czwartek, 28 lutego 2019

Trójka e-pik, podsumowanie, LUTY

Luty dobiega końca, wyzwanie Trójka e-pik na luty też, czas na podsumowanie.

Kategorie lutowe - regionalne klimaty, walentynkowe motywy  i zimowy tytuł - w pierwszej chwili spowodowały u mnie uwiąd wszystkiego, z czytelniczą inwencją na czele. W drugiej jednak, dosłownie po dokonaniu jednego rzutu oka na moje Stosiki Wstydu odkryłam, nie bez zdziwienia, że trzy gotowce leżą niemal na wierzchu i tylko czekają, by wziąć je w ręce. Tym samym ze skompletowaniem lutowej lektury uporałam się znacznie szybciej, niż styczniowej, a przy okazji uszczupliłam Stosiki o trzy pozycje, normalnie układ win-win.

A zatem do rzeczy:



1) regionalne klimaty - "Ritterowie" Patrycja Pelica

"Ritterowie" to książka, którą dostałam od wydawnictwa Muza dwa lata temu <wstydzi się tak bardzo>, odłożyłam ją na Stosik z najszczerszym zamiarem zrecenzowania <wstydzi się jeszcze bardziej>, po czym natychmiast na moją głowę, rodzinę i Dom w Dziczy wraz z okolicami spadły przeróżne klęski, choroby, kłopoty i insze inszości, na czytanie, nawet bez recenzowania, sił nie miałam, ale jednak ci "Ritterowie" byli mi jak cierń, uwierali i przypominali, że nie dotrzymałam słowa, a to bardzo, bardzo nieładnie. Co spojrzałam na Stosik to o nich okiem zahaczałam, podjęłam nawet dwie czy trzy próby przeczytania, które spaliły na panewce i właściwie powinnam wysłać Zuzannie z "Książek Sardegny" bukiet kwiecia z podziękowaniem, że mnie wreszcie skłoniła do pozbycia się wyrzutu sumienia (a wydawnictwo Muza raz jeszcze przeprosić).

Tak do końca "Ritterowie" nie odpowiadają pojęciu "regionu" z wyzwania, powinien to być bowiem MÓJ region, ale ponieważ opisywana rzecz dzieje się na Mazurach oraz - jak zapewniał wydawca w materiałach promocyjnych - w Gdańsku i Toruniu, a to są trzy miejsca, które kocham najbardziej na świecie (że o tym, iż stanowią część niegdysiejszego zaboru pruskiego, którego dumną córką jestem, nie wspomnę) uznałam, że się nadaje. Toruń i Gdańsk występują w powieści w dawkach homeopatycznych, tym niemniej są, więc pozwoliłam sobie uznać, że zmieściłam się w założonych ramach tematycznych.

"Ritterowie. Rzecz o mazurskiej duszy" opowiada o czterech pokoleniach rodu Ritterów, których losy związane są z niewielkim miasteczkiem położonym na Mazurach, gdzieś na uboczu świata i jego wielkich spraw (co niestety nie oznacza, że ten świat i te sprawy nie upomną się pewnego dnia o mieszkańców miasteczka - Polaków, Żydów, Niemców).

Akcja powieści toczy się w dwóch równoległych przestrzeniach czasowych: współcześnie, gdy na Mazury przyjeżdża prawnuczka niegdyś mieszkającego tu protestanckiego pastora, i w przeszłości, gdy Martin, pradziadek Anny, pastor, przybywa do miasteczka wraz z młodą żoną i nadzieją na długie, szczęśliwe, pracowite i spokojne życie w swoim miejscu na ziemi. Po wielu latach, po tym, jak ciężką pracą, uczciwą służbą i dobrym życiem zasłużył na szacunek miejscowej społeczności sielankę przerywa wybuch wojny, która komplikuje los rodziny Ritterów w sposób szczególny, jako, że odtąd utożsamiani są z niemieckim najeźdźcą.

