, i podobne przekonanie towarzyszy mi zawsze, gdy czytam Axelsson. Nie umiem powiedzieć, kto i kiedy powinien ją czytać. Nie osoby smutne, a już bogowie broń nie takie w depresji. Nie zbyt młode, bo jeszcze się w życiu napłaczą i po co im już dokładać. Nie dojrzałe wiekiem, bo już się w życiu napłakały i po co im jeszcze dokładać. Nie jesienią, bo robi się szaro i deszczowo, nie zimą, bo dni są krótkie i depresyjne, nie latem, bo szkoda pięknych, promiennych dni na rozpacz, która zawsze towarzyszy tej lekturze...
I tak dalej. I tak dalej, i tym podobnie.
Nie wiem, kto. Nie wiem. kiedy. Ale wiem, że byłoby grzechem nie polecać tej literatury, bo to jest Literatura, przez wielkie "L", a w dzisiejszych czasach, w czasach, gdy księgarnie są jak supermarkety, a książki reklamuje się jak chrupki Literatura przez wielkie "L" nie jest rzeczą, której powinno pozwolić się wymknąć.
2) książka z miastem w tytule - "Samarkanda" Amin Maalouf
Znacie takie książki, które czyta się powoli, powolutku, nawlekając słowa jak korale na nić, przebiegając zdanie oczami, by zaraz po skończeniu go wrócić do początku i znowu je obejrzeć, słowo po słowie, posmakować, cieszyć się jego brzmieniem? To, bywa, wcale nie są książki, od których nie sposób się oderwać, czasem nie są to książki, w których akcja pędzi na łeb na szyję, i zdarza się, że nie są to książki typu: "Jeszcze tylko jedna stroniczka i idę spać". A przecież trzeba je czytać, jest w nich coś, co przyciąga człowieka jak magnes, chociaż, tak na oko, wcale nie ubywa stron przy czytaniu i książka, którą powinno się łyknąć w dwa dni, jest czytana dwa tygodnie (albo i dłużej).
Ja tak miałam z "Samarkandą", kolejną pozycją, którą zdobyłam z polecenia Pauliny z Miasta Książek, zdobyłam przerywszy w tę i z powrotem cały internet i okolice, a potem czytałam ją wolno składając słowa, jak ktoś, kto dopiero uczy się tego czarodziejskiego nawlekania literek na nitkę zdań, zanurzona w magii słów do tego stopnia, że nawet perfumy miałam dobrane do lektury tak, żeby pasowały nazwą.
"W głębi Atlantyku spoczywa księga"...
XI wiek, Samarkanda. Do miasta przybywa Omar Chajjam, poeta i uczony, młody wiekiem, a już sławny. Zostaje rozpoznany na ulicy i okrzyknięty bluźniercą z powodu wierszy o kobietach i winie, które kiedyś napisał. Szczęśliwie dla Chajjama sędzia, przed którego oblicze wiedzie poetę wzburzony tłum, zna reputację Omara i podziwia jego wiedzę. Otacza go opieką, gości w swoim domu i obdarza piękną księgą o niezapisanych stronicach, na których, - radzi - zapisywać powinien te słowa, które nigdy nie powinny wybiec z jego ust natychmiast, gdy tylko przyjdą mu do głowy.
I tak na kartach księgi zapisane zostaną słynne rubajaty Chajjama, wiersze ówcześnie lekceważone, uchodzące za wprawki dla mniej ambitnych bądź też początkujących poetów, po wielu wiekach podziwiane i uwielbiane. Spotkanie z sędzią będzie też początkiem niezwykłych przygód Omara, które śledzimy wraz z jego podróżami od Samarkandy do Isfahanu, od Isfahanu do innych miast średniowiecznej Persji. W tle przewijają się kolejne postaci historyczne, takie jak wezyr Nizam ul-Mulk czy też Hasan Sabbah, pierwszy przywódca i założyciel tajemniczego zakonu Assasynów...
