piątek, 6 czerwca 2014

Na smutno (Majgull Axelsson, "Kwietniowa czarownica")

Książka, która czyni cię smutną

Nad tym pytaniem Królowa Matka też się długo zastanawiała (po namyśle bowiem odrzuciła wszelkie książki reportażowe, wspomnienia z czasów wojny i "Szepty" Orlando Figesa uznając, że, doprawdy, jest rzeczą zbyt oczywistą, że zdarzały się na świecie czasy i wydarzenia, ktore budzą i zawsze będą budziły smutek, ból i rozpacz u normalnych ludzi, i przechodząc do porządku dziennego nad faktem, że bardzo ograniczyło jej to pole manewru i sprawiło, że palma pierwszeństwa nie dostała się Idzie Fink, której jedno opowiadanie z tomu "Wiosna 1941" doprowadziło Królową Matkę do spazmów w środku komunikacji publicznej, gdzie jej do durnego łba strzeliło, by sobie poczytać), chociaż właściwie w głębi duszy (po odrzuceniu "Wariata" Idy Fink, jeśli ktoś chce niech sprawdzi, ale Królowa Matka z serca radzi, by jednak niekoniecznie robić to w zatłoczonym autobusie, i w dodatku w drodze do pracy) od razu była pewna swojej odpowiedzi.

Jedyne, nad czym się zastanawiała to wybór konkretnej książki.

Zdecydowala się na "Kwietniową czarownicę"


nie dlatego, że jest to najsmutniejsza książka Majgull Axelsson (bo, tak szczerze mówiąc, wszystkie są, i wszystkie naprawdę mogą wpędzić człowieka w głęboką depresję), ale dlatego, że jest - w subiektywnej opinii Królowej Matki, co oczywiste - najlepsza.

Czytanie Majgull Axelsson (jakiejkolwiek jej powieści) zawsze łączy się z wewnętrznym przygotowaniem, wyciszeniem, wywołaniem szczególnego stanu umysłu, odcięciu się od świata z jego tempem i hałasem oraz -  z wewnętrznym wzdrygnięciem się na samą myśl o czytaniu, ze zwalczeniem oporu przed zanurzeniem się w powieściowy świat, z niechęcią, gdy paradoksalnie łapczywie rzuca się na książkę i z niemożnością oporu wobec historii, w która się zagłębia pomimo tej niechęci.

Według szwedzkich wierzeń kwietniowa czarownica to osoba potrafiąca wejść w ciało zwierzęcia ("pożyczyć je", jak babcia Weatherwax) lub w przedmiot. Kwietniową czarownicą jest Desiree, ciężko upośledzona od urodzenia i jeszcze w szpitalu porzucona przez matkę (postępującą zresztą zgodnie z obowiązującymi w Szwecji lat 50-tych przepisami), całe ponad czterdzieści lat swego życia skazana na bezwolną tułaczkę po kolejnych zakładach opiekuńczych.

Jej matka, Ellen, być może nie mogąca udźwignąć grzechu porzucenia własnego dziecka i pragnąc go jakoś odpokutować tworzy rodzinę zastępczą dla trzech dziewczynek, sióstr-nie-sióstr Desiree, każdej noszącej w sobie jakieś bolesne piętno - dziecka katowanego, porzuconego, nie rozumianego. Desiree, spędzająca dnie nieruchomo, monotonnie i bezsensownie, nocą wnika w ciała ptaków i iście magicznym sposobem poznaje prawdę o swojej przeszłości, oraz "spotyka" swoje nie-siostry, kobiety, które - jak czuje, hodując w sobie gniew i bunt - ukradły jej to, co powinno należeć do niej - dom, matkę, ciepło, miłość, własne miejsce na ziemi, rodzinę... Więc snuje plan zemsty na przygarniętych dziewczynkach, "siostrach", za pozbawienie jej troski i czułości matki, i zajęcie jej miejsca; ma moc, by to zrobić... by śledzić dorosłe już teraz kobiety i manipulować nimi aż do końca. Te wędrówki utrzymują ją przy życiu - wybitny umysł i niezwykłe zdolności, uwięzione w bezwładnym, skurczonym ciele zyskują bodziec, by czekać na noc... i na kolejną... i kolejną...

To jest genialna proza. Genialna. Narracja niebywale precyzyjna, portrety psychologiczne wszystkich bohaterek zarysowane z niezwykłym wyczuciem, wątek magiczny - nie przesadzony, nie udziwniony, dokładnie taki, by całą historię otulić mgielką magii, dokładnie taki, by nie stało się to niewiarygodne.

A przy tym każde słowo tej książki boli, a cała historia jest przeraźliwie smutna, dogłębnie. Rozrywa serce na miliony kawałeczków, i to bez znieczulenia. Bez nadziei na szczęśliwe zakończenie. Bez nadziei. Żadnej.

Na okładce królewskomatczynego wydania "Kwietniowej czarownicy" napisano: "Moralitet w stylu Bergmana".

A Królowej Matce Bergman wydaje sie w porównaniu z Majgull Axelsson pogodnym epikurejczykiem.

I pomimo to ma na półce wszystkie jej powieści, w tym trzy nie przeczytane - nie dlatego, że je wącha, cieszy się nimi, głaszcze po okładce, ale dlatego, że jeszcze nie nadeszła właściwa chwila na ciszę, na odizolowane, spokojne miejsce, odległe od codziennego gwaru, nie nadeszła chwila, gdy Królowa Matka zebrała w sobie dość odwagi (a trzeba jej naprawdę wiele), by poddać się tym słowom i historiom, raniącym jak deszcz ze szkła.

Ale wie, że znajdzie je. Kiedyś. Na pewno tak.

Po prostu musi.

czwartek, 5 czerwca 2014

Wyzwania dzień piąty (i ciągle możliwe, że nie ostatni)

Książka, która cię uszczęśliwia

dawno, dawno temu, gdy Królowa Matka była młodym dziewczęciem, naiwnym i idealistycznym, i kruchym jak kwiecie na przymrozku, uszczęśliwiała ją Jeżycjada. Ale tak naprawdę, naprawdę uszczęśliwiała, Królowa Matka zamykała się z każdym nowym tomem w pokoju, odcinała się od świata, zanurzała z głową w kojącym strumieniu słów i czytała, marząc w przerwach, że jej dom będzie takusieńki samiutki, jak jeżycjadowy. Też będzie pachniał ciastem drożdżowym, będzie w nim ciepło, przytulnie i wszyscy, którzy u niej chociaż raz zagoszczą będą chcieli wrócić, przyciągani serdeczną atmosferą. I każda, każda prosta czynność będzie magiczna przez tę radość, z którą będzie wykonywana. A wszystko to widziała oczyma duszy w ciepłych kolorach, bo jakoś jej się Jeżycjada najsilniej kojarzyła nie z ciemnym, wysokim, zielonym pokojem, ale z kręgiem światła lampy, oblewającej ciepłym blaskiem zgromadzone wokół niej osoby, wszystkie jak jedna życzliwe wobec siebie i szanujące swą odrębność, które to odrębności tworzyć będą razem doskonałą całość.

Po opuszczeniu tego świata skutkiem ukończenia lektury Królowa Matka cierpiała na zespół odstawienia i zaczynała czytać całą serię od nowa, grzejąc się w jej blasku, w porównaniu z którym jej własne życie wydawało się nużące, pozbawione uroku i taaaakie boleśnie zwyczajne, a własna rodzina - jakże odległa od doskonałości. Co oczywiście tym bardziej skłaniało Królową Matkę do wewnętrznie składanych sobie przyrzeczeń, że jej przyszła rodzina, jej własny dom i jej własne życie tak dalekie od doskonałości, nużące i pozbawione uroku nie będzie.

