czwartek, 24 października 2013

Niektóre metody wychowawcze są jednak przereklamowane ;)...

Królowa Matka (z właściwą sobie bezwzględnością) - Natychmiast przestańcie zeskakiwać z kanapy!!! NATYCHMIAST!!! Albo będzie bicie!!!
Pompon Starszy (wciąż podskakując beztrosko na kanapie) - W diupki?
Królowa Matka (srogo) - Tak jest!!! W dupki!!!
Pompon Młodszy (równie przejęty jak Braciszek) - Goje?
Królowa Matka - Tak! W całkiem gołe! Boicie się?
Pompon Młodszy (stoicko) - Nie.

Damn.

Tyle lat siania terroru na nic...

sobota, 19 października 2013

Urodziny z pająkami na karmelowo

Mając w domu prawie-sześciolatka prędzej czy później człowiek zaczyna myśleć o torciku, jaki mu się przygotuje (a jeśli człowiek nie zacząłby myśleć sam z siebie, to by mu to zostało mniej lub bardziej dyskretnie zasugerowane przez Najbardziej Zainteresowanego).


W Domu w Dziczy oczywiście powyższa zasada działa tak samo, jak w wiekszości domów w naszym pięknym kraju (a niewykluczone, że jak większości domów na świecie), i Królowa Matka została pewnego pieknego dnia uświadomiona, że Przyszły Solenizant życzy sobie Torciku z Pajączkami.


Decyzję, jaki to ma byc torcik, oraz czy w ogóle torcik, czy zwykle ciasto, Przyszły Soleniznat łaskawie pozostawił Mamuni, która to Mamunia po namyśle postanowiła sięgnąć do swojego zapasu przepisów zgromadzonych w Zakladkach w komputerze i wypróbować Jakieś Nowe Coś.

Oczywiście, Królowa Matka zdecydowała się na wypróbowanie Jakiegoś Nowego Czegoś w ostatniej chwili, gdy zakupy poczynione były pod kątem Zupełnie Innego Czegoś. Zawęziło jej to pole manewru, ale go nie  zamknęło (bowiem jej zbiór przepisów w Zakładkach jest naprawdę kolosalny...) i po stosunkowo krótkich poszukiwaniach zdecydowała się na tort kawowo-karmelowy (z braku karmelowej czekolady - tylko kawowy) według przepisu znalezionego kiedyś na portalu Gazeta.pl.


Aby sporządzić wyborny ten wypiek, Królowa Matka pokroiła na małe kawałeczki tabliczkę czekolady gorzkiej (z braku czekolady z nadzieniem karmelowym). Następnie w garnku ubiła dwa jajka z 175 g cukru (białego, nie brązowego, jak w Przepisie-Matce, albowiem brązowy wyszedł jej był dzień wcześniej, gdy zużyła go beztrosko do cynamonowych bułeczek Nessera), 175 g miękkiego masła, dwiema łyżkami miodu, czterema łyżkami mleka i 60 ml espresso, zaparzonego uprzednio z dwóch sporych łyżek kawy. Do miski Królowa Matka przesiała 200 g mąki pszennej z dwiema łyżkami kakao i łyżeczką proszku do pieczenia, które następnie stopniowo dodała do masy kawowej, a gdy wszystko się pięknie połączyło, dosypała posiekaną czekoladę, wymieszała wszystko delikatnie, przełożyła do dobrze natłuszczonej tortownicy (o średnicy 23 cm, a nie - zgodnie z zaleceniami - 20, dlatego jej ciasto nie jest imponująco wysokie, chociaż smaku mu to nie ujmuje) i piekła całość w piekarniku nagrzanym do 180 stopni około godziny.

Po upieczeniu Królowa Matka nie wyjęła ciasta z tortownicy, tylko poczekała, aż całkowicie wystygnie, po czym oblała je polewą sporządzoną z rozpuszczonej w kąpieli wodnej tabliczki czekolady (tym razem mlecznej, z braku... itd.), 5 dkg masła i dwiema łyżkami mleka, w którym uprzednio rozprowadziła łyżkę kawy (uznając, że skoro karmelu w jej wypieku nie będzie ni drobiny, niech będzie choć kawowe jak trzeba), do której po zdjęciu z ognia dodała 70 g cukru pudru (bo 100 wydało jej się zbyt dużo, a szczerze mówiąc 50 też by starczyło).


Wszystkie te czynności wykonała wczoraj wieczorem, a dziś rano pozostało jej tylko wyprodukowanie Pajączków pod czujnym okiem Solenizanta, ale to nie jest niezbędny przy sporządzaniu tego ciasta element :).


Ciasta, nawiasem mówiąc, przepysznego nawet z dokonanymi przez Królową Matkę przeróbkami, ale już teraz wie ona, ze jak tylko dopadnie jakiegoś sklepu, poczyni zakupy niezbędne dla wykonania Ciasta w Wersji Kanonicznej.

Ciasto najbardziej smakować będzie tym zwłaszcza, którzy lubią zjeść coś mocno słodkiego od czasu do czasu.

Ale mniej slodkiego dziś zrobic po prostu nie wypadało.

Dla tak Słodkiego Potomka należy się przecież coś, co mu słodyczą dorównuje :).

środa, 16 października 2013

Potęga dialogu

Królowa Matka (podczas spacerowego powrotu ze szkoły, po odbyciu niezobowiązującej pogawędki na znacznie ciekawsze tematy) - A zadane do domu coś masz?
Potomek Starszy - Tak. Raczej tak.
Królowa Matka (próbując rozwiązać narastające w niej wątpliwości) - To "tak" czy "raczej tak"?
Potomek Starszy (wyjaśniająco) - No pewnie, że mam, jeśli ja mówię "raczej tak" to znaczy "tak".
Królowa Matka - Aha.
Potomek Starszy (doprecyzowując) - Chyba, że to dotyczy robienia lekcji. Wtedy "tak" oznacza "raczej tak".

Aha.


poniedziałek, 7 października 2013

Wymownego, odchowanego chłopczyka tanio odstapię

Potomek Starszy (czyniąc od czasu do czasu krótkie, nie warte uwagi przerwy dla zaczerpnięcia oddechu, właściwie nie czyniąc za to przerw dla wysłuchania odpowiedzi udzielanych mu przez coraz bardziej oszołomioną Królowa Matkę) - Mamo, czy są na świecie takie stworzenia, jakich ja nie znam? A jakie to są stworzenia? Możesz mi powiedzieć na przykład o trzech takich stworzeniach? Albo przynajmniej pięciu?
Mamo, a jak właściwie powstały góry? 
Dlaczego, jak się wymiotuje, to ma się taki niemiły smak w ustach? Co to są soki żołądkowe?
A czy ty wiesz, jakie istoty powstaną po człowieku? Bo człowiek kiedyś wyginie i wtedy coś powstanie, nie? I to co powstanie na pewno będzie mądrzejsze niż człowiek, prawda?  
A dlaczego ptaki mogą chodzić po takim chudym druciku, a człowiek nie może? Chyba, że się nauczy, a jak się nie nauczy, to nie?  
Czy "szuja" to jest brzydki wyraz? Jak brzydki? Jak tak powiem do taty to będzie się wściekał?
A czy za konie jest duża odpowiedzialność? Większa niż za rybkę? 
Mamo, a funt to ile? A dolar? A co to jest waluta? 
A ci to przeszkadza, jak pytam, mamo? Czy dzień z nami jest dla ciebie męczący? 
Dlaczego ja mam różowy język, na boku biały, a na języku różowe kropki?
A ten zapach, który nam tata w pokoju zrobił, to jak się nazywa? A dałoby się tak zrobić, żeby to był taki zapach, jak ty pachniesz? Dlaczego tak jest, ze mamusie dla swoich synków pachną najpiękniej?
Galaktyki powstały przez wielki, wielki wybuch, prawda? A co wtedy wybuchło? I w ogóle skąd ludzie wiedzą, że to był wybuch, przecież nie cofnęli czasu? 
Czy da się spaść z Księżyca? A jak się jedzie po drugiej strony ziemi to ci się wydaje, że jedziesz w dół? A jak spadniesz w Kosmos to po prostu tak bez końca będziesz leciał?

