piątek, 7 października 2022

Post pomimo wszystko (aktualizowany co jakiś czas) , odsłona druga

 Zamieszczając tego posta obiecałam aktualizować go co jakiś czas, i nawet aktualizowała donosząc o tym na Facebooku, o czym, jak błyskotliwie stwierdziłam po jakimś (dłuższym) czasie nie wiedział nikt, kto na Facebooka nie zagląda.

Teraz zatem postanowiłam zaktualizować go w sposób, że tak to ujmę, klasyczny, również dlatego, że ilość memów mnie przyrosła, nieprawda, lawinowo i zaczęłam obawiać się, że wysadzę Bloggera, albo go w jakiś inny sposób uszkodzę.

 Dzisiejszą aktualizację zaczniemy od smutnego prezydenta Federacji Rosyjskiej


 jak również od generała Denaturowa, bo co to by była za aktualizacja bez generała Denaturowa?

 A na początek zdjątko, które Potomek Starszy przez pół wakacji przesyłał mi dzień w dzień o poranku, żebym, jak twierdzi, zaczynała dzień z uśmiechem:

Iiii ciąg dalszy!








I już z samych memów z generałem Denaturatowem widać, że nie wszystko w temacie specjalnej operacji wojskowej

 idzie po myśli tych, którzy tę operację zaczęli.

Ukraińcy wciąż się dozbrajają


niewykluczone, że przy pomocy sił nieczystych

i w sposób totalnie pozbawiony szacunku.

Samoloty nie wylatują, gdyż burza, statki toną, gdyż sztorm...


 i inne nieszczęśliwe przypadki...


A pamiętacie, co pisałam o kompletnym braku szacunku? NO WŁAŚNIE.


 

Polacy nadal okazują wsparcie, chociaż niektórzy posuwają się w tym do niesmacznej przesady...


I co to ja jeszcze chciałam... a! 
 
Brak szacunku.
 


 
 
 Ukraińcy zaś, chociaż niektórzy mają swoje (nieco zaskakujące) problemy


złośliwie (bez wątpienia) przyspieszyli działania na linii frontu
 

 




 doprowadzając wojska wroga do wycofania się na z góry upatrzone pozycje.


 i kto wie, do czego to może doprowadzić.

 
A chociaż niezależne referenda w republikach donieckiej i ługańskiej poszły nawet lepiej, niż można się było spodziewać


to dumne zwycięstwo doprowadziło do drobnych zatargów w temacie rozmów pokojowych.



W dodatku jakby tego wszystkiego było mało...

Czesi przejęli Kaliningrad.

(znaczy, pardon, Kralovec).

Zaczęło się od bratniej, dyktowanej jak najlepszymi uczuciami i życzliwością wobec sąsiada propozycji.

Wkrótce Czesi zajęli cały obwód bez nijakich sprzeciwów z polskiej strony, bo nie będziemy przecież bratniemu narodowi tego kawałka przestrzeni żałować, że o dostępie do morza nie wspomnę, w końcu my już swój mamy.

Zgodnie z najlepszymi, międzynarodowymi tradycjami odbyło się referendum, zakończone także zgodnie z najlepszymi międzynarodowymi tradycjami, poparciem ponad 97-procentowym,

a nawet większym!

Informacje o tym radosnym wydarzeniu ukazała się na Wikipedii, czyniąc rzecz oficjalną.



Kościół ewangelicki szybciutko się ogarnął i zaklepał strefę wpływów,

z sąsiednich krajów zaczęły płynąć gratulacje i wyrazy poparcia,

 sprawa stała się paląca podczas licznych rozmów na samych szczytach władzy...

 sojusznicy zaczęli proponować pomoc w rozbudowie czeskiej floty...


chociaż bracia-Czesi sami sobie doskonale radzili.


 


Wielkie firmy z radością ogłaszały otwarcie na nowe rynki zbytu...


 A Czesi zakasali rękawy i przystąpili natychmiast do realizacji śmiałych projektów przemysłowych

 

oraz, uskrzydleni (nomen omen) sukcesem, nie pozwolili sobie ograniczyć się tylko do wpływów na Ziemi.

 I tylko niektórzy z jakiegoś powodu wydawali się zaskoczeni.


Oczywiście może okazać się, że za jakiś czas zaskoczony będzie ktoś jeszcze :D.

A ja wam powiem, że jak już jeden... osobnik, który obecnie ukrywa się nie wiadomo gdzie zostanie odnaleziony i wsadzony za jakieś bardzo solidne kraty to ja mu chyba kwiatki wyślę z podziękowaniem za zbliżenie narodów, które dokonuje się na naszych oczach za jego sprawą.

Czasem to porozumienie potyka się o drobne językowe nieporozumienia (BTW, to mój najukochańszy tweet ever, nieodmiennie poprawia mi nastrój).


I okropne jest, że odbywa się to takim potwornym kosztem.

Ale się odbywa.

I pamiętajcie, że język polski jest pomidorek :).


Post będzie aktualizowany, w ten czy inny sposób.

środa, 28 września 2022

Plan

Potomek Starszy (analizując swój stan ocenowy na dzienniku elektronicznym) - Na chwilę obecną moja średnia wynosi 5.0. By utrzymać ten zadawalający stan rzeczy mam taki pomysł, żebym w ogóle przestał chodzić do szkoły.


Gieniusz, panie! Slusznie ma tę średnią :D.

niedziela, 25 września 2022

Fachowym okiem

Królowa Matka ogląda serial.
 
Bohaterka (nerwowo przerzucając garderobę) - O, to! (przymierza) Nieee... wyglądam jak własna ciotka...(wraca do przerzucania i mierzenia) O, bogowie (załamana), a w tym wyglądam jak ostatnia wywłoka...
 
Pompon Młodszy (odrywa się na chwilę od Twórczości Własnej i rzuca okiem w kierunku ekranu) - A moim zdaniem to ubranie podkreśla zwierzęcą część jej osobowości!
 
Fachowiec!
 
Chyba.

 

poniedziałek, 19 września 2022

"Dary bogów" Witold Jabłoński

O tym, że nasze dzieci uczą się w szkole o mitach greckich i rzymskich, ale o słowiańskich bogach wiedzą mniej niż mało nie ma potrzeby wspominać, jest to ogólnie znana prawda.

Popiel, Piast, Świętowit, jak ktoś jest bardziej oblatany to świątynia w Arkonie i chrześcijaństwo wraz ze ścinaniem świętych dębów, to jest mniej więcej wszystko, czego na temat przedchrześcijańskiej Polski dowiaduje się przeciętny uczeń w przeciętnej polskiej szkole.

Potem, jeśli uczeń (tu: uczennica) jest Dziwnym Dzieckiem, Które Nic, Tylko Czyta, A Już Zwłaszcza Baśnie, dowiaduje się dużo więcej. Spotyka domowiki i banniki, ubożęta, strzygi i strzygonie, rusałki, wiły, płanetników, że o wiedźmach z Babą Jagą na czele nawet nie wspomnę, niesamowite jest, jak wiele tzw. Starej Wiary przetrwało w historiach, które są na wyciągnięcie ręki w każdej bibliotece na półce z baśniami.