Wiele wody upłynęło w rzekach od tamtych lat, i wiele się zmieniło, i wcale nie Królowa Matka najbardziej, w każdym razie jakoś przestała mieć ona konkretne książki, które ją uszczęśliwiają. Albo przestała się nad tym zastanawiać. Czy też, by być precyzyjnym - nawet nie zaczęła, jakoś jej nie przyszło do głowy postawić sobie takiego pytania.

Aż do dnia, gdy postanowiła ruszyć z motyką na Słońce.

Możesz w to nie wierzyć, Czytelniku, ale nad niektórymi pytaniami Królowa Matka zastanawiła się całymi dniami, w każdej wolnej chwili (i tej nie-wolnej też), i to jest właśnie jedno z nich. Przed snem i po przebudzeniu, w licznych autobusach, podczas zażywania kąpieli, zmywania naczyń, zbierania zabawek Pomponów, karmieniu kotów i dzieci (i siebie), w sklepie, w szkole, o zgrozo, podczas wykonywania obowiązków zawodowych też, ani na chwile nie opuszczało Królowej Matki pytanie: "Jaka książka mnie uszczęśliwia?" i wreszcie doszła ona do wniosku, że odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna.

Następna.

To następna książka ją uszczęśliwia. Królowa Matka potrafi przeciągać przyjemność nawet na lata, na przykład gromadząc cierpliwie, tom po tomie, całą, powiedzmy, tetralogię zanim zabierze się za czytanie, ma pięć nie przeczytanych tomów Pratchetta, Pan Małżonek nie może się nadziwić, że wytrzymuje, a ona czeka na Perfekcyjny Moment. Potrafi taką książkę gładzić, dotykać, wąchać, przerzucać kartki, przeczytać jakieś wyrwane zdanie i cieszyć się myślą o tym, co poczuje, gdy Perfekcyjny Moment wreszcie nadejdzie.

W tej chwili jest to ta książka:


(poza pięcioma tomami Pratchetta, rzecz jasna :)).

Za miesiąc będzie to zupełnie co innego (Królowa Matka obstawia Cherezińską, ale jeszcze nie jest pewna na sto procent).

Królowa Matka doskonale wie, że gdy już wreszcie otworzy taką wyczekaną książkę może się boleśnie rozczarować, i że całe jej wąchanie, głaskanie okładki i radość oczekiwania może zostać okrutnie zawiedziona, i że zmarnowała całe lata (niejednokrotnie!) wąchania. Trudno, godzi się na ryzyko.

Albowiem moment prawdziwego szczęścia w oczekiwaniu na książkę następną jest zaprawdę bezcenny.

środa, 4 czerwca 2014

... albo i do czterech (Terry Pratchett, "Straż nocna")

Ulubiona książka twojej ulubionej serii

Królowa Matka czuje się w obowiązku uprzedzić wszystkich, którzy lubią, żeby było racjonalnie, rzeczowo i na temat, że lepiej uczynią oddalając się w inne rejony internetu, tutaj bowiem będzie dziś ojejku, i iiiii!, będą piski i okrzyki, niczym u nastolatki na koncercie umiłowanego idola, oraz liczne zapowietrzenia na skutek daremnych prób wyrzucenia z siebie tych wyrazów zachwytu, które podchodzą człowiekowi do gardła, wszystkich naraz.

Jak Czytelnicy oprzedniego posta wiedzą, ulubionym cyklem Królowej Matki jest Świat Dysku. Liczy on sobie, nieprawdaż, czterdzieści tomów i wydawać by sie mogło, że wybranie jednego, ulubionego powinno stanowić problem, zwłaszcza dla osoby, która z tych czterdziestu tomów przepada za jakimiś dwudziestoma, uwielbia, powiedzmy, piętnaście, a zaledwie bardzo lubi - pozostałe pięć.

Otóż nic bardziej mylnego, nawet sekundy nie zajęło Królowej Matce podjęcie decyzji, który z tych piętnastu ukochanych tomów jest tomem naj-naj-naj-najukochańszym  i dlaczego jest to


"Straż Nocna".

Zanim Królowa Matka przejdzie do zachwycania się treścią pozachwyca się chwilkę szatą graficzną, bowiem nie tylko treść, ale również okładka Straży Nocnej jest ulubioną okładką Królowej Matki, i samo porównywanie postaci narysowanych przez Paula Kidby-ego


z oryginalnym dziełem Rembrandta "Wymarsz strzelców" (albo "Nocna straż"), które stanowiło dla tej okładki inspirację

Źródło

jest niewatpliwie dodatkową frajdą dla wielbicieli cyklu (a i może nie tylko dla nich).

Ale porzućmy zachwycanie się zewnętrzną formą, a przejdźmy do treści.

Czytelnicy zaznajomieni z poprzednimi trzema wpisami Królowej Matki dopatrzą się być może pewnej prawidłowości w fakcie, że "Straż nocna" nie zapowiadała się na jej ulubioną część cyklu o Świecie Dysku. Królowa Matka czytała ją pilnie, bo była już na etapie, gdy Pratchetta czyta się po prostu WSZYSTKO, dopuszczając, że Mistrzowi może zdarzyć się słabszy moment, no i co z tego, nieprawdaż, co to, ze słabszym momentem że niby Mistrz przestaje być Mistrzem, czy jak? No więc czytała i czytała, i strrrrraszliwie się gubiła w treści.

Niby wszystko było zrozumiałe - sir Samuel Vimes, aktualnie Diuk i Komendant Straży Miejskiej, miał dwa duże problemy. Po pierwsze– jego żona akurat rodziła, i nie wszystko szło tak, jak iść powinno, a po drugie, po mieście szalał psychopata mordujący mu z upodobaniem (i wyraźnie dla rozrywki) personel. Następnie zaś podczas pogoni za problemem numer dwa nasz bohater wpadł do magicznej biblioteki podczas magicznej burzy i odbył podróż w czasie, a nim zagubiona Królowa Matka, która wraz z Saumelem Vimesem została cofnięta do czasów, kiedy Straż była nieliczna, a sam komendant był nieopierzonym młodszym funkcjonariuszem; i która nie rozumiała połowy z tego, co mówią do Vimesa objawiający się nagle i bez zapowiedzi Mnisi Czasu.

A w dodatku Mnisi Czasu oraz Sam Vimes (oraz psychopatyczny zabójca) znaleźli się się w Ankh-Morpork w przededniu rewolucji, komendant stanął twarzą w twarz ze swoim młodszym "ja" (i w dodatku było to "ja" zapatrzone w niego jak, nie przemierzając, Królowa Matka w Pratchetta), z tym, ze psychopatycznemu zabójcy wszystko było jedno, gdzie jest, dla Mnichów Czasu podróże w czasie stanowiły, można by rzec, chleb powszedni, za to Vimes był samotny, przerażony i - świadom nadchodzących wydarzeń. Oraz uświadomiony, że Historia musi się potoczyć, jak się potoczyła, a on sam ma w tym uczestniczyć, ale nie przeszkadzać, i za dużo nie zmieniać. Co niewątpliwie łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

Za to Królowa Matka nawet nie zauważyła, jak przestała się gubić w treści, jak przestała podejrzewać, że ten tom to jeden ze słabszych momentów Pratchetta, jak na czoło tego kłębowiska uczuć, które szalało w jej wnętrzu podczas lektury zaczęło się wybijać jedno jedyne pytanie:

Skąd? Skąd ten człowiek wie to wszystko?!

Skąd wie, jak rodzą się rewolucje, potem mające na sztandarach wszystkie te szczytne hasła, Wolność, Równość, Sprawiedliwość, wszystko obowiązkowo z dużej litery, ale najpierw, najpierw będące po prostu przypadkową zbieraniną przerażonych ludzi, wśród których rozeszła się plotka o podwyżkach cen chleba? Skąd wie jak to jest, gdy dyktatura zaczyna trzeszczeć w szwach i wystarcza drobiazg, aby wyczuli to ludzie na ulicach, a wtedy jedno mgnienie oka dzieli coraz głośniejsze i coraz odważniejsze twierdzenie, że "rządzi nami szaleniec" od postawienia barykady w centrum miasta...