Prawnuczka Martina, Anna, bada fragmenty przeszłości z uwagą i ostrożnością archeologa, zgaduje, dopowiada sobie, skleja w całość (bardzo dziurawą, bardzo niepełną) strzępy historii, wyrywanych z ust opornych, niechętnych "tej Niemce" miejscowych, ze starych listów, zdjęć, obrazów i zachowanych książek, a choć obie płaszczyzny - przeszłość i współczesność - są od siebie wyraźnie oddzielone odpowiednim podtytułem, to jednak przenikają się i zaczynają na siebie coraz bardziej oddziaływać.

"Ritterowie" to jest niełatwa książka, która mi się spodobała, acz z dużym prawdopodobieństwem zakładam, że nie spodoba się wszystkim, a to ze względu na język, którym jest napisana. Autorka  pisze bardzo metaforycznie i poetycko, tworzy zdania czasem jakby zawieszone w powietrzu, niedopowiedziane, które wymagają większego skupienia przy czytaniu. Nie jest to język, do którego przyzwyczaiły nas zwykłe powieści, jest nieoczywisty i naprawdę trudny w odbiorze, co sprawia, że lektura "Ritterów" to raczej nie jest rzecz na dwa-trzy wieczory i już, można zabrać się za następną książkę, to trochę wiersz, rozciągnięty do 500 stron, trochę proza w stylu realizmu magicznego, a trochę malowanie słowami mgły i cieni, tego, co trudno zobaczyć i czego nie da się dotknąć. Acz gdy już się przywyknie do tego nietypowego, malarskiego sposobu wyrażania się - ja przywykłam - można uznać, że język, jakim jest pisana dodatkowo buduje i podkreśla atmosferę całej historii, która (całkiem prawdopodobnie) byłaby gorsza, gdyby opowiedziano ją inaczej.

Polecam do posmakowania :). Zresztą, jest to chyba rzecz, którą da się wyłącznie smakować, połknąć jej jednym kęsem nie sposób.


2. walentynkowe motywy - "Miłość w chłodnym klimacie" Nancy Mitford

Spotkanie z Nancy Mitford zawdzięczam Padmie z Miasta Książek, ja jej, tak między nami, zawdzięczam chyba z połowę swoich Stosików i tak się czasem zastanawiam, czy rzucać się z podziękowaniami do stóp, czy też, przeciwnie, gniewnie warczeć na widok każdego kolejnego wpisu na jej blogu. Chwilowo wybieram rzucanie się z podziękowaniami, warczeć zawsze jeszcze zdążę.

Nancy Mitford była najstarszą z sześciu sióstr Mitford, żyjących w Anglii celebrytek, by użyć dwudziestopierwszowiecznego słowa, z lat 30-tych XX wieku, arystokratek i niezwykle barwnych osobowości. 

Nancy akurat zapisała się w historii z tej przyjemniejszej strony, jako utalentowana pisarka (chociaż w sumie jedna z jej sióstr, zagorzała faszystka, brała ślub w domu Goebbelsa, więc chyba niewiele było trzeba, by się korzystnie wyróżnić na tle), autorka cyklu "Radlett i Montdore", którego "Miłość w chłodnym klimacie" jest drugą częścią, i od razu napiszę, że 

a) w moim mniemaniu lepszą od pierwszej 



b) taką, którą można spokojnie czytać jako osobną powieść, jako, że z częścią pierwszą łączy ją tylko postać narratorki i kilka pobocznych postaci. Chociaż ja, jako purystka, zaczęłam grzecznie i jak Bóg Literatury przykazał, po kolei, i sobie chwalę.

"Miłość w chłodnym klimacie" jest  opowieścią o życiu osób z kręgów arystokratycznych. Takich, rozumiecie, co w życiu nie przepracowały nawet jednego dnia, gdy nadchodzi kryzys finansowy kupują sobie nowy samochód (i nic dziwnego, w ich wypadku "kryzys finansowy" oznacza co najwyżej ograniczenie się do uczestnictwa w mniejszej ilości spotkań towarzyskich) oraz posiadają wiedzę tak zwaną "ogólną" porównywalną z wiedzą przeciętnego szóstoklasisty z polskiej szkoły po reformie (mówię o mężczyznach, kobiety potrafią tylko pisać, czytać i mówić po francusku, niekoniecznie dobrze), ale to nic nie szkodzi, BO MOGĄ. 