Amin Maalouf, opierając się na wiedzy historycznej, wykorzystując prawdziwe postaci i ich życiorysy wplata je umiejętnie w fikcyjną opowieść o powstawaniu, zaginięciu i poszukiwaniu zaginionego rękopisu "Rubajatów" Omara Chajjama. Przenosi czytelnika najpierw w świat pałaców, namiotów władców, na pachnące przyprawami, rozpalone słońcem uliczki perskich miast, by następnie, w drugiej części powieści, rzucić go do ogarniętej rewolucją Persji z początków XX wieku, w burzliwe czasy walki o wolność Persji, i pozwolić obserwować narodziny i formowanie się młodej perskiej demokracji, a potem, na koniec, obdarzyć tajemniczym, smutnym, nieco gorzkim zakończeniem, które tym bardziej podkreśla wrażenie, że cała ta opowieść to spisany sen.
Bardzo niedzisiejsza. Bardzo magiczna. Bardzo baśniowa. Bardzo polecam.
3) zalegająca cegła - "W komnatach Wolf Hall" Hilary Mantel
Zalegała u mnie ta Mantel, zalegała, i zupełnie nie umiem powiedzieć, czemu, bo jest to doskonała powieść, wstęp do trylogii, która prawdopodobnie będzie równie doskonała, i właśnie zauważyłam, że marzec jest z całego Wyzwania niewątpliwie najlepsza literacko, wyłącznie Prawdziwa Literatura przez wielkie "P" i wielkie "L", chwalona i nagradzana, a jeśli nie nagradzana to taka, która nagradzana być powinna.
"W komnatach Wolf Hall" jest powieścią z czasu Tudorów, a o Tudorach to już doprawdy każdy wie wszystko, nieprawdaż. Henryk VIII i jego nieszczęsne żony od tak dawna stali się częścią popkultury i do tego stopnia zdominowali społeczną wyobraźnię, że sama dopiero stosunkowo niedawno uświadomiłam sobie nie bez zaskoczenia, że ta cała wielka dynastia Tudorów to trzech królów i dwie królowe na krzyż.
No to cóż można napisać o Tudorach w książce (cegle!), która dotyczy dokładnie tego Tudora, którego wszyscy znają, i w dodatku rozgrywa się precyzyjnie w tym momencie jego panowania, o którym wszyscy wszystko wiedzą, czyli w chwili, gdy Henryk VIII zrywa z Kościołem Katolickim, by poślubić Annę Boleyn.
No przecież, że nic, a już na pewno nic nowego.
A tu, proszę, cóż za zaskoczenie!
Przede wszystkim można przyglądać się Tudorom z punktu widzenia... kogoś innego.
Tutaj tym kimś jest Tomasz Cromwell, którego oczyma spoglądamy na dwór Henryka VIII, i którego życie śledzimy od chwili, gdy jest dzieckiem ulicy, synem kowala, jednym z dzieci biedoty, uciekającym z domu i włóczącym się po londyńskich ulicach w obawie przed biciem przez wiecznie pijanego ojca, i nic nie zapowiada, że ten brudny, wychudzony wyrostek będzie kiedyś doradcą króla, odpowiadającym za rozdzielenie kościoła angielskiego od Rzymu i zostanie nawet mianowany przez Henryka "wicekrólem do spraw religijnych".
I nie jest to - Tomasz Cromwell, zazwyczaj przedstawiany przez historyków jako pozbawiony skrupułów polityk o chłodnym, analitycznym umyśle (wybitnym, co trzeba przyznać), cyniczny oportunista, przebiegły intrygant. Ale - Tomasz Cromwell Hilary Mantel, kochający mąż, dobry ojciec o otwartym umyśle i bardzo nowoczesnym podejściu do wychowania dzieci, człowiek potrafiący pomagać innym w potrzebie...
Piękny język, jakim napisana jest powieść, a także interesujący zabieg autorki, która każe Cromwellowi mówić o sobie w trzeciej osobie czasu teraźniejszego sprawia, że Cromwell zyskuje nowe, ludzkie oblicze. Oblicze człowieka po przejściach, cierpiącego po stracie żony wdowca, osieroconego ojca. Spoglądając na świat jego oczami trochę zapominamy, że gdzieś tam w środku musiał on być i oportunistyczny, i pozbawiony skrupułów, i cyniczny... Wszystkie te cyniczne, kalkulowane na zimno rzeczy, które Cromwell mówi czy robi (a które jak najbardziej są w powieści obecne) po prostu się dzieją, usprawiedliwiamy je, nawet tego nie zauważając, bo przecież JESTEŚMY Cromwellem i wszystko, co dzieje się w jego głowie, dzieje się i w naszej, więc rozumiemy jego pobudki i widzimy pełen ich wachlarz.