Ale usystematyzowanej, podanej w beletrystycznej formie wiedzy na temat Słowian i ich wierzeń taki uczeń nie ma.

I tu pojawia się Witold Jabłoński, cały w bieli i z 



"Darami bogów" w rękach oraz słowami:

"Mitoznawcy i etnografowie zadali sobie wprawdzie wiele trudu, aby naukowo zrekonstruować niektóre słowiańskie mity z przechowanych w tradycji ludowej strzępów pradawnych przekazów, żaden jednak nie pokusił się o nadanie tym rekonstrukcjom epickiej wersji przeznaczonej dla szerokiego kręgu odbiorców - a przecież właśnie w ten naukowo-literacki sposób powstała w XIX wieku fińska Kalewala

Niniejsza książka jest zatem próbą stworzenia zbeletryzowanej rekonstrukcji słowiańskich opowieści mitycznych".

na ustach, po czym wyraża nadzieję, że czytelnicy życzliwie się do tej próby odniosą.

I, wnioskując z licznych recenzji, niektórzy się odnoszą.

A niektórzy nie.

Porównanie (no, dobra, nawiązanie) do Kalewali (która opracowana została na początku wieku XIX przez pastora Eliasa Lonnorta, pierwszy raz wydana w 1835 roku, i którą, tak się pechowo złożyło, znam) było jak cios w splot słoneczny niemal od początku lektury z powodu chropowatego języka (możliwe, że tylko ja tak mam, możliwe, że się czepiam, możliwe, że jestem przewrażliwiona, ale melodia języka jest dla mnie niezwykle istotną cechą opowieści, zwłaszcza mitycznych i baśniowych), a gdy doszłam do momentu zaludniania ziemi...

Popatrzmy sobie:

Pastor Lonnort:

"Matką jego była Ilmatar, dziewica przestworzy. Unosiła się ona nad ziemią smutną, niczym nie przyodzianą, nas ziemią szarą i pustynną.

Zakochał się w Ilmatar mocarz siły niebywałej, mocarz-huragan szalejący z szumem, gwizdem i hukiem. Zakochał się w niej wicher Północy.

Opuściła Ilmatar pustki szerokie, niezmierzone. Na wody morskie opadła, głębinę morską na mieszkanie sobie obrała.

I oto w głębinie tej - za ojca mając wicher Północy, za matkę mając przestworzy mieszkankę - urodził się Vejnemejnen".

Iiiii nasi! Nasi tu byli!

"- Sami nie damy rady - przyznał jasny z uśmiechem. - Nasza braterska rywalizacja to za mało, by płodzić nieśmiertelne byty.
 
- Powiedziałeś: płodzić? Co masz na myśli? - dopytywał się zaciekawiony Czarnobóg.
 
- Spłodzić mocą swych lędźwi - wyjaśnił życzliwie ojciec rodzaju ludzkiego. - Kształtując człowieka na nasz obraz wyposażyłem także i jego lędźwie w narzędzie, którym spłodzi podobnych sobie, idąc za przykładem bogów.
 
- Chodzi o ten śmieszny pręcik służący do wydalania płynów? Zabawny pomysł -stwierdził po chwili namysłu brat, szczerząc gębę od ucha do ucha i wywalając na wierzch czerwony jęzor. - Właściwie to ja go ulepiłem - dodał z dumą.
 
- A ja tylko udoskonaliłem (...) Widzisz, że cały płonę. Rozpaliłem wszystko i wszystkich na ziemi mym żarem. Aby go ugasić potrzebna jest...
 
- Zimna kąpiel? Zapraszam w moje głębiny (...)
 
- Potrzebna jest miłość (...) Chęć zespolenia z drugą osobą, która wyzwoli płodną moc, moc tworzenia potomków niosących dalej żywotną iskrę...
(...)
- Wcale nie chcę się z tobą zespalać - rzekł niespokojnie [Czarnobóg] odsuwając się na bezpieczną odległość".

No żywcem Kalewala, gdyby nie imiona trudno byłoby się zorientować, który fragment przynależy do której księgi!

Następnie Białobóg w swej nieskończonej mądrości, potędze i umiejętności udoskonalania lędźwi stwarza dziurę obudowaną człowiekiem.... pardon, boginią, i przepraszam bardzo za wulgarne podsumowanie, ale nie jest tak wulgarne, jak to, które bym wyartykułowała, gdyby nie fakt, że bardzo się pilnuję, a które ma ochotę wyrwać się z mej piersi na myśl o tym, co autor zrobił z wielką boginią Mokosz (i wszystkim innymi boginiami przy okazji)..

Bogini jest, co oczywiste, piękna, bujna oraz jest Matką Żyznej, Wilgotnej Ziemi, która sprawia, że ziemia rodzi i karmi swe dzieci, że kwiaty kwitną, drzewa wydają owoce, a ziemia staje się domem zwierząt i ludzi, którzy czczą ją z tego powodu, składając jej dziękczynienie za hojność i opie...

A, nie, jednak nie.

" - Ugaszę twój żar, Swarogu - mówi Mokosz - i dam ci piękne potomstwo".
 
Po czym dni jej "toczą się zgodnie z rytmem pracy i wypoczynku Swaroga" i rodzeniu kolejnych synów (przy "rozsądnym, uczynnym Swarożycu ryknęłam śmiechem, rozsądny bóg ognia, tak, co może pójść nie tak?) i opiece nad nimi, ale gdy najmłodszy choruje nikt jej nie udziela wsparcia, gdyż " jak to u nas śpiewają; "W lamentach tonąć jest rzeczą niewieścią, a rzeczą męską w milczeniu się zbroić" (tak, prasłowiański bard przy ognisku cytuje Asnyka). W związku z czym Mokosz udaje się po pomoc dla chorego dziecka do Czarnoboga, który ją niewoli przez całe stulecia, i któremu rodzi kolejnych synów, a gdy rodzi ostatniego: "Czuła się kompletnie spełniona (...) Niczego większego nie ofiaruje już światu. Jeśli wyjdzie kiedykolwiek z podziemi będzie tylko przędła wraz z siostrzanymi zorzami nici cudzych losów, bo swoje życiowe zadanie już wypełniła".

Powiem jedno, proszę Państwa.



Bardzo interesujące jest też to zestawienie "będzie tylko przędła nici cudzych losów" ("tylko", oł rili, autorze? Bogini trzymająca w dłoni nici losu każdego człowieka i każdego boga to jest "tylko"? To może przypomnę, że słowiańskie Rodzanice utożsamiane były z Mojrami czy Parkami, a Mojry oznaczały prawa, których nawet bogowie nie mogli pomijać, nie narażając porządku świata na niebezpieczeństwo. Nie użyłabym słowa "tylko" pisząc o tym, za co są odpowiedzialne) z późniejszym: "Pamiętają wszystko, co było, i wiedzą wszystko, co będzie. Wielka ich moc, większa niż całej rzeszy bogów".

To w końcu "tylko przędzie", czy "większa ich moc"? Bo się gubię.

Ja osobiście przychylam się do tego, że autor, myśląc o Mokosz, myśli raczej "tylko". Nie bez przyczyny wrzuca we własnej przedmowie cytat z "Religii Słowian" Andrzeja Szyjewskiego: "Postacie jak Mokosz, niegdyś zapewne potężna bogini, skarlała do formy zajęć kobiecych".