O życiu i perypetiach mieszkańców dworów w Alconleigh i Hampton dowiadujemy się z opowiadań głównej bohaterki-narratorki, czyli Fanny (jedynej młodej damy na stronach obu powieści, która odebrała jakieś wykształcenie matematyczne, podejrzewam, że zna tabliczkę mnożenia i potrafi liczyć pola figur, co i tak czyni ją na tle innych dziewcząt z jej sfery istnym Einsteinem w spódnicy). 

Fanny i jej przyjaciółki oraz kuzynki wchodzą właśnie w wiek, kiedy to trzeba znaleźć sobie męża, a z procesem znajdowania męża łączy się, co oczywiste, odbywanie "debiutu", uczestniczenie w balach, przyjęciach i rautach, jak przystało na członkinie rodów hrabiowskich, oraz szeroko pojęte "bywanie", które przynajmniej uwalnia panny od "cierpienia". "Cierpieniem" nazywają panienki bezbrzeżną nudę, w której wiodły swe dni między chwilą, gdy porzuciły... no, powiedzieć "próby pozyskania jakiegoś wykształcenia" byłoby nadużyciem, skoro kuzynki Fanny nigdy nie uczęszczały do szkoły i nie miały nauczycieli, więc może - od chwili, gdy rodzice uznali, że dziewczęta nie potrzebują już niani, a debiutem w towarzystwie.

Opowiadana w "Miłości w chłodnym klimacie" historia dotyczy Polly, młodego dziewczęcia... co mówię, młodej kobiety, olśniewającej urodą kobiety w wieku stosownym do zamęścia, która powinna niecierpliwie czekać na swoją kolej do wejścia w uświęcony związek małżeński, ale nie czeka. Ku rozpaczy matki nie wykazuje żadnych matrymonialnych ciągot, ale gdy lady Montdore (doskonale napisany typ!) jest już-już o kroczek od popadnięcia w rozpacz na myśl, że jej jedyne dziecię zostanie - w dwudziestej wiośnie życia!!! - starą panną (cóż, że najbogatszą i najlepiej urodzoną w Anglii, i jeszcze w ramach bonusa od losu najpiękniejszą), Polly dokonuje wyboru, w obliczu którego staropanieństwo wydawać się może wyśnioną i wymodloną perspektywą. 

W dodatku jako, że Polly - kobieta - według prawa majoratu nie może odziedziczyć rodzinnej siedziby i tytułu, do Anglii przyjeżdża daleki kuzyn (nieokrzesany dzikus z jakiegoś zamorskiego kraju, według oczekiwań wyrafinowanych i rasowych jak... no... jak... no jak po prostu nie wiem co brytyjskich arystokratów), i zaczyna się dziać.