Uczynienie z Cromwella narratora i obserwatora życia na dworze Henryka sprawia też, że bohaterów powieści widzimy jakby na scenie, w teatrze. Oglądamy sztukę, patrzymy na nich oczyma Cromwella, jesteśmy świadkami ich rozmów, uczuć, wyborów, a każda rozmowa, scena to obraz, namalowany słowami, bogaty w detale, które wyłaniają się stopniowo, szczegół po szczególe, obejrzane z zewnątrz, przeanalizowane, zgodne z duchem epoki, a tak zrozumiałe.
Jako osobie obdarzonej plastyczną wyobraźnią i wrażliwej na piękne obrazy czytało mi się tę książkę... jak film, nie umiem dokładnie opisać zjawiska, ale czasem ono po prostu zachodzi, czasem, gdy wrażliwość pisarza (i tłumacza) spotyka się z moją książka zaczyna wyświetlać mi się przed oczami jak film albo ciąg pocztówek, pięknie sfotografowanych czy namalowanych, zachwycających szczegółem, uchwyconych jak pszczoła w kropli bursztynu scen. Wiem, że jest nakręcony według tej powieści serial i wydaje mi się, że ze względu na plastyczność opisów na jakimś poziomie nakręcenie go było bardzo łatwe (i bardzo trudne zarazem). Bo przecież on już przedtem był gotowy. Tylko, że napisany.
W 2020 roku, gdy będę już mogła kupować nowe książki, na pewno kupię kolejne części tej trylogii.
A na razie czekam na kwiecień i jego wyzwania!
Tym samym proszę o gratulację, deszcz konfetii, burzę braw i wyrazy uznania, a sama przystępuję skrupulatnie do opisywania trzech książek z marcowej części Wyzwania.
W marcu stawić czoła miałam trzem tytułom z następujących kategorii: zalegająca cegła (książka powyżej 500 stron), książka z motywem katastroficznym oraz książka z miastem w tytule.
I stawiłam je, to czoło, a z jakim skutkiem okaże się zaraz, zarutko.
1) książka z motywem katastroficznym - "Daleko od Niflheimu" Majgull Axelsson
O Majgull Axelsson już na tym blogu pisałam i w zasadzie wystarczyłoby, gdybym przekierowała Czytelników do mojego archiwalnego posta, bo absolutnie wszystko, co do przecinka, nadaje się do powtórzenia teraz, no, pomijając obowiązkowe streszczenie akcji.
Niflheim to staroskandynawska kraina umarłych, kraina, do której odchodzą dusze tych, co zmarli inaczej niż z bronią w ręku. Smutne dusze, oddzielone od świata żywych trzema rzekami, Bramą Trupów i złotym mostem, przejścia przez który pilnują olbrzymy i piekielny pies, spędzają wieczność w krainie wiecznego lodu i mroku, w ciemnościach, w rozpaczy i smutku, zawieszeni w pustce, wiedząc, że nigdy nie dane im będzie powrócić, nie ma bowiem powrotu do świata żywych dla tych, którzy raz przekroczyli Bramę Trupów, nie udało się to nawet bogom.
Cała powieść Majgull Axelsson mówi o tym, że nigdy i nigdzie nie jesteśmy daleko od Niflheimu. Każdego dnia kroczymy po cienkiej linie i jeden nieostrożny krok może sprawić, że znajdziemy się tam, skąd nigdy nie uda nam się wrócić.
Bohaterką "Daleko od Niflheimu" jest czterdziestokilkuletnia Cecylia. Cecylia jest pracownikiem szwedzkiej ambasady na Filipinach, byłą żoną wysokiego urzędnika działającego w ONZ i mamą nastoletniej córki. Niespodziewana katastrofa - wybuch wulkanu Pinatubo, który uaktywnia się nieoczekiwanie po wielu dziesięcioleciach ciszy - zmienia gwałtownie jej życie i skłania do rozrachunku z przeszłością - latami dzieciństwa i młodości w szwedzkim miasteczku, pierwszą przyjaźnią, nieudanym małżeństwem, pracą charytatywną w Indiach, ciężką chorobą i śmiercią matki - i stawienia czoła swoim uczuciom - strachowi, rozpaczy, namiętności, nienawiści. I wstydowi. I woli przeżycia.