Jakim cudem osoba wychowana w stabilnej demokracji, syta i bezpieczna od pierwszego dnia swojego życia tak dokładnie wie, jak wygląda życie w mieście sparaliżowanym strachem, w mieście, gdzie ludzie znikają i nikt nie pyta, gdzie są, a rzeczywistą władzę dzierżą smutni panowie "my nie nosimy legitymacji", "my nie kwitujemy odbioru więźniów", "glupcze, czy nie wiesz, ze nas się o nic nie pyta?!". I przede wszystkim:

SKĄD WIE, że najgorsi są nie chorzy dyktatorzy, nie osiłki, nie nauczone "że nikczemnością jest bicie człowieka, który już stracił przytomność", nie szare masy, które "nie wiedziały, nie pytały, zamykały przed tym swój umysł", ale mali, bezbarwni ludzie z linijkami i cyrklami? Ci, którzy człowieka zmierzą i opiszą, a potem posegregują, ci na oko nijacy i mało niebezpieczni, skąd wie, że są śmiertelnie groźni, ci całkowicie zdrowi na umyśle kolekcjonerzy wskazujących na niższe pochodzenie profili i rasowych czółek, zdolni do najstraszliwszych potworności w imię idei, którą stworzyli?

Skąd wie, jak wygląda świat, który budują?

Królowa Matka jest za młoda, by pamiętać czasy, gdy o czwartej nad ranem do uśpionych mieszkań wdzierało się kilku funkcjonariuszy (oraz parę szarych, nijakich osób w cywilu), a potem zabierało z tych mieszkań ludzi, którzy następnie znikali. Ale Królowa Matka ma w żyłach krew swoich przodków, którzy to przeżyli, genetyczną pamięć odziedziczoną po rodzicach i dziadkach, i pradziadkach, których znajomi i rodzina, bywało, też znikali. W "Szeptach" Figgesa są opisane takie poranki, gdy noc jeszcze nie zaczynała stawać się dniem, a przed domem zatrzymywał się nieoznakowany samochód i cały dom przestawał oddychać. W komunałkach siedzieli rozbudzeni ludzie i czekali, licząc piętra, pierwsze, drugie...nie, dziś nie moje pietro, a jednak moje, pierwsze drzwi, drugie, trzecie... i można spazmatycznie złapać oddech, dziś poszli dalej, dziś wzięli kogoś innego, dziś zniknie kto inny, nie ja, Królowa Matka czytała i coś w niej pamiętało, JAK mogło coś pamiętać i jak mógł to rozumieć pisarz z sytej części Europy?!

Te szepty na ulicy, rosnące w coraz glośniejszy szum, naprężona do granic możliwości ludzka cierpliwość, ten nieśmialy, nieporadny ruch oporu, ten rosnący gniew, który eksplodował...

... i mądrość Vimesa/Keela, która nie pozwoliła eksplozji roznieść miasta na strzępy. W pierwszej chwili Królowa Matka pomyślała z żalem, że niestety, tylko w książkach pojawia się taki Vimes/Keel nie pozwalajacy na bezsensowny (ubarwiony dodatkowo wzniosłymi słowy na ustach, oczywiście) rozlew krwi, a potem pomyślala, że kto wie? Może nie? Przecież byśmy tego nie zauważyli. Może takich Vimesów/Keelów pojawiło się dziesiątki, może wiele miast miało to szczęście, że młody Vetinari, szczególnie utalentowany w dziedzinie bycia dyktatorem robił w nich swoje, a elita miejskiej władzy umiejętnie odsuwała od niej zagrażające spokojowi jednostki i w stosownej chwili ogłaszała amnestię powszechną... Może Mnisi Czasu robią lepszą robotę, niż nam się wszystkim wydaje, a nasza historia opowiada tylko o tych interwencjach, które im sie nie udały?

Nic dziwnego, że nie jest to wesoła książeczka do pośmiania się podczas beztroskiej lektury, i nic dziwnego, że nie zbiera rewelacyjnych recenzji od osób, które już wczesniej zaszufladkowały Pratchetta jako "pisarza-humorystę", i tylko fajerwerków humoru od niego oczekują.

Pewnie wszystko, co napisała tu Królowa Matka jest chaotyczne, niejasne i zagmatwane. Na pewno jest nie tym, co chciala napisać. Gubi się w emocjach, gdy myśli o tej książce, która jest w jej oczach jak taniec siedmiu welonów. Myślisz, że wiesz już wszystko, a tu odsłania się kolejna warstwa. Myślisz, że zrozumiałeś, a tu pojawia się kolejna interpretacja.

Z pewnością jako wybitną książkę o rozmontowywaniu dyktatury i prawdziwym obliczu rewolucji, o tym, czym jest rzeczywiście wolność, odpowiedzialność i jaką cenę płaci się za bycie dowódcą polecałaby Królowa Matka "Straż Nocną" jako lekturę szkolną.

Gdyby.

Gdyby nie świadomość, jak niepowetowaną przyniosłoby to jej szkodę.

wtorek, 3 czerwca 2014

Do trzech razy sztuka...

Twoja ulubiona seria

No i w trzecim dniu wyzwania mamy pytanie, na które odpowiedzieć by można jednym zdaniem. A wręcz dwoma słowami.

Można by, ale się nie odpowie, bo Królowa Matka w wirtualu jest gadułą (a w realu czasem też, jak jest bardzo, bardzo oswojona).

Tak więc na początek wyzna, że kocha serie. Uwielbia powroty do znanych miejsc i znanych bohaterów, lubi patrzeć, jak ci bohaterowie zmieniają się i rozwijają, i im w tym rozwijaniu się towarzyszyć, tęskni, jeśli seria ciągle jest "w pisaniu" i na nowy tom trzeba poczekać. Jej życie pełne było serii odkąd nauczyła się składać litery w słowa, a spotkanie z niektórymi zmieniło jej życie - Jeżycjada, dzieje Ani Shirley, Wiedźmin, Harry Potter, przygody Tomka Wilmowskiego, serie kryminalne Nesbo, Nessera, Mankella, i tak dalej, i tym podobnie.

Ale Seria Serii może być tylko jedna.

Pojawiła się na orbicie czytelniczych planów Królowej Matki za sprawą Pana-Jeszcze-Wtedy-Nie-Małżonka, który wystawił jej recenzję więcej niż entuzjastyczną. Królowa Matka była świadkiem, jak w gdańskim Empiku namówił jakąś całkowicie obcą osobę do kupna dwóch pierwszych tomów i pomyślała, że jednak musi sprawdzić, co w tych książkach jest takiego, chociaż i ich tematyka, i dziedzina literatury była tak odległa od tego, co wtedy czytywała i czym się interesowała Królowa Matka, że doprawdy nie sposób było wyobrazić sobie nic odleglejszego. 

Ale czego się nie robi dla Pana-Jeszcze-Wtedy-Nie-Małżonka! Aby mu zrobić przyjemność Królowa Matka przeczytała dwa pierwsze tomy cyklu... i nie odczuła jakiegoś szczególnego zachwytu.

W ten właśnie sposób, chyłkiem, kompletnie bez fajerwerków wkroczył w życie Królowej Matki 

Świat Dysku


jako druga seria literacka, która zmieniła je na zawsze*.

Pojawił się w sposób, który nijakich zmian nie wróżył. Czemu nie, pierwsze dwa tomy serii podobały się Królowej Matce, ale szału nie robiły - owszem, pomysłowe, owszem, dowcipne, owszem, lekko napisane, fajna rzecz, ale Królową Matkę drażnił główny bohater i, szczerze mówiąc, widziała w tych powieściach raczej bawienie się wymyślaniem coraz to nowych zabawnych gadżetów i udziwnień niż jakiś głębszy zamysł. I gdyby wtedy na przykład zerwała z jakiegoś powodu z Panem-Wtedy-Jeszcze-Nie-Małżonkiem, moglaby do końca życia pozostać w tym budzącym w niej teraz zgrozę przeświadczeniu.