Bogini połowy ludzkości. Akurat, trzeba trafu, tej połowy, która rodzi, karmi, dba o to, by ludzkość miała co na kark wciągnąć, by nie marzła, nie głodowała, która dba i się troszczy. Która ma boginię, co musiała "skarleć do formy zajęć kobiecych", by przetrwać, bo przecież przedtem, jako potężna bogini, zajęciom kobiecym (a kto wie, może i kobietom?) nie poświęcała nawet jednego, pogardliwego rzutu oka.

A wszystko to - i więcej - w książce, której autor ubolewa w przedmowie, że brak nauki o rodzimej kulturze i wieki błędów i wypaczeń spowodowały, że dawny Słowianin w ogólnym odbiorze to jest taki chłopek-roztropek, łagodny, dobrotliwy i niezbyt rozgarnięty, a przecież Słowianie to taki bitny naród był! No i to chrześcijaństwo, obce kulturowo, takie wyrwy, takie krzywdy w słowiańskiej mentalności narobiło!!!

Po czym opisuje bogów jako bandę średnio rozgarniętych nastolatków, którzy jarają się swoim śmiesznym pręcikiem do wydalania płynów i kłócą ze sobą jak rozwydrzone dzieci (pyskówki między Swarożycem a Chorsem naprawdę powodują podrygiwanie żenometru, niby nie wybucha, ale daje znać, że jeszcze chwila, jeszcze momencik, a zacznie świecić światełkami i kto wie, czym to się może skończyć), a z bogini matki robi cichą i pokorną niewiastę, która uśmiecha się łagodnie i usuwa na ubocze po dokonaniu najważniejszego i jedynego życiowego zadania, czyli powicia syna (czy tylko mi brzmi to zadziwiająco znajomo?). O, i jeszcze prowadzi synowi dom, jak również wzywana jest, gdy Strzybog nie może sobie z dziećmi poradzić, więc oddaje je pod opiekę babci.

Wielka Bogini Matka jako babcia smażąca konfitury, takie rzeczy tylko w mitologii Słowian!

Tak, wiem, materiałów źródłowych dotyczących religii Słowian praktycznie nie ma. Pan Jabłoński nie mógł się opierać na źródłach, bo tych źródeł brak, więc nie powinnam czepiać się wykastrowaniu bogini Mokosz, gdyż licentia poetica.

Tyle tylko, że brak źródeł nie przeszkadzał autorowi zrobić z Białoboga i Czarnoboga, których istnienie nie jest właściwie potwierdzone w żadnych wiarygodnych źródłach ("Amerykańscy bogowie" Gaimana się nie liczą) bogów-stworzycieli ziemi.
 
Natomiast Marzanna i Dola, które przetrwały w kulturze i języku, owszem, nie jako boginie, ale ich, ekhm, "skarlałe formy" zostają utożsamione z Mokosz. I potem mamy w książce takie cuda i dziwy jak Dziewanna, wypłakująca się z braku bogiń-towarzyszek na ramieniu Swarożycowi (i nic dziwnego że tych bogiń brak, skoro autor stawia znak równości między Mokosz, Marą, Dziewanną, Ładą, Żywią i Rodzanicami, a Dola w ogóle jest człowiekiem), albo plątanie się autora w wyjaśnieniach, że kazirodztwo bogów nie jest kazirodztwem, gdyż Gieysztor, Szrejter i noc Kupały (a wystarczyło, panie autor, NIE UTOŻSAMIAĆ ze sobą Mokosz i Dziewanny, i już by nie było potrzeby pokrętnego wyjaśniania, że Jaryła tak naprawdę nie przespał się z własną matką, albowiem akt misteryjny o korzeniach płodnościowych).

Mamy opowieść o Doli, która jest po prostu usłowiańszczoną wersją mitu o Erosie i Psyche, plus spisaną żywcem z "Bajarza polskiego" albo innej tego typu książki baśnią o żmijowym królu, którą czytałam dziecięciem będąc, dlatego od pierwszego kopa ją rozpoznałam pod słomianymi łapciami, prostym płótnem i wianuszkiem z kłosów,

Mamy opowieść o bogu Jaryło taką, że musiałam oczy palcami przytrzymywać, żeby mi od ciągłego wywracania nimi nie zostały na stałe odwrócone do środka czaszki - jakiegoś karła o podobnym do boga imieniu (uznać, że Dziewanna i Łada to jedna i ta sama bogini to proszę uprzejmie, ale utożsamić Jarowita i Jaryłę niedasie, no niedasie) i długiej brodzie, jakieś bagna, jakieś ucinanie karłowi głowy, bo przecież tak trudno jest osobie średnio otrzaskanej z mitami świata i symboliką baśniowo-mityczną zrozumieć albo chociaż mieć wrażenie, że rozumie symbolikę Jaryły, przedstawianego jako piękny młodzieniec, trzymający w jednej ręce tarczę, a w drugiej - odciętą (własną, według niektórych badaczy) głowę (nigdy nie słyszał pan Jabłoński o "starym roku, który umiera, bo narodził się nowy"?).

Mamy najpierw długi, autorski wywód o tym, że że Słowianie traktowali dualizm świata jako coś naturalnego, nie uznając bogów mroku za złych w tym bardzo chrześcijańskim ujęciu, tylko za dopełnienie bogów światła, tworzących z nimi doskonałą całość, a potem Czarnobóg opisywany jest jako głupi, wredny, brzydki, cuchnący, prostacki matołek, któremu Białobóg musi wszystko łagodnie tłumaczyć jak komu głupiemu, i którego trzeba separować od... no, w zasadzie od wszystkiego, bo tylko bałaganu narobi tymi pazurami, kłami, wstrętną mordą i kudłatą całością osoby.

Mamy zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem wyrażane opinie, np. że Słowianie nie mieli kapłanek, bo "nie ma źródeł" (i co z tego, pytam? A może mieli? Może mieli głównie kapłanki? Może mieli masę bogiń wojny, a nie tylko łagodne i dające życie boginie pól, lasów i plonów - sprawdzić,czy nie Morena? Nie ma źródeł? Na Białoboga też nie ma), ale Słowianki cieszyły się maaaasą praw wręcz obywatelskich, bo źródła wspominają o całym jednym takim przypadku (czy nie może to oznaczać, że był to przypadek tak rzadki, że aż go opisano?).

Słowem, mamy wybieranie sobie, dopisywanie i "konfabulację, jakkolwiek zgodna z logiką hierarchii słowiańskiego panteonu" bardzo, ale to bardzo... swobodną.

A przy okazji mamy język bardzo... nie wiem, jak to ująć, bo jest to język poprawny, z tym, że... zupełnie mi nie odpowiadający. Ciut za rubaszny (i nie, fakt, że narratorem opowieści uczyniło się bajarza siedzącego przy ognisku i snującego opowieści nie usprawiedliwia tej rubaszności) , ciut za prostacki, dziwacznie archaizowany do chwili, gdy autorowi to przestaje odpowiadać i język archaizowany być przestaje.