Majgull Axelsson pisze na pozór chaotycznie, niedbale, tworzy krótkie scenki, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego. Jak malutkie puzzelki, co najmniej dwa tysiące kawałków, tu widać kawałek oka, tam coś zielonego, ówdzie jakiś cień, a jeszcze inny jest po prostu błękitny jak niebo i zupełnie nie wiadomo, czy uda się go dopasować do dwóch tuzinów równie błękitnych puzzelków na oko niczym się od siebie nie różniących. A potem, gdy układany puzzelek po puzzelku obraz zaczyna wyłaniać się z zamętu i wiemy już, że nie chcemy go widzieć, chwyta nas za brodę, unieruchamia nam głowę i mówi: "Patrz! Patrz! Wiem, że nie chcesz, ale będziesz patrzeć, będziesz widzieć, choćby cię to bolało, choćby wpędzało w rozpacz i poczucie winy, będziesz patrzeć, widzieć i pamiętać, BO TAKA JEST PRAWDA i taka będzie prawda, choćby nie wiem jak bardzo zamykać na nią oczy, taka jest prawda i już nie uda ci się jej wymazać z pamięci".
Podobno jakiś krytyk napisał po premierze "Kobiety samotnej" Agnieszki Holland, że do każdego biletu sprzedawanego w kinie powinno dodawać się sznur, i podobne przekonanie towarzyszy mi zawsze, gdy czytam Axelsson. Nie umiem powiedzieć, kto i kiedy powinien ją czytać. Nie osoby smutne, a już bogowie broń nie takie w depresji. Nie zbyt młode, bo jeszcze się w życiu napłaczą i po co im już dokładać. Nie dojrzałe wiekiem, bo już się w życiu napłakały i po co im jeszcze dokładać. Nie jesienią, bo robi się szaro i deszczowo, nie zimą, bo dni są krótkie i depresyjne, nie latem, bo szkoda pięknych, promiennych dni na rozpacz, która zawsze towarzyszy tej lekturze...
I tak dalej. I tak dalej, i tym podobnie.
Nie wiem, kto. Nie wiem. kiedy. Ale wiem, że byłoby grzechem nie polecać tej literatury, bo to jest Literatura, przez wielkie "L", a w dzisiejszych czasach, w czasach, gdy księgarnie są jak supermarkety, a książki reklamuje się jak chrupki Literatura przez wielkie "L" nie jest rzeczą, której powinno pozwolić się wymknąć.
2) książka z miastem w tytule - "Samarkanda" Amin Maalouf
Znacie takie książki, które czyta się powoli, powolutku, nawlekając słowa jak korale na nić, przebiegając zdanie oczami, by zaraz po skończeniu go wrócić do początku i znowu je obejrzeć, słowo po słowie, posmakować, cieszyć się jego brzmieniem? To, bywa, wcale nie są książki, od których nie sposób się oderwać, czasem nie są to książki, w których akcja pędzi na łeb na szyję, i zdarza się, że nie są to książki typu: "Jeszcze tylko jedna stroniczka i idę spać". A przecież trzeba je czytać, jest w nich coś, co przyciąga człowieka jak magnes, chociaż, tak na oko, wcale nie ubywa stron przy czytaniu i książka, którą powinno się łyknąć w dwa dni, jest czytana dwa tygodnie (albo i dłużej).
Ja tak miałam z "Samarkandą", kolejną pozycją, którą zdobyłam z polecenia Pauliny z Miasta Książek, zdobyłam przerywszy w tę i z powrotem cały internet i okolice, a potem czytałam ją wolno składając słowa, jak ktoś, kto dopiero uczy się tego czarodziejskiego nawlekania literek na nitkę zdań, zanurzona w magii słów do tego stopnia, że nawet perfumy miałam dobrane do lektury tak, żeby pasowały nazwą.
"W głębi Atlantyku spoczywa księga"...