Nie zerwała jednak, tylko czytała kolejne tomy w miarę nabywania ich w charakterze prezentu dla Pana Małżonka (nie poświęcając się przy tym, bo pierwsze czytało jej się na tyle szybko i lekko, by uznać i kolejne za miłą, rozrywkową lekturę), i wreszcie ani się obejrzała, jak kupowała je bardziej (a przynajmniej w równym stopniu) dla siebie.

I z każdym kolejnym tomem rósł jej podziw i szacunek dla Autora, przekształcający się stopniowo w bałwochwalczą cześć, bo też każdy tom był coraz mądrzejszy, głębszy, coraz mniej tylko rozrywkowy, coraz częściej stawał się dowcipną rozprawą filozoficzną, i kompletnie Królowa Matka nie rozumie osób (zna takie), które twierdzą, ze pierwsze tomy Świata Dysku to oho, jaka świetna literatura była, a teraz to tylko odcinanie kuponów i jechanie na marce; sama bowiem odnosi dokładnie odwrotne wrażenie (minus uwaga o odcinaniu kuponów, bo przy pierwszych tomach nie było czego i od czego odcinać :)).

A w ogóle to Królowa Matka nie umie mówić o Terrym Pratchetcie i o Świecie Dysku, bo się zapowietrza w daremnym wysiłku wyrzucenia z siebie tych wszystkich zachwyconych i pelnych uwielbienia w stanie czystym okrzyków naraz.

Niech za dowód najwyższy tego uznania starczy Ci, Drogi Czyteniku, wyznanie, że w tym jednym jedynym wypadku Królowa Matka przyznaje, że biblijny nakaz, by żony były posłuszne swym mężom miewa sens ;D.



* Uprzedzając ewentualne pytanie - pierwszą serią, która zmieniła życie Królowej Matki (zadziwiająco i naprawdę radykalnie) jest Jeżycjada, ale zrobiła to ona w najmniej spodziewany i naprawdę... nie pasujący do treści dzieł sposób :).

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Dzień drugi, i nie ostatni :)

Książka, którą przeczytałaś więcej niż trzy razy

Królowa Matka wie, że są osoby, które uważają czytanie więcej niż jeden raz danej książki za stratę czasu. I nawet je rozumie, bo - racjonalnie rzecz ujmując - czymże innym jest ponowna podróż przez już poznane krainy wraz z już poznanymi bohaterami, skoro na księgarskich i bibliotecznych półkach kuszą i wabią nowości, zapowiedzi i inne bestsellery?

Ale z drugiej strony... nie czytanie po raz kolejny jakiejś książki tylko dlatego, że sie ją już zna byłoby jak zdrada starego przyjaciela na rzecz nowego, który w dodatku wcale nie musi okazać się przyjacielem.

Że już Królowa Matka nie wspomni o tym, że są przecież rzeczy, które smakują dopiero za drugim razem. Albo trzecim. Albo piątym. Albo...

Jak łatwo się więc domyślić, Królowa Matka jest typem czytelnika, który na pytanie o książki przeczytane więcej niż trzy razy w życiu odpowiada: "Yyyyy, ale że co, tak wszystkie????".

Bowiem już pierwsza ulubiona opowieść Królowej Matki, pochłaniana przez nią w odległych latach dzieciństwa często i regularnie, za pierwszym wypożyczeniem ze szkolnej biblioteki została przeczytana jedenaście razy POD RZĄD, po czym, po paru latach zapomniana na lat kolejnych kilka - odnaleziona i znów przeczytana parokrotnie... co daje jej chyba pozycję lidera w klasyfikacji "najczęściej czytanych przez Królową Matkę książek".

Na potrzeby tego posta Królowa Matka zdecydowała się jednak na dwie pozycje.

Będąc Młodą Nastolatką posiadała Królowa Matka Przyjaciółkę. Przyjaciółka była osobą wielce niebanalną, wybitnie inteligentną i o barwnej osobowości, początki znajomości żadnej nie tylko przyjaźni, ale nawet życzliwego koleżeństwa nie wróżyły (co jest, ciekawa rzecz, nader częstym zjawiskiem w przypadku najistotniejszych w życiu Królowej Matki związków), po jakims czasie jednakże wzajemne stosunki rozkwitły niczym róży kwiat i Królowa Matka wraz z Przyjaciółką spędziły we wzajemnej bliskości kilka pięknych lat, zarażając się od siebie nawzajem przeróżnymi dziwnymi zwyczajami, nawyczkami, doprowadzając na wyżyny szlachetną, a tak dziś niepopularną sztukę epistolografii, ucząc się przeróżnych pożytecznych umiejętności (tak, to dzięki Przyjaciólce umie Królowa Matka robic skarpetki na drutach!) oraz pożyczając sobie książki.

Przyjaciółka miała ponadto zwyczaj - co roku przy okazji wakacji czytała "Anię na uniwersytecie",


a co roku przy okazji ferii zimowych - "Kawalera de Lagardère", którym to zwyczajem zaraziła Królową Matkę, a nawet uczyniła więcej.

Albowiem, o ile Królowa Matka (podobnie jak większość świata ;)) bardzo dobrze znała już wcześniej "Anię na uniwersytecie" (i inne powieści z cyklu o Ani Shirley), o tyle "Kawalera de Lagardère" Paula Féval nie znała wcale.

I kto wie, może - gdyby nie Przyjaciółka i jej oryginalne zwyczaje oraz gusta czytelnicze - nie poznałaby go do dziś.


"Kawaler de Lagardère", opowieść o dziecku paryskiej ulicy, sierocie bez nazwiska, który na skutek zadziwiającego splotu okoliczności zostaje wplątany w konflikt między dwoma najpotężniejszymi ludźmi we Francji, księciem Gonzaga i księciem de Nevers, i zostaje depozytariuszem wielkiej tajemnicy, dosłownie panem życia i śmierci dziecka powierzonego jego opiece, a w końcu - mścicielem jest czymś w rodzaju młodszego, nie tak widowiskowego brata "Trzech muszkieterów".

I jest to brat, zdaniem Kólowej Matki (uwaga! Królowa Matka popełnia Świetokradztwo na Kanonie!!!) lepszy, bardziej działający na wyobraźnię i lepiej znoszący próbę czasu (napisała osoba, która rok temu po długiej przerwie ponownie - i też nie po raz trzeci, tylko tak bardziej z piętnasty - przeczytała "Muszkieterów" i, ojej, jak się zdziwiła, że to już nie było to, co kiedyś!), może dlatego zresztą, że - o ile Królowej Matce wiadomo - ta wersja, która ukazała sie w Polsce to wersja skrócona, może lepiej opracowana, pozbawiona dłużyzn?; pełna, wydana we Francji pod tytułem "Garbus", w Polsce nie ukazała się nigdy.

To, co łączy "Kawalera" z "Muszkieterami" to fakt, że ani jedna z (licznych) oglądanych przez Królową Matkę ekranizacji nie zadowoliła jej wyrafinowanych gustów - ale to jest materiał na zupełnie inny wpis w zupełnie innym dniu Wyzwania.

Oto są zatem, Kochany Czytelniku, książki, które Królowa Matka nie dość, że przeczytała więcej niż trzy razy, to jeszcze czytała w regularnych i usystematyzowanych odstępach czasu :)!

I to by było na tyle... do, miejmy nadzieję, jutra :).


niedziela, 1 czerwca 2014

Królowa Matka rzuca się z motyką na Słońce (Hakan Nesser, "Rzeźniczka z Małej Birmy")

Jeśli któryś z Czytelników pamięta jeszcze ten wpis, pamięta zapewne również to wyzwanie:



... i może ucieszy go informacja, że Królowa Matka zwariowała i postanowiła się wyż. wym. wyzwania podjąć.