Zaś wszystko to urozmaicane od czasu do czasu womitowaniem i wydawaniem potępieńczych jęków...

Aaaaaaaa!!!

Królowa Matka składa oficjalny protest, przeciwko tej Epidemii Grypy Jelitowej, która podstępnie zaatakowała szkołę Potomków i stała sie przyczyną jej zamknięcia na jeden dzień, ktory to dzień Królowa Matka zmuszona była spędzić w upojnym towarzystwie Potomków i ich, ekhm, wydzielin (w dużych ilościach, eufemistycznie rzecz ujmując).

Oraz serii pytań.

I nic Królowej Matce nie wynagradza tego przebywania fakt zadebiutowania Potomka Starszego na małym ekranie w jakimś tajemniczym programie informacyjnym, którego reporterów zwabił do szkoły fakt zamknięcia jej z powodu rozchorowania się 1/2 uczniowskiej populacji (oraz 1/5 populacji nauczycielskiej), zwłaszcza, że debiut ten odbył się w typowych dla jej Dzieciny okolicznościach.

- Będę w telewizji!!! - wrzasnął mianowicie Potomek Starszy po powrocie ze szkoły. - Była u nas taka pani, bardzo ładna, i pan z długimi włosami, i mówiłem do mikrofonu!!! Szczęśliwi?
- Tak? - spytała flegmatycznie Królowa Matka, mająca do bywania w telewizji stosunek silnie obojętny. - W jakiej telewizji?
- W TVN! O 18.30 dzisiaj - ogłosił Potomek Starszy, a Królowa Matka, która jeszcze nie całkiem zapomniała rozkład programów innych niż bajki, mając niejasne wrażenie, że o tej porze w TVN nie lecą żadne wiadomości spytała, by się upewnić:
- W TVN? Na pewno?
- Na pewno! - orzekł zdecydowanie Potomek Starszy. - No, może w TVN Warszawa...
- Chyba w TVN24? - zasugerowała Królowa Matka - bo co Warszawę obchodzi jelitówka w Toruniu?
- A, możliwe - zgodził się ugodowo Potomek Starszy.
- Albo - ciągnęła bezlitośnie Królowa Matka - w jakimś programie lokalnym...
- Oglądajcie wszystkie! - orzekł Potomek Starszy z nietypowym dla siebie niegasnącym entuzjazmem, i nic a nic nie dał sie przekonać, że tego się zrobić nie da...

... i dlatego własnie ekranowy debiut Własnego Dziecka przeszedł był Królowej Matce koło nosa.

A mówiła, że tak będzie :D.

sobota, 5 października 2013

Jesień z kryminałem (Aleksandra Marinina, "Za wszystko trzeba płacić")

... czyli dlaczego Królowa Matka zrywa znajomość z Marininą.

Nele Neuhaus, Åke Edwardson, Håkan Nesser (razy dwa), Martha Grimes (razy dwa), Arnaldur Indriðason (razy dwa), Aleksandra Marinina, Daria Doncowa (razy dwa), Tatiana Polakowa, Tatiana Ustinowa (od jednego do trzech razy, na ile los pozwoli, czytane w oryginale), Henning Mankell, Denise Mina, duet Hjorth/Rosenfeld (razy dwa, bo na część trzecią chwilowo kasy brak), Camilla Lackberg, Marcin Wroński (razy dwa) oraz Gianrico Carofiglio - tak właśnie wyglądal Czytelniczy Plan Królowej Matki Na Lato, a dlaczego stał się on Czytelniczym Planem Królowej Matki Na Jesień (z dużymi szansami, by stać się Czytelniczym Planem Na Zimę) każdy średniozaawansowany Czytelnik tego bloga zrozumie bez dodatkowych podpowiedzi.

No, ale dzięki tym niepodpowiedziom (w liczbie czterech) Królowa Matka przynajmniej nie musi kraść "Polityce" tytułu na post :).

W każdym razie Królowa Matka spędziła lato na przyjemnej lekturze pełnej krwi, namiętności i mrocznych ludzkich sekretów oraz przeróżnych perwersji i po pewnym czasie dopadła ją Refleksja.

Nadmienić należy, że Królowa Matka fachowczynią od kryminałów jest żadną. Pierwszy (jeśli pominąć powieści Joanny Chmielewskiej, w których trup słał się co prawda nieraz wręcz nader gęsto, których jednakże Królowa Matka uparcie nie uznawała za kryminały) przeczytała po dwudziestce i był to, o ile pamięta, jakiś klasyk Agathy Christie (a, nie, przedtem przeczytała całego Sherlocka Holmesa, ale jego też za kryminal nie uznawała, był on bowiem Klasyką :)), potem, przypuszczalnie na jakichś wakacjach w sytuacji typu "o mój Boże, przeczytałam już wszystko, co tu przywiozłam, co by tu, o, coś stoi na półce, nieistotne co, lepszy rydz niż czytanie przed snem etykietek na butelkach szamponu!!!", kilka kryminałów rodem z PRL-u, takich, w których dzielny milicjant, nie dając się nic a nic sprowadzać z drogi cnoty i praworządności z najwyższym obrzydzeniem zagłębia się w świat cinkciarzy i bananowej młodzieży, aby wyrywać co bardziej pleniące się i szkodzące porządnemu społeczeństwu, zainfekowane zachodnim stylem życia chwasty. Zasadniczo jednak zgadzała się z przeczytaną niegdyś opinią, że kryminały to taka literatura bardzo średnich lotów, odpowiednik literatury dla kucharek, ale dla panów (i tych pań, które literatury dla kucharek nie lubią), książki z serii "przeczytać i zapomnieć", pisane zazwyczaj według jednej sztancy i ogólnie mało odkrywcze. Porzuciła je więc na rzecz zgłębiania klasyki rosyjskiej i Rougon-Macquartów, których powagę przełamywała "Anią z Zielonego Wzgórza" i baśniami.

Wróciła do kryminałów w chwili, gdy zaczęły one wchodzić na salony, a - dziwnym zbiegiem okoliczności - zbiegło się to z zostaniem przez nią mamusią. Oczywiście kwestią przypadku było, że odczuła potrzebę przeczytania "czegoś lekkiego, ale żeby było dużo rosyjskich imion" (Królowa Matka miewa okresowe napady pt. "muszę przeczytać coś, czego bohaterem będzie jakiś Iwan Wasiliewicz Pomorin, albo ktoś o podobnym nazwisku!!!") ORAZ czegoś, w czym trup będzie słał się gęsto, najlepiej na co drugiej stronie, akurat w chwili, gdy WAB zaczął wydawać powieści Aleksandry Marininy (i akurat w chwili, gdy powinna czytać poradniki o prawidłowym żywieniu niemowląt i miłośnie wypełniać zdjęciami i notatkami "Album maluszka", ale o to mniejsza), w każdym razie spełnienie tej potrzeby okazało się być strzałem w dziesiątkę. Od tamtej chwili, w miarę przybywania kolejnych dzieci, ich wzrastania, kwitnięcia i tak dalej, za każdym razem, gdy Królowa Matka czuła, że jeszcze chwileczka, dosłownie momencik i coś albo jej w mózgu strzeli, albo zostanie nie czytelniczką, ale bohaterką kryminału szła ona do księgarni/ biblioteki/ koleżanki i kupowała/ wypożyczała, po czym czytała i para podczas lektury z niej uchodziła, i ani się obejrzała, jak nadrobiła sporo braków, chociaż nie wszystkie.

Popadnięcie w Refleksję było w tej sytuacji kwestią czasu.