XI wiek, Samarkanda. Do miasta przybywa Omar Chajjam, poeta i uczony, młody wiekiem, a już sławny. Zostaje rozpoznany na ulicy i okrzyknięty bluźniercą z powodu wierszy o kobietach i winie, które kiedyś napisał. Szczęśliwie dla Chajjama sędzia, przed którego oblicze wiedzie poetę wzburzony tłum, zna reputację Omara i podziwia jego wiedzę. Otacza go opieką, gości w swoim domu i obdarza piękną księgą o niezapisanych stronicach, na których, - radzi - zapisywać powinien te słowa, które nigdy nie powinny wybiec z jego ust natychmiast, gdy tylko przyjdą mu do głowy.
I tak na kartach księgi zapisane zostaną słynne rubajaty Chajjama, wiersze ówcześnie lekceważone, uchodzące za wprawki dla mniej ambitnych bądź też początkujących poetów, po wielu wiekach podziwiane i uwielbiane. Spotkanie z sędzią będzie też początkiem niezwykłych przygód Omara, które śledzimy wraz z jego podróżami od Samarkandy do Isfahanu, od Isfahanu do innych miast średniowiecznej Persji. W tle przewijają się kolejne postaci historyczne, takie jak wezyr Nizam ul-Mulk czy też Hasan Sabbah, pierwszy przywódca i założyciel tajemniczego zakonu Assasynów...
Amin Maalouf, opierając się na wiedzy historycznej, wykorzystując prawdziwe postaci i ich życiorysy wplata je umiejętnie w fikcyjną opowieść o powstawaniu, zaginięciu i poszukiwaniu zaginionego rękopisu "Rubajatów" Omara Chajjama. Przenosi czytelnika najpierw w świat pałaców, namiotów władców, na pachnące przyprawami, rozpalone słońcem uliczki perskich miast, by następnie, w drugiej części powieści, rzucić go do ogarniętej rewolucją Persji z początków XX wieku, w burzliwe czasy walki o wolność Persji, i pozwolić obserwować narodziny i formowanie się młodej perskiej demokracji, a potem, na koniec, obdarzyć tajemniczym, smutnym, nieco gorzkim zakończeniem, które tym bardziej podkreśla wrażenie, że cała ta opowieść to spisany sen.
Bardzo niedzisiejsza. Bardzo magiczna. Bardzo baśniowa. Bardzo polecam.
3) zalegająca cegła - "W komnatach Wolf Hall" Hilary Mantel
Zalegała u mnie ta Mantel, zalegała, i zupełnie nie umiem powiedzieć, czemu, bo jest to doskonała powieść, wstęp do trylogii, która prawdopodobnie będzie równie doskonała, i właśnie zauważyłam, że marzec jest z całego Wyzwania niewątpliwie najlepsza literacko, wyłącznie Prawdziwa Literatura przez wielkie "P" i wielkie "L", chwalona i nagradzana, a jeśli nie nagradzana to taka, która nagradzana być powinna.
"W komnatach Wolf Hall" jest powieścią z czasu Tudorów, a o Tudorach to już doprawdy każdy wie wszystko, nieprawdaż. Henryk VIII i jego nieszczęsne żony od tak dawna stali się częścią popkultury i do tego stopnia zdominowali społeczną wyobraźnię, że sama dopiero stosunkowo niedawno uświadomiłam sobie nie bez zaskoczenia, że ta cała wielka dynastia Tudorów to trzech królów i dwie królowe na krzyż.
No to cóż można napisać o Tudorach w książce (cegle!), która dotyczy dokładnie tego Tudora, którego wszyscy znają, i w dodatku rozgrywa się precyzyjnie w tym momencie jego panowania, o którym wszyscy wszystko wiedzą, czyli w chwili, gdy Henryk VIII zrywa z Kościołem Katolickim, by poślubić Annę Boleyn.
No przecież, że nic, a już na pewno nic nowego.
A tu, proszę, cóż za zaskoczenie!
Przede wszystkim można przyglądać się Tudorom z punktu widzenia... kogoś innego.