Po pierwsze, pomyślała Królowa Matka, czerwiec ma szczęśliwie akurat trzydzieści dni, jak obszył.

Po drugie, pomyślała Królowa Matka, czerwiec jest też jeszcze szczęśliwszym zbiegiem okoliczności miesiącem przedwakacyjnym (a nawet trochę wakacyjnym), co oznacza, że obowiązków zawodowych i pozazawodowych, ale związanych z kształceniem się Potomków w uczelni podstawowej Królowej Matce znacznie ubyło.

I po trzecie,  coś się należy blogowi, Czytelnikom i Królowej Matce za cały rok szkolny prawie całkowitej posuchy.

Słowem, powstał plan "jeden dzień - jeden post", czasem dłuższy, czasem krótki, ale tak do końca Królowa Matka nie wierzy, że to się uda. Więc może to będzie dwadzieścia pięć postów. Albo dwadzieścia. Może te pytania, na które uda się Królowej Matce odpowiedzieć jednym zdaniem (tak, będą takie!) opublikuje ona razem z tymi, na które odpowiedź jednym zdaniem stanowiłaby gwałt na królewskomatczynej skłonności do słowotoku... w każdym razie - na czerwiec zapowiada się więcej postów, niż trzy!

A ten jest pierwszym z serii. 


1. Najlepsza książka przeczytana w ubiegłym roku
  
Cóż, dla nikogo, kto w miarę regularnie bywa w progach Królowej Matki nie jest tajemnicą, że ostatni rok upłynął jej głównie na lekturze kryminałów i dwóch powieści Katarzyny Michalak, a zatem nie powinno być zaskoczeniem, że najlepszą książką, jaką Królowa Matka przeczytała w ubiegłym roku jest...
...
...
...




...



... właśnie kryminał.

Chociaż niezupełnie.

Jak pisała Królowa Matka w swojej pierwszej notatce o Håkanie Nesserze, kupując jego pierwszą powieść kupowała Królowa Matka kryminał, a dostała literaturę. To samo, tylko bardziej, odnosi się do ostatniej części cyklu o inspektorze Barbarottim "Rzeźniczka z Małej Birmy".

Królowa Matka szła akurat odebrać Potomka Młodszego z przedszkola, do księgarni weszła bez zakupowych planów, po prostu zawsze wchodzi, aby ucieszyć oczy tym całym niedostępnym bogactwem, tak, jak niektórzy wchodzą do drogerii, inni do sklepów z butami, a jeszcze inni - do sklepów komputerowych. Ujrzawszy nowego Nessera ujęła go miłośnie w dłonie, zdziwiła się, że jest to piąta część cyklu zapowiadanego jako tetralogia, sprzedawczyni powiedziała zachęcająco: "Bardzo polecam!", a Królowa Matka spojrzała na nią jak na wariatkę, no bo, jak to, jej polecać Nessera, też!; po czym zmitygowała się, bo przeciez nie ma tego uwielbienia dla Nessera wybitego czcionką rozmiaru 66 na czółku, podziękowała z uśmiechem, pogalopowała do kasy, otworzyła książkę natychmiast po wyjściu z księgarni i przejściu przez jezdnię (na tyle starczyło jej przytomności umysłu), i pogrążyła się w lekturze na chwilę bardzo krótką, bo już w połowie drugiej strony poczuła się tak, jakby dostała cios w splot słoneczny.

Oto jej ulubieniec pośród inspektorów, inspektor Barbarotti, wracający do pracy po długim, przymusowym urlopie dostaje do rozwiązania starą sprawę z 2005 roku. Starą i w dodatku, zdałoby się, już rozwiązaną - sprawę elektryka, który pewnego dnia zaginął. Jego partnerką w czasie, gdy zaginął była kobieta, tytułowa "Rzeźniczka z Małej Birmy", 16 lat wcześniej oskarżona, osądzona i skazana za zamordowanie i poćwiartowanie męża. Barbarotti próbuje odkryć, czy między tą zbrodnią sprzed lat a zaginięciem elektryka istnieje jakikolwiek związek. I nie wiadomo tylko, czy to stare śledztwo jest w ogóle ważne, czy po prostu chodzi o danie inspektorowi jakiegoś prostego zajęcia, które pozwoli mu pomóc powrócić do równowagi i zająć czymś myśli, a jednocześnie, gdyby te myśli jednak nie dały się zająć, nie rozwiązanie go nie przyczyniłoby zbyt wielu szkód.

A próby powrotu do normalnego życia mają w tej książce znaczenie większe niż wszystkie kryminalne wątki, ponieważ Barbarotii powraca po urlopie, którego powodem była wielka, osobista tragedia. I to sprawia, że nie jest on jedynym bohaterem powieści.

Drugim, równorzędnym, jest smutek.

Nie depresja i nie żałoba, ale smutek, wszechogarniający, otulający jak kokon smutek, który hamuje ruchy i sprawia, że ciężko się oddycha, i z którego nie ma wyjścia, można go tylko przeżyć. I wydaje się, że się nie przeżyje. Albo, że żyć z nim będzie się już zawsze, niezmiennie, wlokąc się bez nadziei i bez sił dzień po dniu, ten dzień po dniu, który trzeba będzie jakoś przeżyć, bo wokół są ludzie, którzy na ciebie liczą i za których jesteś odpowiedzialny - i tak do końca życia.

Nie znaczy to jednak, że historia zbrodni nie jest ciekawa albo nie wciąga. Jest - jak zwykle u Nessera - opisana powoli, akcja zawiązuje się mały krok po małym kroku, stopniowo, w kolejnych retrospekcjach, odsłania się przed nami historia Rzeźniczki – kobiety, która pewnego dnia nie wytrzymała z mężem pijakiem i despotą, i po prostu go zabiła. To przynajmniej zeznała w sądzie. Ale co tak naprawdę wydarzyło się w Małej Birmie latem 1989 roku? Prawie przez całą lekturę czytelnik ma uczucie, że doskonale to wie. A na koniec dowiaduje się, że nic nie wiedział, i że od samego początku źle zgadywał.

Ale ta powieść pozostała w pamięci Królowej Matki przede wszystkim jako studium żałoby. Idealnie opisane studium żałoby. Od pierwszego spotkania z Håkanem Nesserem Królowa Matka przekonana była, że oto zetknęła się z Pisarzem, który akurat przez przypadek pisze kryminały (podczas gdy na przykład Camilla Lackberg jest - w subiektywnym odbiorze Królowej Matki - wyłacznie autorką kryminałów, a nie pisarką), ale gdyby zapragnął napisać nie-kryminał uczyniłby to równie świetnie. I "Rzeźniczka z Małej Birmy" stanowi w pewnym sensie dowód potwierdzajacy tę tezę. Jest książką w książce. Powieścią obyczajową w kryminale. Dwoma w jednym.

Nie jest łatwo wyjaśnić, dlaczego Królowa Matka tak myśli zwłaszcza, że nie umie ona właściwie mówić o tych filmach, książkach, serialach, autorach (itp., itd), których lubi, mówienie o tych, których nie lubi wychodzi jej o wiele lepiej także dlatego, że dość łatwo jest znaleźć uzasadnienie dla swojej niechęci. A jak uzasadnić uwielbienie, poza powiedzeniem: "bo tak"? 

Niestety, niestety, Królowa Matka uznaje Nessera za wyjątkowego pisarza... bo tak.

Bo potrafi w kilku słowach, delikatnie i z wielkim psychologicznym wyczuciem opisać tak szeroki wachlarz emocji, że to po prostu zdumiewa.