Dopadła ją ta Refleksja między pierwszym tomem Åke Edwardsona a ostatnim cyklu z Wallanderem Mankella. W pewnym momencie Królowa Matka zamknęła książkę i pomyślała, że rację mają ci krytycy literaccy, którzy podkreslają, że powieści kryminalne już jakiś czas temu przestały być prostymi historiami w stylu "zabili go i uciekli, a potem ich złapali", a zaczęły mówić o tym, co społeczeństwo boli i uwiera. I faktycznie, wygląda na to, że co innego uwiera spoleczeństwa krajów skandynawskich, co innego - krajow postkomunistycznych, co innego - społeczeństwo francuskie, a jeśli pisarz jest dobry w tym, co robi (a duża część tych skandynawskich na przykład jest, o ile może o tym wyrokowac osoba o ubogim doświadczeniu kryminalnym :)) czytelnik rozumie to uwieranie i to pomimo faktu, że często jest ono wyrażane nie dosłownie, nie otwartym tekstem, ale półsłowkami i aluzjami,czy wręcz tylko przy pomocy trafnie sportretowanej atmosfery.

I tak się - pomiędzy Åke Edwardsonem a Mankellem - Królowej Matce wydało, że społeczeństwa skandynawskie osiągnęły stopień rozwoju nastolatka, któremu rodzice zostawiali pełną wolność. I on właśnie doszedł do etapu, w którym okazalo się, że to nie wystarczy. Że on sobie nie radzi, że chciałby mieć rodziców, a nie kumpli mówiących "ach, rób jak uważasz za stosowne, szanuję twoją wolność", kogoś, kto mu powie, że granicą wolności jest wolność innego człowieka, oprócz pełnej akceptacji dla eksperymentowania narzuci - i będzie egzekwować - zakazy, zasady, których należy przestrzegać i, owszem, także kary. Ponieważ ta pełna wolność okazuje się pułapką prowadzącą do kompletnego zagubienia, gdy nagle okazuje się, że wolno właściwie wszystko i w pewnym momencie doszło się do etapu, gdy to "wszystko" to jest "za dużo", i mieszczą się w tym rzeczy niewyobrażalne. A już nie bardzo można zrozumieć, że jednak nie, jednak są rzeczy, których nie wolno. A nade wszystko - dlaczego pewnych rzeczy robić nie wolno.

Takie właśnie, dość mętnie opisane wrażenie odnosi Królowa Matka przy czytaniu kryminałów skandynawskich, których bohaterowie negatywni dopuszczają się rzeczy potwornych (zbrodnie w kryminałach skandynawskich są właściwie prawie bez wyjątku wyjątkowo psychopatyczne i okrutne, i często noszą właśnie znamiona zabawy w sprawdzanie "do czego jeszcze możemy się posunąć), a bohaterowie pozytywni odkrywają, że oto, po latach pracy, nie potrafią zrozumieć motywów postępowania przestępcy, bo to są zupelnie inne motywy niż te "do ogarnięcia", a państwo, pochylające się przede wszystkim nad swobodami i wolnością swoich obywateli nie dostarcza wystarczających narzędzi w momencie, gdy wolność tę należy ograniczyć (a już zwłaszcza, jeśli przestępca pochodzi z klasy średniej i wyższej - wtedy bywa bezkarny bardzo długo, póki nie przegnie na całego, albo nie trafi na policjanta upartego jak osioł i mającego sporo wolnego czasu).

Do których to wniosków doszedłszy, Królowa Matka poszła sprawdzać, co o rosyjskim społeczeństwie powiedzą jej kryminały rosyjskie.

Najpierw powiedziały jej, że walutą płatniczą w, jak mówi klasyk "bratnim kraju naszych najlepszych pszyjaciół" jest dolar - i od razu Królowa Matka przyzna, że ją to niewymownie denerwuje. Najpierw dziwiło, a od mniej więcej trzeciego rosyjskiego kryminału zaczęło coraz bardziej wkurzać.

Co więcej, walutą płatniczą w całym absolutnie świecie jest dolar, także w państwach Unii Europejskiej - nieistotne, gdzie przebywa ofiara/ biorca łapówki/ skorumpowana jednostka, co sprzedaje nielegalnie wyniki tajnych badań, czy to Niemcy, Austria, Holandia czy inna Belgia, nie ma dolarów - nie ma interesu.

I tak jest ze wszystkim. W dolarach podawane są ceny dżinsów, dań w eleganckich restauracjach, pensje i łapówki. Chyba wyłącznie komunikacją miejską można przejechać się za ruble, i może jeszcze bułkę kupić w samie. Cała reszta - za dolary!

Rosyjscy przestępcy popełniają przestępstwa dla pieniędzy. I nie, nie chodzi o pieniądze, jakie nosi w torebce rosyjska emerytka (zwłaszcza, że nie są to dolary), ale o niewyobrażalną górę forsy. Dla tej góry forsy przestępcy ci budują skomplikowane machiny mające w okreslony sposób wpływać na ludzkie zachowania, by potem sprzedać je jeszcze większym przestępcom, albo szukają cudownego leku, który potem sprzeda się za całą masę dolarów. W drodze do machiny/ leku przestępcy-naukowcy bez mrugnięcia okiem i zbędnych skrupułów robią badania na ludziach i usuwają z drogi niesprzyjające czynniki, w tym także ludzkie, jak to - niepokornych milicjantów, natrętne i przejawiające niezdrową ciekawość rodziny testerów nowych leków, wścibskich dziennikarzy albo przypadkowych świadków. Oczywiście podobne myślenie nosi znamiona psychopatii (ta obojętność wobec ofiar!), ale jednak daleko rosyjskim mordercom do psychopatów skandynawskich, którzy, zabijając, robią to nader często dla własnej przyjemności.

Ponieważ jednak osoby pragnące nabyć maszyny zmieniające ludzką świadomość lub lek wpływający na psychikę geniuszy tak, że ci robią się jeszcze bardziej genialni są raczej zamożne i wysoko postawione, dopaść ich w zasadzie nie sposób. Nabiega się taki dochodzeniowiec, nagłowi, narozwiązuje za marną pensję (w rublach), po czym d..., i tak nic nie można zrobić poza schwytaniem paru płotek, bo gruba ryba siedzi tak wysoko, i jest taka gruba, że wręcz nietykalna.

Królowa Matka podejrzewa, że swoją słabość do kryminałów skandynawskich zawdzięcza temu, że kiedyś, po kryminale rosyjskim zakończonym zgodnie z przewidywaniami przeczytała jakiś kryminał szwedzki, w którym GRUBA RYBA BEKNĘŁA ZA SWOJE!!! Nieistotne, że była gruba! Wredna! Pewna swojej nietykalności! Beknęła, bo śledczy znaleźli dość dowodów jej występków oraz dziennikarze tu i ówdzie pomogli, i gruba ryba natychmiast schudła! Boże, jaka to ulga była przeczytać o czymś podobnym, to uczucie wdzięczności na pewno rzutuje do dziś na królewskomatczyny odbiór skandynawskiej kryminalistyki (i pewnie dlatego nie lubi Królowa Matka bohatera "Milennium", któremu odstępstwa od szwedzkiego wzorca nie może darować, co jednak jest tematem na inną notkę. Ewentualnie).

Wracając do rosyjskiego świata przestępczego, oczywiście wszyscy tam wiedzą, że im wyżej, tym brudniej i tym trudniej dojść sprawiedliwości, tak naprawdę zawsze odławia się płoteczki, a bez łapówek i dyskretnego przymykania oka na różne niedociagnięcia za daleko się nie ujdzie w tym (ani w żadnym innym) fachu. To wszystko opisywane jest w książkach niejako jawnie - podobnie jak jawnie podkreślane jest rozczarowanie tym "co się stało z tym krajem" w kryminałach szwedzkich.

Ciekawsze jest to, co wychodzi niechcący (bo chyba to jednak jest niechcacy...).

(I w tym momencie musi Królowa Matka stałym Czytelnikom przypomnieć, a tym, którym do tej pory udawało się uniknąć jej słowotoku i teraz zabładzili tu po raz pierwszy - uświadomić, że w dalszej części tekstu na pewno pojawią się spoilery. Jeśli więc ktoś ma życzenie zapoznać się z jakąś kryminalną rosyjską pozycją nie wiedząc z góry, kto zabił, uczyni lepiej przerywając lekturę tego posta w chwili, gdy pojawi się w niej pierwszy tytuł).