Zdaję sobie sprawę, że słowiańska mitologia  jest - nie tylko w przypadku pana Jabłońskiego, ale każdego pisarza i pisarki, którzy zajęli się podobną tematyką - raczej kreacją pisarską, a nie opartym na źródłach, dogmatycznym wizerunkiem, który powinniśmy traktować z pełną namaszczenia powagą, w związku z czym w przypadku książek typu "Dary bogów" czytelnik musi odpowiedzieć sam sobie na pytanie, czy kupuje autorską kreację, jego, ze zacytuję: "literacką odpowiedź na dojmujący niedostatek naszego rodzimego eposu", czy nie

Czy odpowiada nam dowolność autora lub autorki w kreowaniu mitycznego świata z pełną świadomością, że jest to świat, którego luki i niedopowiedzenia autor będzie uzupełniał mniej lub bardziej swobodnie i "po swojemu", czy też nie

I w moim wypadku odpowiedź, niestety, brzmi - nie.

A podobno ta wersja słowiańskiej mitologii to jest ta lepsza wersja. Mam na półce i tę, która uchodzi za gorszą.

Już się boję po nią sięgnąć.

 

środa, 14 września 2022

Smsowo

Z serii: "SMS-y z wyjazdu integracyjnego maturzystów".


"Gotujemy wodę na herbatę w garnku z pokrywką, bez rączki, bo czajnik rozwalony".

"Nikt nie ma ostrego noż, więc w sumie jesteśmy bogatsi o dwie całe cebule".

"Zaproponowali mi alko, odmówiłem, nikt nie namawiał, więc to na plus. A drugi plus jest taki, że jak byli pod wpływem, to im chipsy ukradłem".

 
Królowa Matka z napięciem czeka na dalsze doniesienia z placu... integrowania się!

"Nikt nie ma ostrego noż, więc w sumie jesteśmy bogatsi o dwie całe cebule".

"Zaproponowali mi alko, odmówiłem, nikt nie namawiał, więc to na plus. A drugi plus jest taki, że jak byli pod wpływem, to im chipsy ukradłem".

Królowa Matka z napięciem czeka na dalsze doniesienia z placu... integrowania się!z placu... integrowania się!

środa, 31 sierpnia 2022

"Ekspozycja" Remigiusz Mróz

 

 Mój pierwszy (i jedyny) Mróz. 

Pierwszy, bo postanowiłam sprawdzić, o co tyle hałasu, a akurat "Ekspozycja" była w bibliotece (nie wykluczam więc, że źle trafiłam po prostu).

A jedyny, bo gdy doszłam do momentu, w którym Nasz Najlepszy I Niezłomny Oraz W Ogóle Klękajcie Narody Bohater, Forst, po bliskim kontakcie pierwszego stopnia z zakapiorami z białoruskiego więzienia, do którego to więzienia dostał się skutkiem nielegalnego przekroczenia granicy, nie wydostaje się z niego za sprawą głośnej, błyskawicznie podjętej akcji dyplomatycznej, względnie po uruchomieniu (w Polsce) przez jego spanikowanych przyjaciół wszelkich możliwych znajomości, bardzo legalnych, legalnych i tych mniej legalnych, tylko sobie, no cóż, w (nie tak znowu dużym) uproszczeniu po prostu wychodzi spuszczając uprzednio wspomnianym zakapiorom niezły łomot.... i nie wychodzi czołgając się jako strzęp człowieka z poobijanymi wnętrznościami, połamanymi kośćmi i powybijanymi zębami, tylko wymaszerowuje, prężąc dumnie pierś, wstrząsając grzywą blond loków i poprawiając śnieżnobiałą koszulę na piersi (dobra, ciut koloryzuję, ale nie mogę pozbyć się skojarzeń z filmami z lat 50-tych, w których obity po pysku bohater nadal ma nieskazitelnie ułożoną fryzurę, czyściutkie ubranie, a jedynym śladem po przebytej walce jest dyskretnie namalowane rozcięcie na policzku, które magicznie znika w następnej scenie)... otóż w tym momencie ryknęłam śmiechem (i właśnie dlatego mam tę książkę na prywatnej liście "Mnie śmieszy"), uznałam, że nadal nie wiem, o co tyle hałasu, i tak sobie przy braku tej wiedzy pozostanę.

Wszystko zniosłam, wyciągi z Wikipedii w stanie czystym, kompletną durnotę bohatera, który przez połowę książki działa najpierw, potem ewentualnie myśli i nigdy nie dochodzi do żadnych wniosków, dziennikarkę w charakterze biustu, żeby bohater miał się w co gapić i o czym rzucać bonmoty, ale w tym momencie moja naginana boleśnie wyobraźnia pękła z hukiem.

W dodatku niewybaczalne zakończenie, którym się jakoś tam specjalnie nie przejęłam, bo nie zdołałam polubić bohaterów, no ale jednak... w pierwszym tomie cyklu? Serio?

Na razie (gdyż nigdy nie mów nigdy) daruję sobie sprawdzanie, czy źle trafiłam, czy po prostu normalnie*.

 

*donoszę, że szaleńczo zachęcona recenzjami "Czarnej Madonny" wypożyczyłam dzieło i zgłębiam. Nie wykluczam więc, że sytuacja w temacie "czytamy i analizujemy Remigiusza eM" jest rozwojowa, o ile:

a) będzie mi się chciało, 

b) Dzieciomtka pozwolo, 

c) znajdę dość materiału do analizy/recenzji/ jak zwał, tak zwał, 

d) wszystko po troszeczku

wtorek, 30 sierpnia 2022

"Mroczne sekrety" Marcel Moss

Wcale nie chciałam czytać Marcela Mossa. Ba! W ogóle nie wiedziałam o jego istnieniu. Po prostu wylosowałam książkę podczas zabawnej akcji bibliotecznej, w czasie której poza wybranymi przez siebie tomami każdy czytelnik mógł wylosować książkę-niespodziankę, starannie opakowaną w szary papier i obwiązaną wstążeczką z serduszka. Trafiło na Mossa, więc mus było zapoznać się, nieprawdaż.



 "Dorota od lat żyje pod jednym dachem z mężem despotą, stwarzając na zewnątrz pozory normalności - informował opis wydawcy. - Kobieta obmyśla w tajemnicy plan uwolnienia się od agresywnego partnera.

Jakub i Alicja wybierają się na zagraniczne wczasy w celu ratowania małżeństwa. Na miejscu zawierają znajomość z tajemniczą parą. Z czasem wchodzą z nimi w nietypowy układ, który wywraca ich życie do góry nogami.

Osiemnastoletnia Nadia spotyka się z biologiczną matką, która porzuciła ją tuż po porodzie. Nie wie, że dopuszczając kobietę do swojego życia, ściąga niebezpieczeństwo na swoich najbliższych. Trzy historie łączą się ze sobą w najmniej odpowiednim momencie. 
 
Teraz każdy zrobi wszystko, by jego mroczne sekrety nigdy nie wyszły na jaw...".
 
Och. 
 