"Miłość w chłodnym klimacie" napisana jest po mistrzowsku, acz czytelnik oczekujący pościgów, gwałtownych porywów serca, dzikiej namiętności i zawrotnej akcji raczej się zawiedzie. No, chyba że - mimo braku zwrotów akcji na co drugiej stronie - doceni język i styl, taki, o którym powinno się pisać "wyborny" i "pyszny", w "ania-z-zielonego-wzgórza-style", bo też jest to książka napisana właśnie przewybornie, uroczo i przepysznie, z przymrużeniem oka i szczyptą ironii, a nie zawsze (wręcz, rzekłabym, nigdy) nie piszę podobnych rzeczy o książkach, których bohaterów tak szczerze i dogłębnie nie znosiłam. Począwszy od Chłoptasia Dougdale ("Chłoptasia"!!! Ja jestem co prawda małą szarą myszką, której zdania  Pany Arystochraty nie tylko nie wzięliby pod uwagę, ale nawet nie raczyli zauważyć, tym niemniej pozwolę sobie napomknąć, że nie ma w moim języku słów wystarczająco obelżywych i nie potrafię wyartykułować zdań ociekających ironią wystarczająco zjadliwą, by wyrazić, jak żałośnie pretensjonalne jest moim zdaniem nadawanie ludziom z towarzystwa tych wszystkich dziwacznych przezwisk, tych Tolly, Minnie, Pixie, tych Dziunia, Bejbiś, Buba, a już mówienie "Chłoptaś" o podstarzałym, lubieżnym typie ze skłonnością do obmacywania małych dziewczynek budzi mój dziki opór), przez Polly, wuja Matthew po lady Montdore (i jeszcze Linda, choć ona co prawda zadawała szyku głównie  w pierwszym tomie; cierpiałam męki za każdym  jej pojawieniem się, niech fakt, że mówimy o głównej bohaterce dobitnie ukaże, w jak beznadziejnej i emocjonalnie wyniszczającej sytuacji się znajdowałam!), z szerokim wyborem pomniejszych postaci pomiędzy nimi, wszyscy oni budzili we mnie prawdziwie mordercze myśli. Zwłaszcza wuj Matthew powodował, że zrywała się we mnie dusza wojującego socjalisty, rycząca na cały głos: "Na barykady, ludu roboczy!!!" czy inne: "Debout, les damnés de la terre!!!", i tylko doskonałe wychowanie, które odebrałam w dzieciństwie nie pozwala mi sprecyzować, gdzie przy tym miałam wujamatthewowy rodowód, jego dziesięć tysięcy funtów rocznego dochodu oraz Posiadłość Po Przodkach, w każdym razie zapewniam, że nawet najdokładniej wykonana kolonoskopia nie potrafiłaby tego namierzyć.

Naprawdę szczerze polecam i nie mogę doczekać się trzeciej części :))).


3. zimowy tytuł - "Wielki chłód" Sabine Hofmann, Rosa Ribas

Kolejna pozycja, która jest częścią trylogii, kolejna, która jest drugą częścią i kolejna, którą można śmiało czytać z pominięciem pierwszej.

I kolejna, która jest w moim odbiorze od tej pierwszej lepsza.

Bohaterką trylogii jest Ana Marti, młoda, ambitna dziennikarka, pochodząca z zamożnej, barcelońskiej rodziny z intelektualnymi tradycjami - bardzo znanymi dziennikarzami byli także jej ojciec i dziadek. 

Tyle tylko, że są lata 50-te we frankistowskiej Hiszpanii, Ana jest kobietą i jako taka może liczyć co najwyżej na popełnianie notek o kreacjach barcelońskiej society bawiącej się na balach i charytatywnych rautach, a dziadek i ojciec jako ci, co byli "po niewłaściwej stronie" zostali odsunięci na boczny tor (bezwzględnie i całkowicie, rodzina traci mieszkanie, dochody i możliwość zatrudnienia). Ja zaś odkryłam, jak mało... jak nic nie wiem o tym okresie hiszpańskiej historii. A jeśli nawet coś wiem, to jest to wiedza ściśle podręcznikowa.

Tymczasem w tej powieści (w obu) znakomite, by nie rzecz najlepsze jest przedstawienie ponurej, przepełnionej strachem i terrorem atmosfery rządów Franco. Jest rok 1952 - środek epoki dyktatury w Państwie Hiszpańskim. Ludzie żyją na wdechu i przysięgam, że to w tej książce czuć. Nieustannie miałam wrażenie, że czytam o osobie, która żyje chodząc po cienkim lodzie z pełną świadomością, że w każdej sekundzie tafla może się pod nią załamać, a wtedy nie będzie ratunku. Nikt jej nie pomoże, nic nie będzie można dla niej zrobić. To kolejna czytana przeze mnie rzecz, która rozkręca się powoli, ale moim zdaniem to powolne tempo jest konieczne, by jak najdokładniej wyczuć to drżenie, to napięcie, wejść w ten świat, gdzie oficjalnie (!!!) zabronione jest używanie słowa "czerwony", a dziennikarz musi cenzurować własny tekst o skazanym gwałcicielu trzyletniej dziewczynki pod kątem "używania nieobyczajnych słów i nawiązywania do ludzkiej cielesności".