Oto niechcący, spod potoczystego strumienia słów, spod wydarzeń, spod zbrodni i występków, z plątaniny bohaterów głównych, mniej głównych i zupełnie pobocznych wyłazi obrzydliwe i obraźliwe dla połowy ludzkości przekonanie - kobieta nadaje się tylko do jednego.

Tylko w jeden sposób może zrobić karierę. I wszystko jedno, jaka to będzie kariera. Bez względu na to, czy chce wyjść dobrze za mąż, czy zrobić karierę w showbiznezie, czy zostać kierowniczką laboratorium chemicznego mającego patent na produkcję jakiegoś leku, czy otworzyć biuro tłumaczeń, może to osiągnąć wyłącznie w jeden sposób.

Przespać się z kims.

Często z więcej niż z jednym facetem.

Są i takie, które robią biznesplan, precyzyjny, a w nim uwzględniona ilość łóżek, przez które należy przejść, by dostać się tam, gdzie mają życzenie.

A gdy już dostaną się tam, gdzie mają życzenie to nadal biorą pod uwagę sypianie z facetami tylko i wyłącznie w celu "załatwienia czegoś", zapłaty za coś, zaciągnięcia (przez pana) długu wdzięczności.

Słowem - wszystkie kobiety to dziwki.

To zarazem egzotyczne (dla Królowej Matki), jak i obraźliwe przeświadczenie już wcześniej Królową Matkę irytowało, chyba od pierwszego przeczytanego rosyjskiego kryminału, ale apogeum osiągnęło podczas lektury "Za wszystko trzeba płacić" Aleksandry Marininy.

W tej oto pozycji carycy rosyjskiego kryminału mamy, dla przykładu:

- wziętą tłumaczkę z języka niemieckiego, zajmującą się tłumaczeniami symultanicznymi, specjalizującą się w języku medycznym oraz znającą łacinę, a więc cennego fachowca. Fachowiec ten jest ceniony także dlatego, że nie robi ceregieli, tylko zainteresowanym kontrahentom od razu wyjaśnia, że "dodatkowe profesjonalne usługi" (tak w oryginale!) są płatne ekstra i jeśli ktoś pragnie spędzić z nią czas po pracy, stawka wynosi tyle i tyle (oczywiście dolarów). W dodatku nie ma też oporów przed świadczeniem tych nie ujętych w kontrakcie zadań, doskonale wie, że praca w agencji tłumaczeń obejmuje również usługi seksualne, nie to co niektóre jej koleżanki, które stroją fochy i udają, że nie wiedzą, o co chodzi panom lekarzom, których wypowiedzi tłumaczyły na przeróżnych sympozjach i innych konferencjach, i potem trzeba panów przepraszać za zaistniałe nieporozumienie i wprawienie w zakłopotanie albo co,

- doktor nauk medycznych, specjalizacja - psychiatria, wybitnie utalentowaną i błyskotliwą, która postanawia zdobyć konkretnego mężczyznę za męża i ona to właśnie sporządza biznesplan, obejmujący także zaliczanie dowolnej ilości łóżek - seksem płaci za tłumaczenia z chińskiego, za przemycenie z zachodu materiałów z konferencji niedostępnych w ówczesnym ZSRR,  za wszelkie usługi pozwalające zbliżyć się do celu, po ślubie również używa seksu jako środka płatniczego/ metody załatwiania spraw, ale wypowiada się pogardliwie o kolejnej bohaterce, "głupiej gęsi, której wykształcenie to dwie klasy na krzyż i cudze łóżka", zupełnie, jakby to, co ona robi czymkolwiek się od postępowania "głupiej gęsi" różniło,

- pielęgniarkę fizykoterapeutkę, która wychodzi za mąż za trzykrotnie starszego profesora i szybko wdowieje, wchodząc przy okazji w posiadanie cennych dokumentów medycznych. Męża zdobywa jedyną znaną metodą, bo inne w świecie tych kobiet najwyraźniej nie istnieją,

- niejaką Lilianę, kochankę szefa mafii pewnego Miasta, zawodową prostytutkę, która, po kilku latach świadczenia capo di tutti capi usług na wyłączność zostaje wydana za mąż za austriackiego biznesmena w ramach masywnej opłaty za wieloletnią pracę,

- niejaką Katię, kochankę pomniejszego mafioza/lekarza uwikłanego w przeróżne machloje, która musząc pracować na liczną rodzinę jako jedyny sposób na zarobienie na nią wymyśla zostanie utrzymanką - za jej usługi pan opłaca jej mieszkanie, utrzymanie i płaci pensję rodzinie (w - tu chwila przerwy dla stopniowania napięcia - tak!!! dolarach!!!),

-  właścicielkę agencji tłumaczy, zatrudniającą głównie tłumaczki do pracy w "systemie zadaniowym", co oznacza obsługiwanie klientów również w łóżku - i jest z tego powszechnie i w zasadzie całkiem jawnie znana, a pośród swoich pracownic ma także tłumaczki, które, zanim zostały przez nią zatrudnione, dorabiały prostytucją (jak Królowa Matka podejrzewa, w trakcie studiów lingwistycznych, bo to było rzeczywiście biuro zatrudniające naprawdę fachowe tłumaczki, a nie przykrywka dla domu publicznego),

- mamusię jednego z męskich bohaterów, która w latach jego nastolęctwa sypiała z kolegą z pracy "dla higieny" (bo mąż trzy miesiące pracował poza domem), a żeby synek jej nie przeszkadzał stręczyła mu pięć lat starszą siostrę kochanka, której zadaniem było odciągnąć gówniarza od domu i zawrócić mu w głowie tak, by się nie zorientował, co mamusię z "wujkiem" naprawdę łączy,

- niejaką Iroczkę, jedyną kobietę, która z nikim nie sypia dla załatwienia swoich doraźnych interesów. Za to, wyemigrowawszy do Stanów Zjednoczonych wraz z mężem, zmusza psychicznym dręczeniem i budzeniem poczucia winy swego brata do podjęcia się zabójstwa za pieniądze, ponieważ zaszła w ciążę, dzidziuś się urodzi, a tymczasem ona z mężem nie mają stałej pracy i domu, więc oczekują, aż braciszek, uwaga - PRZYŚLE IM DOLARY (bo oczywistym jest że zarabia się je w Rosji i wysyła do USA, prawda?).

Wszystkie powyżej wymienione panie potrafią także świetnie gotować, ponieważ, o  czym Królowa Matka zapomniała wspomnieć, umiejętność gotowania jest dla rosyjskiej kobiety równie niezbędna, jak umiejętność dogadzania mężczyźnie w łóżku (oraz pewna obojętność pozwalająca bez szczególnych refleksji te łóżka zmieniać zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem).

I WSZYSTKIE TE KOBIECE TYPY W JEDNEJ POWIEŚCI, a w zasadzie nie wszystkie, bo tych mniej istotne, wspomnianych jednym czy dwoma zdaniami Królowa Matka nie liczyła, a na luźno rzucane tu i ówdzie uwagi i rozważania o sypiających ze wszystkimi studentkach oraz wyższości rosyjskiej żony nad wietnamską nie zwracała uwagi.

Oraz nie mówimy wyłącznie o kobietach, które są śliczne i tylko na tym budują swoją pozycję świadome, że jeśli się nie "ustawią" nim ich uroda przeminie czeka je wiek dojrzały w niedostatku, bo są słabo wykształcone i niezbyt bystre - bo takie kobiety występują w literaturze dowolnej narodowości.