Bardzo to było średnie i bardzo niekoniecznie. Mamy w sumie sześcioro bohaterów (plus paru pobocznych) - dwa małżeństwa, nastoletnią córkę jednego z bohaterów i jej matkę, która córkę tę porzuciła kilka dni po urodzeniu. Wszyscy mają sekrety, intryga goni intrygę, kłamstwo goni kłamstwo, oraz wszyscy są zdrowo popaprani, by nie rzec szurnięci w ten serialowy sposób, wiecie, tacy ludzie, których obserwujemy z ostrożnej odległości i najlepiej przez szybkę oraz z wyrazem obrzydzenia na obliczach, ale żeby dopuścić ich bliżej niż na odległość rzutu włócznią to nienienienie, dziękujemy bardzo, postoimy, może kiedy indziej.

Ponadto wszyscy mówią identycznie, zachowują się identycznie, zróżnicowanie postaci nie istnieje, nieistotne, czy patrzymy na świat oczętami osiemnastoletniego dziewczęcia, oddanej rodzinie matki, małżonka wspomnianej matki - sadysty i domowego tyrana, młodych przedstawicieli warszawskiej klasy średniej - wszyscy używają tych samych słów, w ten sam sposób opisują świat i tak samo reagują na spotykające ich, liczne katastrofy. Zupełnie jakby były jedną osobą, której autor na potrzebę chwili zmienia imię.

Btw, ilość tych katastrof, sekretów i kłamstw występuje w takim stężeniu, że czytelnik (no, dobra, po recenzjach wnioskuję, że nie każdy) w końcu całkowicie obojętnieje na kolejny atak brudnych tajemnic i raczej przewraca oczami niż gryzie palce z ciekawości, jak się to wszystko skończy.

Przez cały czas lektury miałam wrażenie, że czytam selfpuba, zwłaszcza, że poza ujednoliconym językiem wszystkich postaci (to jest w końcu kwestia gustu, mnie nie odpowiada, innym odpowiada albo wręcz nie zauważają) książka roi się od kwiatków takich jak na przykład: "_Jesteś taka piękna, gdy śpisz - powiedział łamanym angielskim, po czym użył nazwał mnie sleeping beauty". Albo: "Nadia od rana wydzwania do mnie i pisze SMS-y z prośbą o spotkanie. Nie rozumiem, dlaczego tak się na uparła". Lub też: "Nie mam ochoty wysłuchiwać jej docinek". "Idę do toalety na zapleczu. Przemywam twarz, nakładam podkładem, cień na powieki...". W przypadku selfpuba mogłabym to wyjaśnić brakiem fachowej redakcji i/lub korekty. Z tym, że to nie selfpub. Redakcja wymieniona z nazwiska, korekta obecna. Powyższy bukiecik kwiatków zatem nijak - no, może poza lekceważeniem czytelnika lub też pewnością siebie autora, który nie pozwala redakcji poprawiać w swym dziele nawet przecinka - wytłumaczyć się nie da.

Maluteńki plusik za zakończenie, które miało jakiś tam potencjał, zwłaszcza na tle słabej reszty.

Ale i tak... niekoniecznie.

czwartek, 25 sierpnia 2022

Synowskie wsparcie

Potomek Starszy, po szczególnie efektownej prezentacji Wrodzonego Temperamentu przez Pompona Starszego, do Królowej Matki tonem konfidencjonalnym - Bo, wiesz, mamo, ja rozumiem, że ty z zasady nie bijesz dzieci. Nie bijesz, nie biłaś, tylko rozmawiałaś i tłumaczyłaś, co nawet, przyznam, u nas (czyt. - Potomków Starszych, dopisek KM) podziałało, rozmawiałaś i tłumaczyłaś, i rozmawiałaś i... tak dalej, sama wiesz, tłumaczyłaś w nadziei, że to kiedyś coś da. I ja to szanuję. Niekoniecznie rozumiem, zwłaszcza w ich (czyt. - Młodszych Braciszków, dopisek KM) przypadku, ale szanuję. I przyznaję, że nie wypada ci po prostu teraz zacząć ich lać, porzucając idee i przekonania, na straży których stałaś z tak niezłomną wiernością. Ale BRACIA, mamo (pochylenie w stronę Mamusi, porozumiewawczy błysk w oku), otóż bracia się biją. Oni się, mamo, leją (z naciskiem) BEZ PRZERWY. Więc, jakby co to, rozumiesz. Wystarczy jedno słowo!

(ze wzruszeniem) Synuś mamuni, wsparcie na starość!

Doczekała sie Królowa Matka po latach Macierzyńskiego trudu.

(ociera łzę)

sobota, 30 lipca 2022

Olga Rudnicka i Matylda Dominiczak, czyli dwa tomy naraz, czasem w punktach

Lubię Olgę Rudnicką, z większym lub mniejszym natężeniem, ale lubię :). Jej książki są niezwykle przyjemnym, w moim odbiorze, "odpoczynkiem wojowniczki" ;). Dowcipne, napisane niewątpliwie lekkim piórem i poprawną (w sensie "bezbłędną", a nie w sensie "no, może być") polszczyzną, z sympatycznymi, choć czasem męczącymi bohaterami, a jednocześnie jest to lektura nie nazbyt obciążająca, idealna, gdy człowiek nie ma siły wgryzać się w emocjonalno-intelektualne problemy ludzkości i pochylać się nad jej kondycją moralną, a tak się złożyło, że ja ostatnio nie mam.

Pierwszy tom przygód Matyldy Dominiczak plasuje się tak mniej więcej w środku, że tak to ujmę, peletonu. Być może plasowałby się wyżej, gdyby nie fakt, że czystym przypadkiem przeczytałam najpierw "Byle do przodu", w którym to Matylda pojawia się po raz pierwszy, już jako dojrzała (stażem) pani prywatny detektyw. W "Oddaj albo giń" stoi dopiero u progu podjęcia decyzji o zmianie zawodu, chwilowo jest bibliotekarką, nieszczególnie kochającą swój zawód, swojego szefa i swojego małżonka, który ją głownie nudzi. Pewnego pięknego dnia znajduje w bibliotece jedne całe zwłoki i jedne prawie zwłoki, i wydarzenie to staje się tym impulsem, który ostatecznie kieruje ją na nową drogę kariery.

I, cóż, muszę przyznać, że ta dojrzałość zawodowa Matyldzie wyraźnie służy. W "Byle do przodu" Matylda jest inteligentną, błyskotliwą osobą, owszem, oryginalną, owszem, bawiącą czytelnika, ale nie przypominającą jednak postrzelonego kurczaka, który biega po podwórku, histerycznie gdacząc i siejąc wokół siebie pierzem, a takie właśnie, niestety, wrażenie czyni na mnie pani Dominiczak w "Oddaj albo giń". Wykonuje liczne, nieskoordynowane, nieraz niebezpieczne posunięcia, na miejscu prowadzącego dochodzenie policjanta zatrzymałabym ją pod dowolnym pretekstem na 48 godzin tylko po to, by zyskać chwilę oddechu, jej szef jest oczywiście dupkiem, ale trochę rozumiem jego niechęć do Matyldy, a mężowi, zdarzało się, współczułam. Miałam też wrażenie, że zupełnie niewykluczone, a w powieści przybyłyby jeszcze jedne zwłoki, gdybym to ja była jedną z jej bohaterek, no, ale wtedy cyklu o Matyldzie by nie było (serio, jej słowotok, niby całkiem zabawny, a mimo to czasem męczący w czytaniu, w realu doprowadziłby mnie do zbrodni jak po sznurku).