Bo każda jego książka wydaje sie Królowej Matce lepsza niż poprzednia, zawsze, choćby trudno jej się było za nią zabrać (patrz: "Drugie życie pana Roosa"), np. "Samotnych" uznała za arcydzieło nie tylko gatunku, i naprawdę trudno jej było uwierzyć, że niespodziewana część piąta jest lepsza, a tu surprise, surprise, rzeczywiście była, napisana tak subtelnie, tak bardzo chwytająca za gardło, tak niesamowicie wiarygodna w opowiadaniu o życiu człowieka, który musi żyć dalej, choć wydaje mu się, że nie ma po co, że nie da rady; i to jest opisane wspaniale, nienachalnie, prawdziwie jak życie, które przecież toczy się i zmienia powoli, ślimaczo, dzień po dniu, i wielkie skoki i wielkie zmiany zdarzają się w nim raczej rzadko.

Bo niezwykle umiejętnie i z talentem genialnego, budzącego podziw portrecisty pochyla się nad każdym człowiekiem i potrafi kilkoma pociągnięciami nadać mu wszystkie barwy i odcienie tęczy.

Bo pisząc wywołuje emocje, jakże umiejętnie, po prostu prowadzi czytelnika jak na sznurku tam, gdzie sam chce. Potrafi pisać fascynująco o rzeczach trudnych i nie depresyjnie o rzeczach smutnych (potrafi też pisać bardzo depresyjnie o rzeczach depresyjnych, a już "Człowiek bez psa" to istny Bergman XXI wieku, ale to insza inszość).

Bo - bez wzgledu na gatunek literacki, w którym się specjalizuje, mroczną tematykę powieści i grzebanie w ludzkich duszach w poszukiwaniu uzasadnienia dla najgorszych ludzkich instynktów i postępków -  lubi ludzi. I sprawia, że w zamian lubi się inspektora Barbarotti.

Bo "Rzeźniczka z Małej Birmy" ma zakończenie, które jest jak błysk nadziei wśród mroku. A Królowa Matka ceni Nadzieję ponad wszystko.

Bo sprawił, że Królowa Matka zakochała się w nim od pierwszego przeczytania... i tu wracamy do "bo tak", albowiem osoba zakochana jest nieobiektywna.

Jedyne, co można w tej sytuacji zrobić to samemu sprawdzić, czy i jak bardzo się Królowa Matka... nie myli :).



Ciąg dalszy nastąpi - miejmy nadzieję - jutro :).

sobota, 31 maja 2014

Truskawkowo

Ale że jest sezon na truskawki wszyscy już zauważyli, tak?

W gospodarstwie domowym Królowej Matki sezon na truskawki objawia się tym, że, uchetana jak perszeron za pługiem Królowa Matka, powłócząca nogami podczas powrotu z pracy, zauważa kątem oka stoisko owocowo-warzywne, a w tej konkretnej chwili - wyłącznie owocowe, zasypane truskawkami po brzegi, i jakaś jedna jeszcze działająca komórka jej mózgu emituje myśl: "Mam sporo dzieci, sezon na truskawki jest taki krótki, a ceny zachęcająco spadają, kupię łubiankę, albo i dwie...".

W tym samym czasie w innym miejscu Rodzinnego Grodu Teściowa Królowej Matki poddaje się myśli: "Mam sporo wnuków, sezon na truskawki jest taki krótki, a ceny zachęcająco spadają, kupię łubiankę, albo i dwie".

A Królowa Matka, która tymczasem dotarła do mieszkania własnej Matki odkrywa, że wczoraj po południu, podczas szybkich zakupów Matka Królowej Matki uświadomiła sobie, że ma sporo wnucząt, sezon na truskawki jest taki krótki, ceny zachęcająco spadaja, i nabyła łubianeczkę owocu, albo i dwie.

Wskutek wszystkich powyższych okoliczności Królowa Matka powitała weekend jako szczęśliwa posiadaczka około siedmiu kilogramów truskawek, które należało jakoś twórczo zutylizować.

Część została entuzjastycznie zutylizowana przez wszystkie cztery Pacholątka (ze szczególnym uwzględnieniem owocożernego Cholernego Eloja, czyli Pompona Młodszego) oraz ich Rodziców w sposób klasyczny i mniej klasyczny, z cukrem, bitą śmietaną oraz sauté, część przerobiona spracowanymi dłońmi Królowej Matki na soczki i dżemiki,


a z częścią postanowiła Królowa Matka poeksperymentować i sprawdzić, czy muffinki, które zwykle robi z malinami udadzą jej się także w wersji truskawkowej.

Te muffinki mają szereg zalet, to znaczy POZA tymi zaletami, które muffinki mają, że tak to Królowa Matka ujmie, zawodowo (czyt.: może je zrobić nawet dwulatek, produkcja trwa jakieś pół godziny, potrzebne składniki zawsze są w przeciętnym domu, a jak nie ma to znaczną ich część można czymś zastąpić i też będzie świetnie) - są wyjątkowo miękkie i lekkie, wychodzi ich więcej niż 12 (rzecz nie bez znaczenia przy tej hordzie muffinożerców, która żyje pod dachem Domu w Dziczy) oraz składniki mierzy się na szklanki i łyżki.

Nie, żeby Królowa Matka nie miała miarki, ma, nawet bardzo śliczną i nowiutką, bo tą poprzednią Pompon Starszy w radosnych igrcach rzucił przez cały pokój i nieco ją nadpękł, ale tym razem nie musiała jej wyjmować. Wyjęła szklankę, po czym odmierzyła dwie szklanki mąki, pół szklanki cukru oraz po płaskiej łyżeczce proszku do pieczenia i sody oczyszczonej, i wszystko wymieszała w jednej misce.

W drugiej połączyła dwa rozbełtane jajka, pół szklanki oleju i 300 g jogurtu naturalnego.

Potem wymieszała to, co mokre z tym, co suche, nałożyła do muffinkowych foremek ciasto do 2/3 wysokości, a na każdą położyła przeciętą na ćwiartki truskawkę, i włożyła foremki do pieca nagrzanego do 200 stopni na około 20 minut.


Bardzo wyszły dobre (prawie tak, jak te z malinami, które Królowa Matka piecze zazwyczaj według tego przepisu, znalezionego kiedyś tam w jakiejś gazecie), ale nie wyczerpały w najmniejszym stopniu truskawkowego problemu w Domu w Dziczy.

W związku z czym Królowa Matka postanowiła dokonać kolejnego eksperymentu i wypróbować przepis na ciasto drożdżowe z owocami. W oryginalnej wersji te owoce to były jagody, ale co z tego, truskawki też są jadalne, a jak nie, to jakoś się trzeba o tym przekonać, prawda?

Entuzjastycznie przystąpiła więc do produkowania ciasta drożdżowego, krusząc 30 g drożdży i rozcierając je z dwiema łyżkami mąki, szklanką ciepłego mleka i łyżeczką cukru. Odstawiła odczyn - miało to trwać do chwili, gdy ten się spieni, ale tempo pienienia zaskoczyło Królową Matkę i w efekcie odstawiła odczyn do momentu, gdy znaczna jego część wyszła na spacer pozwiedzać kuchenkę i okolice, i trzeba go było zbierać łyżeczką.

Spieniony i zebrany łyżeczką rozczyn Królowa Matka dodała do pół kilo mąki, 75 g cukru, jednego jajka, 10 dkg miękkiego masła i szczypty soli, całość starannie i pracowicie zagniotła w elastyczną kulę i odstawiła do ponownego wyrośnięcia na czas potrzebny, by podwoiło ono swoją objętość.

Wyrośnięte ciasto rozwałkowała i przełożyła na wyłożoną papierem do pieczenia blachę, a na nie wylała polewę poczynioną z dwóch ubitych na pianę razem z 10 dkg cukru i dwiema łyżkami ciepłej wody jajkami. Łyżką porobiła w cieście wgłębienia, a w każde włożyła płatki zimnego masła. Na wszystko wyłożyła pocięte w ćwiartki truskawki, posypała płatkami migdałowymi i, pełna watpliwości, bo ciasto wydało jej sie bardzo dziwne, włożyła je na 45 minut do piekarnika nagrzanego do 180 stopni.