Tutaj tym kimś jest Tomasz Cromwell, którego oczyma spoglądamy na dwór Henryka VIII, i którego życie śledzimy od chwili, gdy jest dzieckiem ulicy, synem kowala, jednym z dzieci biedoty, uciekającym z domu i włóczącym się po londyńskich ulicach w obawie przed biciem przez wiecznie pijanego ojca, i nic nie zapowiada, że ten brudny, wychudzony wyrostek będzie kiedyś doradcą króla, odpowiadającym za rozdzielenie kościoła angielskiego od Rzymu i zostanie nawet mianowany przez Henryka "wicekrólem do spraw religijnych".
I nie jest to - Tomasz Cromwell, zazwyczaj przedstawiany przez historyków jako pozbawiony skrupułów polityk o chłodnym, analitycznym umyśle (wybitnym, co trzeba przyznać), cyniczny oportunista, przebiegły intrygant. Ale - Tomasz Cromwell Hilary Mantel, kochający mąż, dobry ojciec o otwartym umyśle i bardzo nowoczesnym podejściu do wychowania dzieci, człowiek potrafiący pomagać innym w potrzebie...
Piękny język, jakim napisana jest powieść, a także interesujący zabieg autorki, która każe Cromwellowi mówić o sobie w trzeciej osobie czasu teraźniejszego sprawia, że Cromwell zyskuje nowe, ludzkie oblicze. Oblicze człowieka po przejściach, cierpiącego po stracie żony wdowca, osieroconego ojca. Spoglądając na świat jego oczami trochę zapominamy, że gdzieś tam w środku musiał on być i oportunistyczny, i pozbawiony skrupułów, i cyniczny... Wszystkie te cyniczne, kalkulowane na zimno rzeczy, które Cromwell mówi czy robi (a które jak najbardziej są w powieści obecne) po prostu się dzieją, usprawiedliwiamy je, nawet tego nie zauważając, bo przecież JESTEŚMY Cromwellem i wszystko, co dzieje się w jego głowie, dzieje się i w naszej, więc rozumiemy jego pobudki i widzimy pełen ich wachlarz.
Uczynienie z Cromwella narratora i obserwatora życia na dworze Henryka sprawia też, że bohaterów powieści widzimy jakby na scenie, w teatrze. Oglądamy sztukę, patrzymy na nich oczyma Cromwella, jesteśmy świadkami ich rozmów, uczuć, wyborów, a każda rozmowa, scena to obraz, namalowany słowami, bogaty w detale, które wyłaniają się stopniowo, szczegół po szczególe, obejrzane z zewnątrz, przeanalizowane, zgodne z duchem epoki, a tak zrozumiałe.
Jako osobie obdarzonej plastyczną wyobraźnią i wrażliwej na piękne obrazy czytało mi się tę książkę... jak film, nie umiem dokładnie opisać zjawiska, ale czasem ono po prostu zachodzi, czasem, gdy wrażliwość pisarza (i tłumacza) spotyka się z moją książka zaczyna wyświetlać mi się przed oczami jak film albo ciąg pocztówek, pięknie sfotografowanych czy namalowanych, zachwycających szczegółem, uchwyconych jak pszczoła w kropli bursztynu scen. Wiem, że jest nakręcony według tej powieści serial i wydaje mi się, że ze względu na plastyczność opisów na jakimś poziomie nakręcenie go było bardzo łatwe (i bardzo trudne zarazem). Bo przecież on już przedtem był gotowy. Tylko, że napisany.
W 2020 roku, gdy będę już mogła kupować nowe książki, na pewno kupię kolejne części tej trylogii.
A na razie czekam na kwiecień i jego wyzwania!
Aaa, uff, jakże się cieszę, że we mnie "Samarkandą" nie rzucasz! I faktycznie to niedzisiejsza książka. Axelsson się boję, bo do granicy depresji nigdy nie jest za daleko, ale kiedyś się wreszcie odważę, bo przecież inne depresyjne książki czytam i jakoś się trzymam. A Mantel przeczytałam lata temu, tę pierwszą, i chyba też bym musiała następne, a nawet chciała, ale kiedy...
OdpowiedzUsuńKtoś rzucał :)?
UsuńW sumię mogę sobie to wyobrazić, to jest naprawdę niedzisiejsza ksiąka, taka... inna. Ale przez tę inność magiczna (chociaż muszę wyznać, że mało mi było Omara, gdyby to ode mnie zależało cała powieść byłaby o nim (no, dobra, 2/3 :D).