No i nie kupiłam Moniki, córki Matyldy. W "Byle do przodu" jest ona dziewiętnastolatką o barwnej osobowości i szalonych pomysłach, a jej kontakt z matką jest wzorcowy - przyjacielski, choć wyraźnie widać, kto tu jest rodzicem. Bardzo mi się to podobało i bardzo było wiarygodne.

W "Oddaj albo giń" Monika ma podobno dziesięć lat. Tylko, że nie. Ma lat dziewiętnaście, tylko autorka uparcie pisze o niej jako o dziesięciolatce. Ta dziesięciolatka śledzi własną mamusię, gdy ta udaje się na pierwsze, bardzo nielegalne detektywistyczne wyprawy, kryje ją przed własnym ojcem z pobłażliwym: "och, zatonął w tym swoim komputerze, nie przypuszczam, by w ogóle dotarła do niego moja nieobecność" na ustach, rzuca tekstami typu: "O, pamiętam [tę perukę]. Usiłowałaś włożyć mi ją na głowę. Jeszcze długo ją będę pamiętać. (...) Z czarnymi włosami będziesz wyglądać jak Morticia Addams! Czerń nie jest twoim kolorem. Jeśli chcesz się ufarbować, sugerowałabym raczej odcień miodu". To nie są teksty dziesięciolatki, a nie są najbardziej reprezentatywne w tej powieści, po prostu akurat te sobie zapisałam. Mam, jak wiadomo, dzieci, najmłodsze jedenastoletnie, wiadomo też, że są pyskate i ociekające ironią, przez wiele lat pracowałam z dziećmi, a niektóre były nad wyraz inteligentne i sarkazm to im z ręki jadł normalnie, i nie. Nie kupuję, nie biorę z całym dobrem inwentarza, nie wierzę.

Wiedziałam, że ciąg dalszy przygód Matyldy OCZYWIŚCIE, ŻE PRZECZYTAM, chociaż ten tom jest, jak wspomniałam, w środeczku stawki. Takim bliżej końca środeczku.

Ale ciekawa, jak Matyldzie wyjdzie dojrzewanie, i owszem, byłam.

Tom trzeci cyklu komedii kryminalnych o detektyw Matyldzie Dominiczak nosi tytuł „Rączka rączkę myje” . Tym razem pani detektyw pomaga komisarzowi Tomczakowi, który zajmuje się sprawą rodzinnych ogródków działkowych, od kilku miesięcy padających ofiarą wandali. Ktoś niszczy altanki, okrada domki, przekopuje kolejne działki. Zdaniem Matyldy to nie są po prostu wybryki nastolatków. Ktoś tu czegoś tu uparcie szuka. Matylda nie tylko pomaga w śledztwie komisarzowi, jednocześnie prowadzi własną sprawę, a zdobywanie informacji niezbędnych do jej rozwiązania wymaga wchodzenia w kolejne układy, w które niekoniecznie chce wchodzić, i wyświadczania przysług, których nie chce wyświadczać...

No to lecim w punktach:

- Matylda nadal niedojrzała i nadal przypomina mi histerycznie biegający po podwórku, rozgdakany drób, robiący masę hałasu, mnóstwo zamieszania i wykonujący tryliard nieskoordynowanych posunięć; ma na to, by dojrzeć, jeszcze dwa tomy, zaczynam się obawiać, że to nie wystarczy,

- moje współczucie dla męża bohaterki rośnie, gdyby tak ktoś stał mi nad głową i ryczał: "Roman! Roman! Roman, czy ty mnie słyszałeś?! On tak powiedział,Roman! Słyszałeś, co on powiedział? Roman, czy ty mnie w ogóle słuchasz?!" to też bym zainwestowała w słuchawki i oddaliła się na emigrację wewnętrzną, względnie zamordowała osobę ryczącą, a każdy przyzna, że emigracja wydaje się lepszym rozwiązaniem, niż morderstwo,

- nadal, gdybym była na miejscu komisarza Mareckiego, zamknęłabym Matyldę gdzieś na dwadzieścia cztery godziny chociaż, żeby oddechu zaczerpnąć. Przyznam, że nie rozumiem jego fascynacji czy tam sympatii dla Matyldy, możliwe, że sieje ona gigantycznym urokiem osobistym albo innym seksapilem  na prawo i lewo, tylko to wyjaśnia moim zdaniem fakt, że komisarz nie ma zablokowanego jej numeru telefonu i nie ucieka z komisariatu tylnym wyjściem w chwili, gdy mu oficer dyżurny daje znać, że Matylda o niego pytała,

- córki bohaterki, Moniki, w tym tomie niewiele, za to plus, twardo twierdzę, że to dziecko to nie dziesięciolatka, tylko studentka, uparcie nazywana dziesięcioletnim dziewczątkiem przez autorkę,

- pióro ma autorka lekkie i jest dowcipna, ale przysięgam, jak jeszcze raz trafię na długie, długie, BAAARDZOOO DŁUUUGIE dialogi z prześmiesznym przekręcaniem nazwiska prokuratora Obszmurka to jak wezmę, jak gwizdnę książką o ścianę...! ...a potem zacznę ujmować gwiazdki na Lubimyczytać, za każdy gejzer dowcipu jedną,

- komisarz Tomczak. Dodaję gwiazdkę, albo i dwie, za komisarza Tomczaka. Niesamowicie, niezwykle dobrze skonstruowana i opisana postać! Trochę nieestetyczny, trochę prostacki, trochę, bywa, chamski, nieco "fuj" z tym bez przerwy ciamkanymi krówkami, wyciąganymi z kieszeni i wyplątywanymi z chusteczek do nosa, źle przystrzyżoną fryzurą i masywnymi wąsiskami, trochę pogubiony w tej całej nowoczesności, której nie rozumie i nie lubi, trochę smutny, trochę mu się nie chce, bo jest dosłownie kilka dni przed emeryturą, do której trochę tęskni, a trochę się jej obawia, trochę swojski z tymi marzeniami o działeczce, piwku przy grillu, jakiejś fajnej babeczce, a kto wie, może i wnukach, które nie będą już tak bardzo wkurzać?... a przecież, gdy trzeba, potrafi zachować się i zareagować jak trzeba, gdzieś w środku tkwi i dobry glina, i porządny człowiek. Gdybyśmy spotkali takiego Tomczaka, taką skamielinę z poprzedniej epoki w realnym życiu prawdopodobnie byśmy go nie znosili, może pogardzali, może by nas irytował lub wręcz doprowadzał do szału tą ogólną bucowatością, tą buraczaną cebulowatością... ale cóż to jest za krwista postać literacka! I jakie budzi emocje!!! Mam nadzieję, że go autorka za mocno nie wygładzi i nie ucywilizuje w następnych częściach, bo - moim bardzo skromnym zdaniem - odebrałoby mu to autentyczność, która jest niewątpliwą siłą tej postaci.