Ku jej szczeremu zdumieniu ciasto pięknie wyrosło (nie tak, jak na zdjęciu w gazetce, ale to dlatego, że przepis był na blachę 30 na 40 cm, a Królowa Matka miała większą) i okazało się jadalne, a nawet smaczne na tyle, że w swoim czasie z jagodami także zostanie wypróbowane.

No i. I już. Już pozostało tylko wyłożenie całego tego truskawkowego dobra na talerze...


i pochłonięcie z błyskiem w oku i żądaniem: "Jeszcze!".

 

Czego wszystkim Drogim Czytelnikom Królowa Matka życzy :).


piątek, 30 maja 2014

Dla tych, co kochają suchary

Tekst, który zaraz przeczytasz, Drogi Czytelniku, jest własnie sucharem.

Został napisany ponad rok temu dla Grupy Desantowej, Grupa Desantowa popadła od tamtego czasu w hibernację, kiedyś, Królowa Matka ma taką nadzieję, się z niej obudzi i może nawet nadal będzie chciała, żeby Królowa Matka dla niej pisywała. Do tej chwili od czasu do czasu w miesiące szczególnie obfitujące w królewskomatczyne, ekhm, życie pozablogowe, które objawia się między innymi tym, że tu, na blogu, zapada głucha cisza, a na blogu robótkowym to już w ogóle kamienna, będzie Królowa Matka wrzucać tu od czasu do czasu i po koniecznych kosmetycznych zmianach jakiś Desantowy tekst. Tak tylko, żeby, jakby to nazwać, przedłużyć agonię bloga?... albo, o, trochę go reanimować. Niektóre z jej tekstów się do prezentacji tutaj nadają. Niektóre nie straciły na aktualności. A część Czytelników może je w ogóle pierwszy raz na oczy widzieć, więc to dla nich nawet suchar nie będzie, tylko świeżynka.

Ta w dodatku będzie o tym, co Królowa Matka od lat, z niesłabnącym ogniem, kocha, a o czym od dawna, pomimo nieslabnacego ognia, nie pisała.

Czyli o reklamach.

Jak nawet średnio-zaawansowanym Czytelnikom tego bloga wiadomo, Królowa Matka reklamy kocha.

Takie są słodkie, takie śliczne, ten świat taki... czyściutki! Wszystko, jak być powinno, wszyscy zadowoleni z życia, uśmiechnięci jak po lekach, od rana do wieczora wypachnieni i świeżutcy, z problemami, które niejednokrotnie rozwiązać można dokonując zakupu za 9,99 zł plus VAT!

Każdy by chciał w takim świecie pobyć choć chwilę, prawda? Pouśmiechać się i podładować akumulatory.

Niestety, nie każdy się nadaje. Większość ludzi dysponuje szerokim wachlarzem przeróżnych braków, niektóre są nie do usunięcia (na przykład fakt, że w dwudziestej drugiej – góra – wiośnie życia nie ma się piętnastoletnich dzieci, niestety, błąd, duży błąd, szanse na uczestnictwo w reklamie rodzinnych wczasów, samochodów i płatków śniadaniowych przekreśla niemal całkowicie), ale są i takie, nad którymi wystarczy popracować i już, drzwi do pięknego, kolorowego świata (i, kto wie, może do zrobienia zawrotnej kariery pozwalającej na umocowanie się w tym świecie na stałe też) otwarte po prostu na oścież.

Dla osób wystarczająco zdeterminowanych oto krótki, praktyczny poradnik, opracowany z podziałem na grupy docelowe.

Jeśli jesteś dzieckiem

Naucz się seplenić. Dużo nad tym pracuj, pamiętając, że trening czyni mistrza. Seplenienie sprawi, że twarde serca wokół miękną jak asfalt w upalny dzień, i to nie tylko serca rozkochanych dziadków czy rodziców, ale także surowego pracownika banku czy też współtowarzyszy podróży pociągiem. Jeśli szczęśliwie jesteś blondwłosym cherubinkiem z loczkami, dołeczkami i rzęsami (oto kolejna z rzeczy, nad którymi nie ma sensu pracować, bo albo się jest cherubinkiem, albo nie) masz całkiem spore szanse, że żaden ze współpasażerów nie zwymyśla twoich rodziców oraz/ lub powstrzyma chęć zatkania ci gęby własnoręcznie, mamrocząc pod nosem inwektywy pod adresem zarozumiałych gówniarzy, którzy wtykają nos w nie swoje sprawy i wtrącają się do rozmów obcych ludzi.

Uświniaj się od stóp do głów przy każdej okazji, i bez okazji też, jak da radę. Zakładaj białe ubranie, kiedy idziesz potarzać się na trawie. Wskakuj do każdej kałuży, którą zauważysz. Rozmyślnie polewaj ubrania sokami i zupą. Kiedy pobrudzisz sobie dłonie, wycieraj je w spodnie. Wszystko to patrząc na mamusię z uśmiechem. Bez obaw, w Idealnym Świecie Reklam, do którego aspirujemy, mamusia nie zrobi karczemnej awantury i nie posadzi cię w łazience z szarym mydłem i nakazem, byś się stamtąd nie ruszał zanim nie usuniesz wszelkich wyników swego radosnego eksperymentu, tylko rozpromieni się jak supernowa i chlapnie na plamę Vanishem, po czym wyciągnie koszulkę z pralki czystą i od razu wyprasowaną.

Jeśli jesteś kobietą

Narzekaj na zaparcia i wzdęcia, w celu ukazania światu ogromu swojego bólu chwytaj się często za brzuch. Publicznie, bo w zaciszu domowym to się nie liczy. Jednocześnie dzwoniąc np. do siostry czy najlepszej przyjaciółki nie mów: "Słuchaj, dziś nie mogę przyjść, mam okres/ okropną biegunkę" tylko używaj wyrażeń typu: "mam problemy trawienne" "mam właśnie TE dni", koniecznie ściszonym głosem. A zamiast gadać z przyjaciółką o różnościach, tłumacz jej, "jak dbać o drogi moczowe", i w celu obrazowania dbania wydobywaj z miejsc rozumianych samo przez się (takich jak szafka w kuchni, torebka wyjściowa w restauracji, biblioteczka, kieszeń płaszcza podczas spaceru z dziećmi) żądany specyfik.

Jeżeli ktoś z rodziny Ci zachoruje, nie mów: "jesteś przeziębiona", "masz rzeżączkę", "masz zaparcie"tylko objaśnij z troską w głosie: "w twoim organizmie rozwija się stan zapalny", "twój organizm zaatakowała bakteria Gram-ujemna", "nastąpiło u ciebie spowolnienie perystaltyki jelit"

O, właśnie, a propos przyjaciółki! W odwiedziny do przyjaciółki obowiązkowo udawaj się wbita w dopasowany kostiumik, a wizytę spędzaj przy stoliku z kawą i ptysiem, wzrokiem sępa wypatrując wszelkich oznak niedomycia porcelanowej zastawy.

Okres został już wspomniany, więc może jeszcze z naciskiem Królowa Matka przypomni, że samo słowo „okres” jest zabronione, a ponadto nadmieni, że nie należy też używać słowa, tfu, tfu, "krew". Płyn, tylko płyn!

W "te dni" zawsze ubieraj się w białe spodnie, w rozmiarze od "obcisłe" do "bardzo, bardzo obcisłe", chadzaj na plażę w bikini, udaj się na przejażdżkę konną, potańcz i bardzo intensywnie uprawiaj różne sporty. Pytanie, czego producenci dodają do tych tamponów jest zdecydowanie nie na miejscu.