Ale po prostu wszystkie kobiety, biedne, bogate, z klasy średniej, niższej, wyższej, inteligentki, robotnice, a już na pewno te, które mają ambicję, by się wybić, w tym także te inteligentniejsze od swoich partnerów, doskonale wykształcone, będące specjalistkami wąskich specjalizacji - one wszystkie uznają fakt, że droga do dobrej pracy, kariery, osiągnięć wiedzie przez łóżko za coś całkowicie naturalnego. Bez zdziwienia, bez protestu, bez buntu, o jakimś objawie moralnego dyskomfortu nawet nie wspominając - a opisywane jest to z całkowitą obojętnością, jako coś oczywistego. Równie obojętnie opisywane są korki na ulicach albo błoto przy przedwiośniu. Ot, fakty. Nie ma się co obrażać na fakty, nie ma się co im sprzeciwiać. Fakty się po prostu relacjonuje. Błoto nie wyschnie od oburzania się, że istnieje, a kobieta nie osiągnie np. katedry psychiatrii na uniwersytecie choćby dysponowała umysłem klasy noblowskiej bez zaliczenia w łóżku połowy wydziału, każdy to wie.

Królowa Matka dzieckiem nie jest i wie, że takie rzeczy się zdarzają. Wie też, że podobne myślenie nawet nie "jest", ale bywa, BYWA typowe dla młodzieńców w wieku pokwitania, których spotkał pierwszy zawód miłosny, i z którego to myślenia po dojściu do męskich lat i rozumu wyrosną.

Ale co trzeba mieć w głowie, by coś podobnego traktować jako regułę? W jakim świecie trzeba żyć, skoro to najwyraźniej jest rzecz tak normalna, że się po prostu, niechcący wymyka, pisze się o niej jak o czymś tak oczywistym, że nie wymagającym komentarza, czymś, co nie budzi ani zdziwienia, ani refleksji, że może nie jest to tak do końca normalne?

To znaczy, nie, oczywiście, nie wszystkie kobiety takie są. Bo przecież na dowód, że nie wszystkie, mamy Anastazję Kamieńską. Jedyną kobietę, która sypia wyłącznie ze swoim mężem, pracuje używając swoich umiejętności i wykształcenia, mogłaby być piękna, ale jej się nie chce postarać oraz nie umie gotować (to znaczy umie, ale też jej się nie chce).

Przy czym fakt, że Anastazja zarabia głowa i nie przespała się z nikim, by  dojść do pozycji, którą osiągnęła nie przeszkadza jej oceniać innych kobiet z góry jako takich, które podobnych umiejętności/ szczęścia/ charakteru nie miały. Ile razy z ust Anastazji pada oceniające: "no dobrze, skończyła studia, bo się przespała z profesorem/ uwiodła go i w ten sposób wkręciła się do projektu/ jest jego kochanką, więc..." podawane jako robocze założenie nie chce się Królowej Matce nawet liczyć.

I w zasadzie to (wreszcie) wystarczyłoby, by Królową Matkę do Anastazji Kamieńskiej ostatecznie zniechęcić, ale kroplą przelewającą czarę okazało się co innego.

W dużym skrócie - intryga "Za wszystko trzeba płacić" nabiera tempa w chwili, gdy na bocznej drodze do Wiednia zostają zastrzelone dwie kobiety i dziecko. Po straszliwie skomplikowanym dochodzeniu przypominającym rozplątywanie na amen splątanych co najmniej pięciu kłębków włóczki Genialna Anastazja dochodzi do wniosku, że zabójstwa dokonał niejaki Saprin, zabić miał tylko jedną kobietę, ponieważ nieoczekiwanie pojawiła się ona na umówionym miejscu w towarzystwie, towarzystwo (składające się z kobiety z pięcioletnim chłopczykiem) zostało usunięte w ramach pozbywania się niewygodnych świadków.

- No dobrze - mówi zatroskany Przełożony Gwiazdy Pietrowki. - Ale gdzie ten Saprin teraz jest?

na co Gwiazda Pietrowki odpowiada obojętnie:

- A, to mnie już nie obchodzi,

po czym wyjaśnia, że jej nie interesuje kto ani jak złapie morderców. W zasadzie jej w ogóle nie interesuje, czy oni zostaną złapani, a los ofiar jej nie wzrusza, ją interesuje wyłącznie zagadka, bo tak ma ukształtowany mózg, że rozwiązywanie układanek stanowi dla niego miłą rozgrzewkę, bez której źle się czuje, a praca operacyjna to jest nie jej działka, więc niech sobie tam Szef znajdzie do tej roboty kogo innego, bo ona już zrobiła, co robić umie i lubi, zagadkę rozwiązała, teraz poprosi o następną.

Telepnęło to Królową Matką, że hej.

Noż cholera jasna psiakrew, darując sobie wspominanie o Kurcie Wallanderze, Gunnarze Barbarottim, czy Guido Guerrierim, bo to sympatyczni i troszczący się o innych (czasem nieporadnie, ale chęci mają dobre) ludzie, to nawet Eric Winter, konsekwentnie opisywany jako dandys bawiący się światem i obserwujący go ze wzniosłego dystansu, nawet Sebastian Bergman, egotyk na granicy psychopatii i chyba najbardziej antypatyczny bohater kryminałów, z jakim się dotąd Królowa Matka zetknęła, nawet oni potrafili odnieść się do ludzi (a już do ofiar szczególnie) ze współczuciem. Zdarzało się, że próbowali to współczucie odciąć, bo zaciemniało im pole widzenia i tłumiło jasność myśli, i najnormalniej w świecie przeszkadzało w pracy - ale je czuli.

A tu mamy panienkę, która obojętnie oznajmia, że nie wzrusza jej los zastrzelonej kobiety, bo przecież rozwiązała już zagadkę, a tylko to ją bawiło.

O dziecku nawet nie wspomina.

Pozytywną bohaterkę. Filar cyklu o błyskotliwej pani oficer, która ach, jak wspaniale sama do wszystkiego doszła i ach, jak jest szanowana w każdym środowisku, przestepczym i dochodzeniowym zarówno.

Szanuj ją i podziwiaj i ty, czytelniku!

No jakoś Królowa Matka nie może.

I nie chodzi o to, że lubi ona czytać książki tylko o milutkich bohaterach uśmiechających się od rana do wieczora do świata i ludzi wokoło (vide - przeczytany z upodobaniem cykl z Sebastianem Bergmanem, budzącym od pierwszych stron chęć odstrzelenia, po wcześniejszym zgnojeniu słowem i czynem).

Ale pozostawia sobie wolność do porzucenia bohatera (-ki), który staje się dla niej moralnie nie do przyjęcia.

Więc porzuca Anastazję Kamieńską bez żalu.

W końcu tylu jest innych detektywów na świecie, i to takich, którzy pokażą, co boli społeczeństwa Francji czy Wielkiej Brytanii, czy Niemiec, na przykład :).



PS. Królowa Matka wie, że powyższa domorosła analiza jest bardzo domorosła i prosi, by powstrzymać się przed nazbyt brutalnym zwracaniem jej uwagi na skandynawskich przestępców mordujących wyłącznie dla pieniędzy, i rosyjskich psychopatów. Sama wie, że tacy są, chociaż jej zdaniem stanowią wyjątki potwierdzające regułę.

PSS. Powyższą domorosłą analizę Królowa Matka pisze od ostatnich dni sierpnia, przedzierając się przez szkoły Potomków, szarpaninę z pracą swoją i Pana Małżonka, zaziębienia, jelitówkę, masowo atakującą wszystkich naraz Potomków i inne niedogodności, więc prosi Czytelników o bycie wyrozumiałymi :).

poniedziałek, 30 września 2013

Podsumowanie września, czyli o różnicach. Wyłącznie

Jak może nie wszystkim wiadomo, Potomek Młodszy poszedł we wrześniu do szkoły. Nie jako sześciolatek nawet, bo sześć lat stuknie u za trzy tygodnie, i wcale Królowa Matka nie ukrywa, że wahała się straszliwie, ogniście dyskutowała problem z Panem Małżonkiem (a nawet, zdarzało się, kłóciła się), zmieniała zdanie średnio co tydzień, pozostając zadziwiająco odporna na zachwyty przedszkolanek i ich wyrażane z żelaznym przekonaniem opinie, że jej dziecko sobie w szkole poradzi jak chcąc. Ostatecznie przekonało ją to, że pod koniec zeszłego roku szkolnego Potomek Młodszy się w przedszkolu całkiem wyraźnie nudził - był najstarszy w swojej grupie i taki pewnie pozostałby i we wrześniu, wszelkie zajęcia były mu znane na wylot, a jako dziecię w wyrobioną ręką odbębniał w pięć minut wszelkie szlaczki i inne cyferki, które są obowiązkowe w edukacji przedszkolnej i zerówkowej, coraz lepiej wykonywał prace plastyczne, a ile lat z rzędu może młody człowiek pozostawać podporą przedszkolnej trupy teatralnej, no doprawdy..