W tomie drugim mamy luty 1956 roku - w Hiszpanii nastaje najmroźniejsza od dziesięciu lat zima. Ana, obecnie reporterka (pisząca, jakże by inaczej, pod męskim pseudonimem, a nawet kilkoma) popularnego tygodnika „El caso”, w którym relacjonowane są najbardziej przerażające wydarzenia z całego kraju, zostaje wysłana przez swojego szefa do zagubionej na końcu świata górskiej wioski, by napisać artykuł o dziewczynce, rzekomo obdarzonej stygmatami. 

Na miejscu dziennikarkę (z względnym zadowoleniem, spodziewali się bowiem mężczyzny, najlepiej redaktora naczelnego "El caso") witają proboszcz i alkad. Obaj - a każdy z innego powodu - liczą na to, że prasa rozsławi „małą świętą” w całym kraju. Jednak większość mieszkańców wioski, w tym wpływowy bogacz don Julián, nie darzy przybywającej z miasta obcej osoby sympatią. Anę otacza mur nieufności, milczenia, mur nieruchomych twarzy i ciszy, która czasem pęka tylko w tych wypadkach, gdy miejscowi podejrzewają, że dziennikarka może żywić podejrzenia co do autentyczności dziejącego się w wiosce cudu. Sojuszników  znajduje Ana jedynie w osobach miejscowego głupka Mauricia, nieco dziwnej, acz bardzo bystrej dziewczynki Eugenii oraz milczącej, niosącej swój wielki ciężar i swoją tajemnicę właścicielki gospody, w której mieszka. 

Wkrótce jasne staje się, że sprawa małej stygmatyczki nie jest jedyną dziwną historią, jaka rozgrywa się w Las Torres, Ana zaś, uwięziona w wiosce za sprawą śniegu, który odcina miejscowość od świata decyduje się iść za swoim dziennikarskim instynktem wbrew coraz wyraźniejszej świadomości, że może jej grozić prawdziwe niebezpieczeństwo.

Cóż rzec, ja byłam pod wrażeniem. Tak się powinno pisać kryminały (i nie tylko kryminały). Począwszy od zagadki po opis ludzkich typów, od klaustrofobicznej atmosfery miasteczka po klaustrofobiczną atmosferę panującą w całym kraju, od hermetycznego środowiska wzburzonego pojawieniem się osoby z zewnątrz po subtelne środki użyte, by podkreślić życie na wdechu i stąpanie po tafli lodu, wszystko opisane po prostu doskonale. Stopniowane napięcie rosnące do granic wytrzymałości, poczucie zagrożenia, ani na chwilę nie znikające, bezradność wobec fanatyzmu, a wszystko narastające powoli, powoli, jak zwały śniegu, bezlitośnie padającego z nieba i odcinającego bohaterce nie tylko drogę ucieczki, ale nawet uniemożliwiającego telefoniczne czy telegraficzne porozumienie się ze światem leżącym poza wioską... naprawdę, czytałam z zapartym tchem i polecam wszystkim szczerze i gorąco.

A sama niecierpliwie (na szczęście już niedługo :)) czekam na marzec i kolejne kategorie. 



11 komentarzy:

  1. Bosz... Jak smakowicie...Dziękuję

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :). Polecam sprawdzić, czy się nie pomyliłam w ocenie :D.

      Usuń
  2. Żadnej z tych książek nie czytałam, ale opisy brzmią bardzo zachęcająco.
    Zwłaszcza druga książka z powodu love-hate reakcji KM.
    Sprawdziłam już, że wszystkie są dostępne w mojej osiedlowej bibliotece ( pierwsze części też ),więc lista na najbliższe wizyty właśnie się stworzyła :-)
    sąsiadka z kl.c

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawa jestem twoich wrażeń!