Gdy wstajesz w środku nocy do maleństwa z kolką koniecznie odziej się w bluzkę przetykaną złota nicią i strzel sobie wyrafinowana fryzurę, wszystkie prace domowe wykonuj w pełnym (najlepiej niemal wieczorowym) makijażu i butach na wysokich obcasach, ale muszlę klozetową/ piecyk kuchenny/zlew/ kabinę prysznicową czyść dopiero wtedy, kiedy narośnie na niej czarno-brązowa warstwa brudu (możesz ją specjalnie hodować do tego momentu, aby jak najlepiej odcinała się od wypucowanego na wysoki połysk tła).

Takie drobiazgi, jak noszenie ze sobą na premierę w operze w wieczorowej torebce dwulitrowej butli płynu do płukania tkanin jako absolutnie elementarne i oczywiste dla wszystkich nie wymagają podkreślenia.

Jeśli jesteś nastolatkiem

… płci męskiej, obowiązkowa, absolutnie obowiązkowa jest fryzura "na topielca, z przedziałeczkiem". Jako osoba pracująca w szkole Królowa Matka pilnie obserwowała swoich uczniów (i uczniów sąsiedniego gimnazjum), na dwustu chłopa może jeden ma półdługie, tłustawe włosy z przedziałkiem i grzyweczką zasłaniającą oko. A w reklamie - jakieś 90 procent. I tajemnica, dlaczego żaden z uczniów Królowej Matki (ani uczniów sąsiedniego gimnazjum) nie jest gwiazdą reklamy rozwiązany.

Jeśli jesteś ekspertem (od czegokolwiek)

Zanim życzliwie podzielisz się wiedzą o zdobyczach nauki w służbie ludzkości, musisz mieć biały
fartuch, równie biały plastikowy uśmiech i O-KU-LA-RY (zwłaszcza, jeśli jesteś naukowczynią!). Bez okularów się nie liczy, bardzo mi przykro. Używaj słów o jak największej ilości sylab, dla przykładu „multipolichlomarydy” „miclearny płyn z dwuproteinami multipereł”, wzmianka o NASA i programie kosmicznym będzie doprawdy wisienka na torcie.

Jeśli jesteś...

no, właściwie kimkolwiek nie mów inaczej niż podniesionym głosem. Dużo krzycz. Trenuj mówienie jak najbardziej piskliwie.

A gdy już wszystkie te elementy złożysz w całość, gdy staniesz się dwudziestoletnią matką piętnastoletnich bliźniąt uczesanych z grzywką i przedziałkiem, w pełnym makijażu i z uśmiechem na ustach szorująca ohydnie brudny zlew odcinający się dramatycznie od wylizanego na błysk kuchennego wyposażenia i oblewającą obcych ludzi keczupem, żeby im następnie sprać plamę za pomocą specyfiku noszonego pod pachą nawet na premierę w operze... Gdy będziesz mamusią serwującą swoim bliźniętom batonik na śniadanie w minimalistycznie umeblowanej kuchni wielkości przeciętnego polskiego mieszkania, odzianą markowo o godzinie siódmej rano, uczesaną wzorowo i – nadal – krzepiąco uśmiechniętą, udająca się po nakarmieniu dwóch piętnastolatków batonikiem i chlebem z czekoladą do pracy w laboratorium, w którym wlewać będziesz zieloną ciecz do cieczy błękitnej i, spoglądając dobrotliwie przez okulary, głośno opowiadać o termojądrowej reakcji w plazmie deuteru...

Ach. Wtedy nic już nie będzie stało na przeszkodzie, by wkroczyć do tego świata, który – jak nas z uporem godnym lepszej sprawy przekonują jego architekci – jest zaledwie odrobinkę podkolorowanym odbiciem rzeczywistości.


PS. Jak Królowa Matka do tego dojrzeje, względnie - jak uspokoi się to szalejące wokół niej coś, zwane szarym i nudnym życiem Matki Pracującej, popełni ona osobny wpis o tym, co trzeba zrobić, by zostać Męskim Bohaterem Reklamy. Bowiem przed mężczyzną, pragnącym zrobić karierę w kapryśnej, reklamowej branży stoi tak wiele tak różnorodnych, a wręcz nawzajem wykluczających się wyzwań, że zasługuje to na osobny wpis.

wtorek, 27 maja 2014

Jak bezbłędnie rozpoznac pochodzenie filmu

Potomek Młodszy - Mamusiu, czy SpongeBob to jest amerykańska bajka?
Królowa Matka - Tak.
Potomek Młodszy (z zadowoleniem) - Od razu wiedziałem, (wyjaśniająco) bo dzieje się pod wodą.

I wszystko, jak Królowa Matka mniema, jasne :).

czwartek, 22 maja 2014

Kontrastowo

Królowa Matka osiągnęła ostatnio szczyt optymizmu, ośmiotysięcznik normalnie, i jest pewna, że raczej długo nie zdobędzie kolejnego oraz, że z wielu powodów jej Korona Himalajów wyglądać będzie tak:


ale na bezrybiu i rak ryba, a darowanemu koniowi sie nigdzie nie zagląda, nieprawda.

Otóż stała sobie dni temu kilka Królowa Matka przed szybą wystawową i kontemplowała to, co było za nią kusząco wyeksponowane, musi przed jakąś księgarnią, bo kontemplowanie innych wystaw się w światopoglądzie Królowej Matki nie mieści. Znienacka słońce, odbite w otwieranych przez kogoś drzwiach ją oślepiło, Królowa Matka, skrzywiona, spojrzała odruchowo w swoje odbicie w szklanej tafli, po czym coś w niej - to coś najwyraźniej źle wytresowane przez przekaz bombardujący zewsząd umysły i pań starszych, takich jak Królowa Matka, i tych całkiem młodych, za pomocą przepięknych modelek, lat 17, reklamujących kremy dla cery dojrzałej i wszystko inne też (bo przecież nikt tak dobrze nie nadaje się do reklamy jak przepiękne, wiośniane dziewczę, lat 17, któremu już, już kończy się data przydatności do użycia, stoi ono bowiem u progu szarej, pustej i brzydkiej starości, powszechnie zwanej "dwudziestką"); otóż to źle wytresowane coś w jej głowie zawołało z radosnym zdziwieniem:

"O, jejciu, jak mi sie fajnie układają zmarszczki!!!".

Bowiem musisz wiedzieć, Czytelniku, że nieustanną zmorą Królowej Matki była myśl o zmarszczkach a la Czarownica z Chatki na Kurzej Nóżce, z takimi bruzdami po obu stronach ust, nadającymi twarzy wyraz nieustannego zgorzknienia, a wydawało jej się, że do takich bruzd ma skłonność. A tu proszę, zamiast bruzd ujrzała urocze kurze łapki (a niechby i łapy, o, wa, wielkie mecyje!) od uśmiechu, no sam cymes, proszę Państwa oraz kto by pomyślał!

Uradowana odkryciem, że ma śliczne zmarszczki Królowa Matka udała się była do domu własnej Matki, gdzie zastała oną pogrążoną w uczuciu przeciwpołożnym. Matka Królowej Matki lżyła oto bowiem podeszły wiek (który jej był dokopywał właśnie za sprawą bolących nóg) słowami licznymi a wielce obrazowymi, a wszystkimi jak jednym powszechnie uważanymi za obelżywe, robiąc krótkie przerwy wyłącznie dla sprawdzenia, czy młodzież (która zawsze, ale to zawsze przypadkiem znajduje się w pobliżu akurat w tym momencie, w którym padają słowa lub stwierdzenia nie przeznaczone dla ich niewinnych usząt) nadal cieszy się dzieciństwem na balkonie, gdy zas upuściła sobie nieco pary rzekła smutno:

- Bo tę starość to ktoś bardzo źle wymyślił, bardzo, i teraz nie wie, jak się z tego wycofać...

Cóż.

Do tego etapu myślenia o swoim wieku Królowej Matce jeszcze trochę brakuje...