- zaczynam dochodzić do wniosku, że ja chyba nie przepadam za długimi seriami pióra pani Rudnickiej, wolę samodzielne tomy albo te krótkie serie, dwutomowe. A może w tym wypadku ma znaczenie postać głównej bohaterki, która jest, jak na mój gust, nieco za ekspansywna, że tak to elegancko ujmę, zbyt hałaśliwa i zbyt nieprzewidywalna w swoich posunięciach (i nie dlatego, że taka oryginalna, tylko taka nieobliczalna, trochę jak dziecko, trochę jak nastolatek z wyrzutem hormonów, a trochę jak osoba z roztrojeniem jaźni). Doczytam serię do końca, oczywiście, po pierwsze dlatego, że naprawdę jestem ciekawa, czy Matylda zmądrzeje ;), a po drugie - bo ten tom ma zakończenie otwarte i po prostu chciałabym wiedzieć, jak się cała sprawa tajemniczego rozkopywania działek wyjaśni.

Ale potem zrobię sobie przerwę od komedii Olgi Rudnickiej. Pięć tomów pod rząd to jest dla mnie jednak za dużo.

środa, 15 czerwca 2022

"Zamaskowana królowa" Jorge Molist

Zastanawiam się, czy złożyć sobie uroczystą obietnicę, że jeśli znajdę na okładce książki, względnie na skrzydełkach okładki informację, że powieść została nagrodzona Nagrodą imienia Karola Wielkiego (Czy Tam Innego Wybitnego Władcy), jest (lub była) Najlepiej Sprzedającą Się Powieścią Historyczną Roku Dowolnego oraz Sprzedano 25 Milionów Egzemplarzy w Hiszpanii, to ostrożnie odstawię Dzieło na biblioteczną półkę i oddalę się spacerowym krokiem w dowolnym, INNYM kierunku, czy, przeciwnie, zacząć specjalnie czytać tak szumnie zapowiadane utwory do czasu, aż wreszcie trafię na taki, który podobnych honorów będzie godny (albo przynajmniej mi się spodoba)?

Od razu jednak zaznaczę, że choć "Zamaskowana królowa" 
 
 


zdecydowanie nie wyczerpuje znamion Lektury Wybitnej I Słusznie Nagradzanej, jest ciut lepsza niż dwie poprzednie opisywane tu powieści, co pozwala żywić nadzieję, że być może (ale tylko "być może") gdyby ta tendencja czytelnicza się u mnie utrzymała, to za jakieś piętnaście- dwadzieścia lat będę mogła otrąbić sukces w kwestii zaspokojenia mych oczekiwań.
 
No to, lu, przystępujemy do streszczania/recenzowania/znęcania się/whatever/ choose one/or more.
 
W 1208 r. Peyre (Piotr) de Castelnou, legat papieski, otrzymuje zadanie przewiezienia potajemnie do Rzymu dokumentów stanowiących zagrożenie dla władzy Kościoła. W drodze Peyre zostaje zamordowany, a niebezpieczny ładunek skradziony. O morderstwo i kradzież zostaje oskarżony hrabia Tuluzy, Raimon VI,. Papież rzuca na Raimona klątwę i ogłasza przeciw niemu krucjatę, która pustoszy Okcytanię.

Tymczasem Bruna, córka możnowładcy z Beziers, zakochuje się w Hugonie, młodym trubadurze, który odwiedza ich dwór. Hugo jest synem katalońskiego barona i tajnym agentem hrabiego Tuluzy, Raimona VI, a dzięki swej sztuce może swobodnie podróżować po kraju. Kiedy zaczyna się krucjata, Bruna przebiera się za młodego rycerza, żeby ochronić siebie i przyłączyć się do obrony miasta. Przebranie ratuje jej życie, ale zostaje uwięziona przez młodego i ambitnego rycerza, Guillerma, który z polecenia legata miał Brunę zabić. 

Czyli zapowiadanych szumnie na okładce damę (jedną) oraz rywali (dwóch) poznajemy już w dwóch pierwszych rozdziałach, a tajemnic (trzech) będziemy musieli się mozolnie doliczać bez szczególnej gwarancji, że nam się uda, tym bardziej, że im dalej w las, tym tomiszcze robi się coraz nudniejsze, pod koniec trzeba przez nie brnąć z poświęceniem, a "brnięcie" nie ułatwia skupiania się na treści, by wyłowić z niej obiecaną trzecią tajemnicę.

Powieść zaczyna się od rzezi w Beziers, nie wykluczam, że nie wszyscy o niej słyszeli, ja na przykład i owszem, w związku z czym już na etapie lektury zapowiedzi na okładce domyślałam się, że tym razem moje zastrzeżenie "żadnej wojny" nie znajdzie zastosowania, ale powiedziałam sobie "Ach, poświęcę się, może to będzie TO, a poza tym lubię albigensów!", no i po co mi to było, nieprawdaż. Ci zaś, którzy o Beziers nie słyszeli kojarzą prawdopodobnie słynną odpowiedź opata Arnauda Amaury na pytanie, jak odróżnić dobrego katolika od heretyka: "Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich", i nieszczególnie mnie obchodzi, że rzeczony opat prawdopodobnie nie wyrzekł był tych słów, należało się mu wejście do historii w charakterze ostatniego skur... kowańca, takie jest moje skromne zdanie.

Rzeź Beziers, że przypomnę tym, którym coś się obiło o uszy, lub tez nie obiło się nic zgoła, doprowadziła do wybicia niemal do nogi wszystkich mieszkańców miasta, od niemowląt po starców, z czego na przykład 7 tysięcy osób, łącznie z księżmi odprawiającymi nabożeństwo, w katedrze, ci zaś, którzy nie zostali zarżnięci zginęli w pożarze, który strawił miasto. Tę właśnie rzeź córka seneszala, Bruna, przeżywa przebrawszy się za chłopca, i jako chłopiec zostaje przygarnięta przez Guillerma z Monfort, czyli młodzieńca, który jakiś czas wcześniej  dostał polecenie znalezienia jej i zabicia od samego opata Amaury'ego. Guillermo pierwsze, co robi, to każe Brunie identyfikować zwłoki, walające się dosłownie wszędzie, tarasujące drogę i zrzucane na stosy przez szukającą łupów tłuszczę. I nie uwierzycie, jak ona to gładko przechodzi! Niby popłacze tu i ówdzie, gdzieś się zwinie w kąciku, by possać kciuk, ale zasadniczo skupiona jest na tym, by zdecydować, którego z kawalerów, z którymi splótł ją los, woli. Naprawdę, bardziej wstrząsnął mną sam tylko opis rzezi w "Heretykach" Aubrey Burla, niż naszą Bruną brodzenie we krwi na ulicach i wygrzebywanie ze stosów zwłok ciał kuzynki, niani i przyjaciół (jeśli bazować na opisie autorskim, rzecz jasna).
 
I nie jest to opis w swym... chłodzie odosobniony!  Guillermo, pochodzący z rodu Monfort, bogaty, obiecujący, przeznaczony przez opiekunów do bycia biskupem, owszem, bardzo rozrywkowy, bardzo kobieciarz i bardzo skaczący z kwiatka na kwiatek motylek (uzbrojony w miecz i pewność siebie wynikającą z pochodzenia), ale jednak dobry katolik, głęboko wierzący przełożonym i ślepo wykonujący ich rozkazy, przechodzi zmiany światopoglądowe z dnia na dzień (i na jednej stronie), ponieważ po co pisać o wewnętrznych rozterkach bohatera i jakichś tam wątpliwościach, skoro można zesłać na niego niemalże mistyczne objawienie.
 