Ciągle nie do końca przekonana Królowa Matka złamała się jednak i zapisała dziecko do klasy pierwszej. Wymyśliła, że powinna to być klasa integracyjna, bo klasy integracyjne są mniej liczne i dzięki temu nauczyciele mogą poświęcić uczniom więcej indywidualnej uwagi, bała się trochę, że Potomek Młodszy się do niej z racji tej - obowiązkowej w klasach integracyjnych - małej liczebności nie załapie, ale szczęśliwie się udało (po cichu Królowa Matka podejrzewa, że młodociany wiek Potomka był na etapie rekrutacji argumentem "za").

I okazało się, że jest - odpukać! odpukać! - lepiej, niż podejrzewała. W klasie Potomka Młodszego jest piętnaścioro dzieci, w tym troje z orzeczeniami o niepełnosprawności. W tym jedno dziecko autystyczne, które ma własnego nauczyciela opiekuńczego. Dziećmi zatem opiekują się na stałe dwie nauczycielki, plus asystentka autystycznego chłopca, która oczywiście zajmuje się przede wszystkim nim właśnie, ale od czasu do czasu pracuje także z resztą uczniów, co daje statystycznie pięcioro dzieci na nauczyciela. Klasa integracyjna ma własną salę, urządzoną przytulnie i dostosowaną do potrzeb dzieci o ograniczonej sprawności, a po pierwszej wywiadówce Królowa Matka wyszła oszołomiona, jak bardzo dokładnie wszelkie działania wobec dzieci były przemyślane, przepracowane i do jakiego stopnia po dwóch tygodniach - bo tyle minęło od początku roku szkolnego - nauczycielki miały przejrzystą wizję tego, jakiej pomocy należy udzielić jakiemu uczniowi, który jest nieśmiały, który opiekuńczy, który się wstydzi braku umiejętności, które jest pewne siebie i ma charakter przywódczy, jak z którym dzieckiem pracować, jak je posadzić, by współpracowały ze sobą jak najefektywniej... po prostu szał ciał i uprzęży, już teraz Królowa Matka wie, że będzie Pompony wpychać do klasy integracyjnej, choćby miała pikietować pod szkołą :D!

Tym niemniej rzeczą, która przykuła jej uwagę niemal od pierwszego dnia nowego roku szkolnego było to, jak kompletnie różne od siebie istoty udało jej się urodzić i wychować. Niby wiedziała od tym od lat, ale jednak chwila, gdy mogła obserwować swoje Potomstwo niby naukowiec owady pod lupą doprowadziła, nie da się ukryć, do wniosków quasi naukowych.

A mianowicie, że geny nie istnieją ;).

I nie, wcale nie chodzi o to, że Potomek Młodszy, najmłodszy w swojej klasie, jest w niej najwyższy, zaś Potomek Starszy był swego czasu w swojej najniższy.

Już w pierwszym tygodniu uczęszczania do uczelni stopnia podstawowego Potomek Młodszy pewnego dnia wrócił do domu z chlebakiem, który się był otworzył w tornistrze, nie dojedzone kawałki rogala i jabłka walały się po wnętrzu tegoż, kalając okładki książek i zeszytów, szczęśliwie nie w jakiś ostateczny i nieusuwalny sposób. Został łagodnie pouczony, by chlebak zawsze trzymał w kieszeni zewnętrznej plecaka, gdzie, nawet otwarty na oścież nie poczyni żadnych szkód, a butelki z napojem nigdy nie wkładał do tornistra, nawet szczelnie zamkniętej, bo gdyby ona się przypadkiem otworzyła, to w ogóle kaszana, panie ja kogo.

Od tamtej rozmowy do teraz Dziecię ani razu nie zapomniało o zamykaniu chlebaka, wkładaniu go do kieszonki zewnętrznej, a do drugiej, siateczkowej - butelki po napoju, również szczelnie zamkniętej.

Starszy Brat Dziecięcia, uczeń klasy, nieprawdaż, trzeciej, który podobne numery wykonywał już w przeszłości i odbywał w związku z nimi liczne Poważne Rozmowy wrócił już w tym roku szkolnym z otwartym chlebakiem kilka razy, z otwartą butelką - raz, z zamkniętym chlebakiem i zamkniętą butelką, za to z wyjętym z chlebaka jabłkiem, obgryzionym i wrzuconym luzem do plecaka - też raz, a Królowa Matka sezon suszenia podręczników na kaloryferach i/lub w promieniach słonecznych może uważać za otwarty.

W pierwszym tygodniu nauki obu Potomkom przepadły zajęcia z basenu, ku rozpaczy Potomka Młodszego i nieukrywanemu entuzjazmowi Potomka Starszego.

W drugim tygodniu Potomek Młodszy wrócił do domu po lekcji na basenie, Królowa Matka odebrała od niego worek, zajrzała do środka i w zasadzie do dziś nie wyszła z szoku. W worku, złożony w kostkę, spoczywał wilgotny ręcznik. Pod ręcznikiem - klapki.

- Synu - spytała, wpatrując się w Potomka nabożnie, Królowa Matka - a gdzie są twoje kąpielówki? - (z nadzieją, że może, kto wie, może jeszcze da się otrząsnąć z tego wrażenia, że coś jest bardzo, bardzo nienormalnie) - Zostawiłeś je na basenie?...
- No, są w ręczniku! - odparł ze zdziwieniem Potomek Młodszy, i rzeczywiście, w ręczniku, też złożone, spoczywały wilgotne kąpielówki i czepek...

Operacja opróżniania worka po zajęciach na basenie w wypadku Potomka Starszego wygląda (i wyglądała za każdymi pięcioma razami, podczas których Dzieciątko zdecydowało się brać udział w lekcji) następująco: Królowa Matka wywala na środek łazienki wielki kłąb składający się z kompletnie mokrego, tak mokrego, jakby ktoś nim podłogi wycierał,  ręcznika, kąpielówek i jednego klapka, bo drugi jest w plecaku, za to bez czepka, bo czepek "zapomniał się" w szatni, oraz równie mokrych jak ręcznik skarpet, gdyż okazuje się, że Potomek Starszy, uskrzydlony faktem, że wszedł bez (nadmiernego) lęku do basenu zapomniał się i w przebieralni wdepnął w kałuże pod prysznicem w skarpetach, po czym rozsądnie je zzuł i cały szkolny dzień (oraz powrotną drogę do domu) odbył boso. To znaczy, w obuwiu na gołych nogach.

A propos "wejść do basenu", jak uważni Czytelnicy tego bloga może pamiętają, Potomek Starszy w klasie pierwszej do basenu wszedł RAZ. Na pierwszej lekcji nie zanurzył w wodzie nawet jednej stopy, na drugiej była obecna Królowa Matka jako element w zamierzeniu kojący i to, co przeżyła, skróciło jej przewidywalną, wówczas bardzo niewysoką długość życia o jakieś dwa do trzech lat i sprawiło, że poważnie się zastanawiała, jak to zrobić, by już nigdy się w tej szkole nie pokazać, może jaki tunel wykopać, którym się Potomka będzie przyprowadzać i odprowadzać bez konieczności padnięcia trupem ze wstydu w wypadku przypadkowego natknięcia się na nauczycielkę pływania? Potomek Starszy, dziecko, które nigdy w życiu nie doznało napadu histerii w sklepie i nie zrobiło Królowej Matce obciachu wyjąc i rzucając się na podłogę, tym razem, i owszem, wyło, chwytało się drabinek, jakby je kto chciał siłą do basenu rzucać, kładło na ziemi i wyczyniało przeróżne inne sztuki, a dodać należy, że mu się ta fobia włączała wyłącznie w przypadku chadzania na basen szkolny, a mijała jak ręką odjął w okolicznościach przebywania wraz z Rodzina w licznych aquaparkach i na pływalniach płatnych. Omówiwszy problem z nauczycielkami i pochyliwszy się nad nim tak, że dokładniej nie sposób Królowa Matka za zgodą wychowawczyni przez całą klasę drugą Potomka Starszego na basen po prostu nie posyłała.