      Usuń
    2. W końcu krótko opiszę moje wrażenia...
      Z książek o Anie najbardziej podobała mi się pierwsza część ze względu na tą duszną atmosferę dyktatury, która bardzo się tam wybijała na pierwszy plan. Druga część też była ok, choć pod koniec trochę się zagubiłam i właściwie nie do końca wyłapałam co naprowadziło Anę na rozwiązanie zagadki. Trzecia część dla mnie najsłabsza - nie wiem czemu wątek amerykański jakoś całkowicie mnie odrzucał, choć hiszpański był chwytający za gardło(i przysłowiowo otwierał nóż w kieszeni).

      Ritterowie. Nie wiem, czy ta książka nie powinna zostać przeredagowana. Na początku nie mogłam zrozumieć jak to możliwe, że dom jest w tak dobrym stanie(a także tego jak dużo zachowało się przetworów z przed wojny) skoro zapomnianych śladów bohaterka przyjechała szukać(później to się oczywiście wyjaśniło,ale i tak jakoś mi to zgrzytało). W jednym z początkowych rozdziałów pierwsze akapity są dialogiem współczesnym a od połowy (bez żadnej przerwy) Anny i Helmuta(?)-i tu jeszcze musiałam od tyłu liczyć kto co powiedział, żeby zrozumieć czyja matka zaszła w ciążę.Przyznam też, że jakoś tak współczesne rozdziały mnie męczyły-nie mogłam się w nie wczytać i sporo ich po prostu przerzuciłam.
      Ale muszę zarazem powiedzieć, że pomimo tych zastrzeżeń po skończeniu lektury pozostał we mnie silny obraz nie tyle bohaterów tej książki ale obraz krainy( Mazury łączyły mi się i z Gdańskiem i z Toruniem -przede wszystkim ze względów na podobieństwo czy wręcz jedność przyrody i krajobrazu, jaki czerwonej cegły- choć właściwe całej Polski to dotyczy) w której tak bardzo się posplatały losy różnych narodowości- potrafiących żyć zgodnie jak i nienawidzić się do żywego. Tak wiele rzeczy się tutaj zdarzyło i tak różne narodowości kształtowały ten obszar, że w żaden sposób nie da się powiedzieć,żeśmy czyści i rdzenni Polacy i niczego więcej tu nie było( jak to niektórzy by chcieli).

      Natomiast Nancy Mitford zupełnie mi nie przypasowała. Nie wiem, jakoś nie było tam dla mnie ani dowcipu ani ironii raczej większość bohaterów powodowała u mnie myśli typu : "o matko co to za koszmarni ludzie"
      O ile pierwszą część przeczytałam dość gładko ,choć ze względu na sposób narracji nie mogłam się przekonać ani do Fanny - jakoś tak wyrywkowo opisywana ani do Lindy, która znowu widziałam jako taką bezwolną i bezmyślną marionetkę, która gdzie ją los pchnie tam idzie,bez jakieś własnej inicjatywy, planu na siebie.
      Ale dopiero druga część( żeby nie było doczytałam do końca) wzbudziła moje gromkie NIE. Na początku miałam wrażenie, że Fanny wydarzenia a właściwie ludzi z 1 części opisuje trochę inaczej ( łagodniejszym tonem). Potem przeczytałam o Chłoptasiu chodzącym z dziewczynkami na dach i potraktowane to było tak lekko, że zrobiło mi się wręcz niedobrze. I to chyba zaważyło na odbiorze tej książki. Zupełnie nie byłam w stanie zrozumieć Polly ,Chłoptaś to jakiś koszmar (a jeżeli dobrze odczytałam końcówkę to już w ogóle....). Inni bohaterowie też dość straszni. Zdaje sobie sprawę, że tak to zapewne było ( i wciąż bywa wśród arystokracji i nie tylko ) ale jakoś tak jestem na nie.
      Za to po lekturze przyszło mi na myśl, że może pora by była przeczytać Sagę rodu Forsyte'ów , bo wciąż mam w pamięci obrazki z serialu BBC a książki jeszcze nie czytałam.
      sąsiadka z kl.c

      Usuń
  3. Ładnie napisane recenzje,ale książki chyba nie dla mnie.Ale przeczytać królową Matkę zawsze przyjemnie.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za dobre słowo :). Będę się dalej starać :D.