Zaś drugi kawaler, Hugo z Mataplany... kojarzycie ( filmów, a starsi to i z autopsji) te dzieciomtka, które na akademiach szkolnych Ku Czci deklamowały drewnianym głosem z takąż intonacją na przykład: " JużzAurorywystrzał (wdech) padłodegrzmiałpokolenniomnacałą (wdech) Rosjęcałyświat zwycięstwo (wdech) wolność (bardzo głośno, bo Pani Kazała) LENIN"? No więc nasz Hugo ma w sobie mniej więcej tyle samo ognia. Kamiennym głosem: "Tak, moja pani, miłuję was srodze". Bruna ma wątpliwości. Hugo, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w oddali, mechanicznie: "Nie miejcie wątpliwości, życie bym za was położył". Guillermo wpatruje się łakomie w Brunę, Hugo, raczej obojętnie: "Ach, nienawidzę was, panie, muszę wam dać w mordę!", po czym daje, po czym idą sobie we dwójkę z lokalnego młyna poobłapiać dziewki i ulżyć lędźwiom, no bo ileż można tak kochać bezproduktywnie!

I taka właśnie trójka sobie jedzie przez całą Okcytanię, Brunie co jakiś czas przypomni się, że jej ubili tatusia i trzeba uronić łzę, Hugonowi - że trzeba dać Guillermowi w gębę, a Guillermowi - że miał być wiernym sługą biskupa, icoteras. Za nimi podąża tajemniczy Don Ped..., znaczy, przywódca tłuszczy, która złupiła Beziers, który teraz musi zabić Brunę, bo obiecano mu za to winnicę i domek z ogródkiem. Po drodzę spotkają a to świętego Dominika, a to Etiennette Wilczycę de Pennautier, zaś na końcu czyha biskup Berenguer, który chce wykorzystać jedną z tych trzech tajemnic, o których Wam nie napiszę, bo przecież byłby to SPOILER (ale jak ktoś czytał Dana Browna to zgadnie) w celu zdobycia władzy nad światem, ale szczegółów tego zdobywania Wam oszczędzę, dość, że podczas czytania wznosiłam oczy do nieba tak często, że bałam się, że mi tak już na stałe zostanie, nie chciałabym narażać na podobne przeżycia Ukochanych Czytelników

Natomiast to, przy czym, o dziwo, cierpiałam najbardziej...
 
Wszystkim uważnym Czytelniczkom i Czytelnikom tego bloga zapewne od lat wiadomo jest, że nie należę do Policji Interpunkcyjnej. Idea postawienia przecinków we właściwych miejscach często mnie przerasta, gubię je lub, przeciwnie, nadużywam, acz staram się stawiać je mniej więcej tam, gdzie powinny stać. Będąc świadomą, że postawienie (lub nie) przecinka w konkretnym miejscu może zmienić znaczenie wypowiedzi, traktowałam interpunkcję bardziej jako, no cóż, sugestię.

Przepraszam was, o, Przecinki!

Pierwszy raz zdarzyło mi się czytać utwór, w którym nadmiar, brak lub swobodne podejście do tego znaku interpunkcyjnego zmieniło moją lekturę w odpowiednik wieeeeelokilometrowej podróży wozem drabiniastym po kocich łbach. W deszczu. Listopadowym. Zacinającym. I o głodzie. I z zapaleniem okostnej.

Bo czegóż my tu, nieprawdaż, nie mieliśmy!

Mieliśmy przecinki w miejscach dowolnie wybranych:

Pedro urażony, spojrzał legatowi prosto w oczy.

Dla nieznajomego zaczepienie po drodze rycerza jadącego u boku króla, było prawie niemożliwe.

Mieliśmy za dużo przecinków:

Miał bardzo ciemną cerę, gdyż spędzał wiele godzin pod gołym niebem, i z miłości do Boga, nie nakrywał głowy, nawet, gdy słońce mocno przypiekało, ani gdy padał deszcz.

Czyżby moja kolczuga i wygląd chłopca, były lepszą ochroną?

I za mało przecinków:

Almohaidzi, choć też muzułmianie są fanatyczni i nieprzejednani.

Powiedziano mi, że to obozowisko jest bardzo daleko, niemożliwe by dotrzeć tam pieszo.

A najczęściej mieliśmy przecinków za mało, za dużo i niekoniecznie tam, gdzie powinny być:

Dzieło szatana. Coś, co wrogowie papieża, chcą wykorzystać, by pogrążyć nasz Kościół. To testament Złego Ducha dla jego wyznawców samo nasienie zła i szatan liczy na to, że pewnego dnia wyda ono owoce.

Rycerze gotowi do walki na wypadek gdyby wicehrabia szykował szarżę jazdy, zniecierpliwieni oczekiwaniem aż w obwarowaniach osady pojawią się jakieś wyłomy, przez które mogliby dostać się do środka bezskutecznie szturmowali by wspomóc piechotę, i odwrócić uwagę obrońców. Podczas ostatniego takiego ataku, kilka strzał dosięgło wierzchowca jednego z jeźdźców, ugodzony koń padł na ziemię, i zrzucił jeźdźca na dno fosy. Znajdując się tak blisko murów, był zgubiony.

Rozkazałem  wam, byście wygnali tych heretyków z waszych ziem albo, by chociaż wyglądało na to, że ich ścigacie. Radziłem byście żyli w zgodzie z legatami papieskimi. Wicehrabio martwię się z waszego powodu gdyż ci szaleńcy ściągnęli na was takie niebezpieczeństwo i zmartwienia. (...) Nie będziecie mogli  stawić oporu, aż do końca.
 
Ludzie są przestraszeni, ale też pełni nienawiści odkąd dotarły do nich wieści o tym co zrobiono w Beziers i często rzucają w niego kamieniami i grudkami gliny.

Nigdy, nigdy nie sądziłam, że to może tak bardzo przeszkadzać w lekturze.

Być może dlatego, że nigdy i nigdzie nie zetknęłam się z przecinkozą w tak zaawansowanym stopniu (ponad pięćset stron nieustającej, doprawdy, uciechy).

Dlatego przede wszystkim  nie polecam "Zamaskowanej królowej" redaktorom, autorom i ludziom pracującym ze słowem. Wierzcie mi, nawet zapalenie okostnej jest lepszą opcją.

Pozostałym - po uważaniu, Zawsze może się okazać, że ten hiszpański Dan Brown odpowiada im bardziej, niż oryginalny :).

 

PS. Przy okazji, tytuł oryginału brzmi "La reina oculta" , czyli "Ukryta królowa", co znacznie lepiej pasuje do treści. Zupełnie nie rozumiem potrzeby udziwnienia go za pomocą przetłumaczeniem na "Zamaskowaną królową", królowa z naszej Bruny taka średniawa była IMHO, ale na pewno bardziej "ukryta" niż "zamaskowana".