Potomek Młodszy już na pierwszej lekcji wykonał skok do wody, nurkował i bardzo dumny opowiadał, że otrzymał od pani specjalną pochwałę, zaś ryzyko spóźnienia się na zajęcia tydzień później przyprawilo go nieomal o spazmy. Na powodowane nieopanowaną ciekawością pytanie Królowej Matki, czy nauczycielka jest świadoma faktu, czyim braciszkiem jest Potomek Młodszy odparł, że nie, bo nie sprawdzała jeszcze obecności, w związku z czym Królowa Matka spokojniusio czekała na moment dokonania nieuniknionego odkrycia szokującego tego faktu, wizualizując sobie równie nieunikniony opad szczęki, który też istotnie nastąpił.

Ponadto, porzucając temat pławienia się w basenie, Potomek Starszy może się już poszczycić całą jedną uwagą oraz jedną jedynką za brak pracy domowej.

Potomek Młodszy, gdy prac domowych jeszcze nie miał zadawanych, zażądał od Królowej Matki sporządzenia mu karty szlaczków i ćwiczeń, gdyż miał zamiar ćwiczyć rękę w pisaniu. Dokończył także wszystkie ćwiczenia w pierwszej części podręcznika do klasy pierwszej, nad którym swego czasu krwawym potem oblewał się Potomek Starszy, usiłując wykonać rysunki zgodne ze wzorem i inne duperele, którymi nie miał życzenia zaprzątać swojej ślicznej główki i marnować cennego czasu.

I ogólnie rzecz biorąc, opinia o szkole Potomka Młodszego zamyka się w stwierdzeniu: "I, mamusiu, pani powiedziała, że to jest bardzo WAŻNE ZADANIE, a ja się tylko cały czas bawiłem, to znaczy nie dlatego się bawiłem, że nie słuchałem pani, tylko dlatego, że to zadanie było dla mnie zabawowe!", zaś opinia Potomka Starszego została już wcześniej opisana i, choć z czasem ostre kanty jego wypowiedzi zostały złagodzone przez czas i nabyte doświadczenie, jej sedno pozostało nienaruszone :).

Post ten Królowa Matka dedykuje wszystkim, zadziwiająco licznym, osobom, które są przeświadczone, że poradzą sobie z każdym dzieckiem, bo przecież jakieś już wychowały, że zasada, która świetnie sprawdza się w wypadku jednego dziecka tak samo świetnie zadziała w wypadku dziecka drugiego, i że dwóch braci wychowanych w tym samym domu przez tych samych rodziców z zastosowaniem tych samych metod, przy użyciu tych samych zabawek, zgodnie z zasadą "kocham - nie biję" oraz w myśl szczytnych idei akcji "Cała Polska czyta dzieciom" musi, ale to bezwzględnie musi być do siebie podobna :).

wtorek, 24 września 2013

Sygnał Dobra. Wcale nie eksperymentalny

Panu, który (prawie) bladym świtem w Grabowcu koło Torunia na widok samochodu (praktycznie bez koła) zawierającego:

- jednego zdenerwowanego Tatusia miotającego się z telefonem między bagażnikiem a kołem na tzw. flaku i spóźniajacego się do pracy (w sumie - trzy i pół godziny, jak się ostatecznie okazało),
- jednej Mamusi, która się szczęśliwie nigdzie akurat nie spóźniała, ale mimo to nie wygladala i nie czula sie jak kwiat lotosu unoszący się na tafli jeziora,
- dwóch Starszych Potomków, z których jeden spóźniał się do szkoły, a drugi - nie, ale i tak histeryzował, bo "jak-my-tu-jeszcze-będziemy-długo-stać-mamusiu-i-czy-ja-się-własnie-spóźniam-na basen?!",
- dwóch Pomponów, które też się nigdzie nie spóźniały, ale już zaczynały ogłaszać protest w związku z faktem, że muszą siedzieć w fotelikach, chociaż najwyraźniej gdzieś dojechały/ właściwie nie dojechały, bo skoro dojechały, to gdzie jest babcia?!/ chcą jeść, bo przecież zawsze jedzą, gdy gdzieś dojeżdżają,

nie pojechał dalej, tylko najpierw zaoferował swoje narzędzia, potem - daleko idącą pomoc, a przede wszystkim - bezcenne półtorej godziny własnego życia, półtorej godziny, których mu wszak nic nie zwróci, a które poświęcił, by pomóc kompletnie obcym ludziom

Królowa Matka pragnie powiedzieć (chociaż nie sądzi, że Pan przeczyta tę notke, ale po pierwsze - kto wie? dziwniejsze rzeczy się zdarzały, a po drugie - poczuła imperatyw, by się podzielić przeżyciem, a gdzie się nim można lepiej dzielić, niż na własnym blogu w końcu), że nakazała własnym Dzieciom dokładnie Pana obejrzeć z tekstem: "Popatrzcie, me dziatki, tak wygląda Bardzo Porządny Człowiek!" na ustach, sama zaś zachowa go we wdzięcznej pamięci po kres swych dni (czyli, jak wszyscy mamy nadzieję, jeszcze bardzo, bardzo długo :)).


Oraz to, że Królowa Matka nigdy nie zwątpiła w istnienie Sygnałów Dobra, które uzyskują odpowiedź w postaci innych Sygnałów Dobra, w to, że Ludzie je wysyłają i odbierają, i wysyłają dalej, całkiem bezinteresownie, nigdy, Autorka tej idei - może tak, ale Królowa Matka - nigdy.

I że dobrze jest się przekonać czasami (znowu, i znowu, a potem jeszcze raz :)), że słusznie nie zwatpiła.

sobota, 21 września 2013

Dlaczego Królowa Matka (kiedyś tam, ale prawdopodobnie już wkrótce) popadnie w alkoholizm

Potomek Starszy - Mamo, co to znaczy "z dodatkiem "scotch"?
Królowa Matka (obojętnie) - Chodzi, jak przypuszczam, o jakiś napój wyskokowy...
Potomek Starszy - Co to w ogóle jest "scotch"?
Królowa Matka (ciągle dość obojętnie) - Rodzaj whisky.
Potomek Starszy (drąży) - A co to jest whisky?
Królowa Matka (JESZCZE cierpliwie) - To rodzaj alkoholu...
Potomek Starszy - Aha... (chwila namysłu) ... a co to właściwie jest alkohol?





(To jest coś, mój synu, co twoja mamusia zacznie za momencik wychylać stakanami po prostu, jeśli ta rozmowa potrwa jeszcze chwilę...)






Królowa Matka (przez zęby) - To organiczny związek chemiczny.
Potomek Starszy (z zastanowieniem) - Związek chemiczny?...
Królowa Matka (prawie warczy) - Tak. C2H5OH. Powstały w wyniku fermentacji przeróżnych substancji roślinnych.
Potomek Starszy (po kolejnej chwili namysłu) - A... a co to jest fermentacja?

Aaaaaa!

Królowa Matka idzie się napić!
                                                               

piątek, 20 września 2013

Potomek Starszy jest... cóż, sobą

Potomek Starszy wrócił dwa dni temu ze szkółki z informacją, że w piątek jedzie z klasą na wycieczkę. No, OK, jedzie to jedzie, nie na pierwszą wycieczkę, nie na ostatnią, Królowa Matka ze średnim zainteresowaniem spytała, dokąd.