      Usuń
  4. Och epopeja bedzie. Epopeja. Ja bardzo kocham Nancy Mitford i zgadzam sie z Anglikami, ktorzy twierdza, ze to jedna z dwoch pisarek zaslugujacych na miano drugiej Austen.

    Cecha charakterystyczna pisarki porownywanej z Jane Austen nie musi byc tematyka. Taka pisarka po prostu musi miec pewien rodzaj poczucia humoru polaczony z absolutnie unikalnym stylem. I Mitford to ma. Ma bardzo Austenowska mordercza ironie i brak zludzen co do natury ludzkiej. Ale jej styl jest wlasny. I jej swiat jest wlasny. To co najbardziej zdumiewa kiedy sie czyta Austen to jej przekonanie, ze swiat taki bedzie zawsze, ze ten porzadek jest niepozbawiony wad ale w gruncie rzeczy najlepszy z mozliwych wiec trzeba go wrecz chronic. No wiec Mitford juz tak pisac nie moze. Pierwsze zdania powiesci sa w czasie nieodwolalnie przeszlym i ten czas bardzo wszystko przenika. Mitford opisuje swiat do ktorego nie ma powrotu z pelna tego faktu swiadomoscia. Jest taka bardzo melancholijna Austen w odroznieniu od Jane ma swiadomosc przemijalnosci i jednostek i imperiow i jej postacie tez od tej swiadomosci nie moga uciec. A rownoczesnie nie sposob sie nie smiac kiedy wujek jest w stanie niewypowiedzianej wojny z sluzacymi i skrada sie po domu jak Attyla w szlafroku.

    I najsmieszniejsze jest to ze podobnie jak Austen wydaje sie roznym arogantom latwa do sparodiowania. A one obie wymykaja sie parodiom.

    I swietnie rozumiem te frustracje, moze akurat czytajac Austen tak sie jej nie odczuwa ale Mitford jest blizsza czasowo wiec bardziej wkurza. Chociaz oczywiscie kudy jej do Elizabeth von Arnim, ktora jest jeszcze blizsza czasowo i przestrzennie i tak sie rozczula prostota pomorskich chlopow i napawa wlasnym zamilowaniem do prostoty. Ach, ja to bym najbardziej chciala takie naprawde proste zycie, zwyczajny osmiopokojowy domek, tylko dwie czy trzy pokojowki, kucharka, niania i armia ogrodnikow zebym mogla napisac memuar "Moj niemiecki ogrod".

    I moje stosiki ebookowe dzieki Krolowej rosna :) Bo ten hiszpanski kryminal to ja tez chce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hiszpański kryminał polecam BARDZO. Naprawdę rzadko zdarza się, żeby druga część była lepsza od pierwszej, która też przecież była niezła, skoro w ogóle po tę drugą sięgnęłam :D. Doskonała rzecz, naprawdę.

      TAK!!! Bardzo tak, rzeczywiscie widzę dokładnie te podobieństwa między Nancy Mitford i Jane Austen, o których piszesz! Zwłaszcza z tym, że profanom ich pisanie wydaje się taaaakie proste, taaaakie nieskomplikowane i taaaakie o niczym.

      A jest taaaaakie jedyne w swoim rodzaju.

      Usuń
  5. Nic z tej trójki nie czytałam. Wydają sie ciekawe..
    Stosy nieprzeczytanych ksiażek mam dwa. Jeden własny, który rośnie gjak coś upoluję na wyprzedaży to dokładam,dziury w kieszeni niepozwalają na szperanie po ksiegarniach :( I drugi z biblioteki, który czeka aż mnie leń opuści. Jak się przykleił w Styczniu to jakoś go oderwac nie mogę i to znużenie,eh...słońca mi brak... Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przestałam chodzić do bibliotek... porzuciłam ten zwyczaj właśnie dlatego, że mi drugi stosik rósł.

      Jak się kiedyś wygrzebię w tego stosika, co go sama, temi ręcami, zmontowałam, wrócę do bibliotek, nie wczesniej :).

      Usuń