Axelsson jest genialna IMHO, ale to jest jednak, jak by to rzec, mocny stuff. Na tyle mocny, że - chociaż jedna jej książka pasuje do kategorii kwietniowych - odpuściłam ją sobie, bo jedna dwie Axelsson w ciągu dwóch miesięcy to jednak zdecydowanie za dużo. I z jednej strony polecam ją na prawo i lewo, bo jeśli już polecać to naprawdę dobrą literaturę, a z drugiej obwarowuję te polecanki taka ilością zastrzeżeń, że równie dobrze mogłabym nie polecać :D...
Dziękuję za udział, a skoro przy okazji przeczytałaś ważne i piękne książki, to tylko się cieszyć! Ależ ja lubię czytać takie podsumowania Trójki :)
OdpowiedzUsuńUdział to przyjemność! To jest świetne wyzwanie, zmusza do poszukiwań, a przy tym zostawia wolność wyboru, całkiem sporą. Zawsze z niecierpliwością czekam na kolejne kategorie :).
UsuńAkurat tej książki Majgull Axelsson nie znam,ale inne jej rzeczy też są bardzo dobre -"Pępowina""Kwietniowa czarownica".
OdpowiedzUsuńTeraz pożyczyłam "Burzę"Margaret Atwood,podobno bardzo dobra.
To o Tudorach czytałam,niezłe było.
Pozdrawiam
Chomik
"Kwietniowa czarownica" jest chyba najlepsza. To znaczy, może są i lepsze rzeczy, nie wszystko czytałam, ale boję się sprawdzać ;)...
UsuńPonieważ Królowa Matka odpowiedzialna jest za całkiem sporą część moich ostatnich zakupów książkowych (Gdańskie Targi przeminęły i puściły mnie z torbami, pod wpływem powyższej notki nabyłam w internetowym antykwariacie "Samarkandę", a przecież bez sensu płacić za przesyłkę tylko jednej książki...), zamiast nierealistycznych postanowień w stylu "Nie kupię żadnej książki aż do... (wstawić dowolną datę)" powinnam chyba postanowić nieczytanie bloga Królowej Matki.
OdpowiedzUsuńHa, ha,
Królowa Matka bowiem pisze tak, że nie mogę się doczekać, kiedy Królowa sama napisze i wyda książkę. Ot co.
Bogowie, teraz się stresuję, że naraziłam niewinnego człowieka na koszty!!! Napisz chociaż, czy ci się podobało :D!
UsuńI nie umiem pisać książek :))). Bloga też coraz mniej chyba... ale dziekuję <3.
Tym razem właściwie tylko pierwsza autorka wzbudziła moje zainteresowanie - choć nie wiem, czy zacznę od tego tytułu czy wybiorę może jakiś inny.
OdpowiedzUsuńDwie pozostałe pozycje to nie moje klimaty.
Z ciekawością czekam na kwietniowe posumowanie.
sąsiadka z kl.c
No i teraz będzie mnie ciekawość zżerać, jakie perfumy dobrałaś sobie do czytania "Samarkandy" :)
OdpowiedzUsuńPopieram całym sercem akcję "Królowa Matka Pisze książkę" :)
Aragonte!!! To Ty <3!!! Myslalam, ze juz tu nie zaglądasz (prawie tak jak ja, he, he, he :D...)
UsuńŚpieszę ukoić Twą ciekawość - Ispahan i Rose Ispahan :). Kogóż by to zainteresowało, gdyby Ciebie tu nie było <3.
Hłe, hłe, hłe - to, niestety, jedyna rzecz, ktorą mogę napisać w kwestii mojej książki :D.
Zaglądam i podczytuję, tylko się nie odzywam ;) Ale od dłuższego czasu zbieram się do napisania maila (bo kartki, skoro w żadne ciekawe miejsca nie wyjeżdżam, wysyłać chyba nie będę, hmmm). I niezmiennie myślę ciepło ;)
UsuńIspahana nie znam. Może to i lepiej, bo oszczędzam, tj. spłacam długi ;)
To idę dalej myśleć nad tym mailem ;)
Mail poszedł - z góry przepraszam za długość ;)
Usuń