- Do... do... - odrzekł Potomek Starszy napinając najwyraźniej pamięć do granicy bólu - do... o, do MZK! Pani kazała nam przynieść na jutro dwa bilety ulgowe.

Nie ma sprawy, może być do MZK (Miejski Zakład Komunikacji), dzieci odwiedzały już przeróżne inne zakłady i instytucje w mieście, czemu więc nie MZK? Może im pozwolą na przykład poszaleć w zabytkowym tramwaju,

Źródło

opowiedzą o historii komunikacji miejskiej, może dadzą pomacać te Solarisy, co to je Królowa Matka jak na razie tylko odprowadzała pełnym szacunku, zachwyconym wzrokiem? ... w każdym razie, powinno się spodobać.

Nazajutrz Królowa Matka zaopatrzyła Dziecię w bilety, dzień wycieczki nadszedł bez komplikacji, jeśli pominąć tę, że Potomek Starszy zaraz po przebudzeniu usiłował przekonać mamunię, by zadzwoniła do jego wychowawczyni i upewniła się, czy ma on wziąć ze soba mały plecaczek z drugim śniadaniem, czy normalny, szkolny, z książkami, gdyż sam nie pamięta. Królowa Matka uświadomiła Potomkowi, że nigdy i do nikogo nie zadzwoni o szóstej rano, no, chyba, że by o życie chodziło, albo jak jej się pierwszy wnuk urodzi, wtedy tak, ale nie do niewinnej kobiety w sprawie plecaczka, jak się okaże, że Potomek Starszy nie musiał nic do szkoły przynosić to zostawi książki w klasie albo w pokoju nauczycielskim, jakoś Królowej Matce się nie wydaje, by jego wychowawczyni ogniście przeciw temu protestowała, a jeśli nawet z jakichś tajemniczych powodów będzie, to w końcu chłopak jest niemal na "ty" z połową szkolnych woźnych, któraś mu plecak przechowa.

Dziecko dało sie przekonać żelaznej matczynej logice (względnie uznało, że nie ma się co upierać przy swoim), udało się do szkoły w pełnym objuczeniu, a po odpowiedniej liczbie godzin wróciło, bardzo zadowolone i z pajdą wiejskiego chleba w garści.

- Chcesz, mamusiu, spróbować? - spytało, szczodrym gestem podtykając Królowej Matce chleb pod nos. - Jak dostaliśmy był jeszcze ciepły!

- Chwila - oszołomilo Królową Matkę - na wycieczce w MZK dali wam chleb?
- No oczywiscie - odparł na to Potomek Starszy takim tonem, jakim zwykle mawia się do uroczych, lecz niezbyt rozgarniętych, powiedzmy, króliczków.

Królowa Matka spojrzała na swoją Matkę, Matka Królowej Matki spojrzała na Królową Matkę, po czym obie spojrzały na Potomka Starszego.

- Ale... chleb? - spytała powątpiewająco Matka Królowej Matki.
- No, tak - odrzekł Potomek Starszy, prezentując bezbrzeżną cierpliwość wobec zalewającego go oceanu tępoty - piekliśmy go tam. Mam masę zdjęć, chcecie obejrzeć?

Królowa Matka i jej Matka doszły do wspólnego wniosku, że widocznie w ramach wycieczki dzieciom zafundowano ognisko, pokrzywdzony przez Podłych Rodziców Potomek Starszy, jako wegetarianin, na wszelkich ogniskach poza tymi robionymi we własnym ogrodzie faktycznie piecze wyłącznie chleb i/lub ziemniaki, przestały się więc dziwić i wyraziły chęć obejrzenia fotografii.

Na pierwszej bardzo wyraźnie widniała ściana drewnianego budynku (a na jej tle koledzy szkolni Potomka Starszego).

Na drugiej - chałupa, niezwykle piękna, ale jednak w stylu, który był ostatnim krzykiem mody za Jagny Borynowej,

Źródło

a Królowa Matka musi wyznać, że, aczkolwiek jej rodzimemu MZK da się to i owo zarzucić, aż tak przestarzały jednak nie jest.

I wreszcie, na trzeciej, budynek (ciągle z kolegami Potomka Starszego w charakterze dekoracji), którego linii nie dało się pomylić z niczym,


 w związku z czym Królowa Matka z całkowitym osłupieniem rzekła:

- Przecież to jest nasz skansen... Synu, czy wy byliście w skansenie?

- No przecież - odrzekł Potomek Starszy z miną wyrażającą zmęczenie tym ciągłym tłumaczeniem spraw jak najbardziej oczywistych. - Cały czas wam mówię, byliśmy na wycieczce na pokazie pieczenia chleba, o, tu jest zdjęcie pieca, i, o, tu...

I już wszystko było jasne.

Już Królowa Matka wszystko zrozumiała.

"W piątek jedziemy na wycieczkę do skansenu - rzekła była Pani Wychowawczyni klasie Potomka Starszego. - Na jutro przynieście dwa bilety ulgowe MZK", z której to wypowiedzi Potomek Starszy - jak domniemywa Królowa Matka (znająca wszak swe Dziecię jak zły szeląg) - zajety jak zwykle myśleniem o Rzeczach Naprawde Istotnych usłyszał początek pierwszego i koniec drugiego zdania, po czym zgrabnie skleił je w całość...

Królowa Matka zaczyna domniemywać wszakże również i to, że nie będzie obecna na ślubie swojego Najstarszego Syna, na przykład. Albo na obronie pracy doktorskiej. Na wręczeniu dyplomów. Nagrody Nobla. Innych takich.

Jeśli tylko ktoś nieprecyzjnie sformułuje zawiadomienie.

Nie powtórzy go następnie piętnaście razy, z naciskiem, i  układając słowa w przeróżnych konfiguracjach.

Tylko po prostu poprosi Potomka Starszego, by przekazał je swojej mamusi :).

sobota, 14 września 2013

Potomek Młodszy staje się Prawdziwym Dyplomatą

Królowa Matka, pozostając w nastroju pt. "Bez kija nie przystąp", zmęczona, posępna, dopasowana do pogody, schudnięta o jakieś dwa kilo licząc od końca wakacji oraz zmęczona, taka zmęczona, kiedy ona była ostatnio taka zmęczona?... - naprawdę już nie pamięta... - wyhaczyła powtórkę "Chirurgów" na jednym z tych uroczych i kochanych kanałów serialowych, które odkryła we własnym telewizorku (tym, nieprawda, zgubnym wynalazku o fatalnym wpływie na umysłowość i, och jak bardzo Królowej Matce jest w związku z tym wszystko jedno!) i siedziała, machając zawzięcie drutami, na których stopniowo rósł sobie sweterek w kolorze optymistycznej zieleni (niczego bowiem w odcieniach korespondujących z nastrojem Królowej Matki, to jest: żałobnych czerniach, posępnej szarości, byle jakim szaroburym oraz ciemnym musztardowym w jej domu nie ma, gdy ostatnio zamawiała włóczki nierozsądnie wybrała radosne zielenie, nasycone czerwienie i migotliwy rdzawy z drobniutkimi cekinami) i patrzyła w ekran, milcząc ponuro.

Potomek Młodszy (po dłuższym czasie kręcenia się w pobliżu i rzucania spojrzeń, których znaczenia Królowa Matka demonstracyjnie nie rozumiała) - Mamusiu, a ty długo będziesz jeszcze swoich "Chirurgów" ogladać? Tak tylko pytam, bez żadnego powodu...


 (PS.

Chwilę temu:

Pan Małżonek (który gra na x-boxie z Potomkami, uprzejmie puszczonymi przed ekran przez Mamusię) - Aaaaa! Ta żaba przeze mnie przeleciała!!! JA JUŻ NIE CHCĘ W TO GRAĆ!

A potem ktoś się dziwi, że Królowa Matka woli "Chirurgów"...)