sobota, 26 marca 2016

Wszystkim, najlepszego. Alleluja

Okna umyte - bardzo pobieżnie, ale zawsze. Burdel, pieszczotliwie zwany bałaganem, a na potrzeby pijarowe - zwykłym, domowym nieładem ogarnięty. Też pobieżnie, bo przy Potomkach inaczej się nie da i albo sobie człowiek wyrobi w temacie, ekhm, domowego nieładu postawę "zen", albo będzie dogłębnie i bez przerwy nieszczęśliwy. Królowa Matka wybrała "zen", nawet trochę, jak by to ująć, wyniosłe zen, bo niby czemu nie. Życie Pompona Młodszego, które skutkiem żałobliwego jędzenia ("Ale gdzie jest ten witlazyk do pomalowania, mamusiu? Mamo, ale ja chcę juz malować! Ale mówiłaś, że będę malować, ja chcę juz! Gdzie on jest, ten witlaz? Malować chceeeeem! Ale mówiłaś mi, ze będę malować, dlacego mi nie das tego witlazyka, mamoooo! daj mi witlazyk!!! Daj mi falby!!!! Mamo, bo ja chcę malować, mamoooo!!! mamo, gdzie pędzelki? Ale cemu ty mi nie das pędzelków? Ale mamoooo, daj mi witlażyyyk! Aleeee maaaamoooo", i tak przez godzinę bez przerwy i bez marginesu dla negocjacji) wczoraj wisiało na włosku - zostało (cudem, Królowa Matka to Państwu mówi!) ocalone. Żonkile kupione i sieją urodą, jak to żonkile mają w zwyczaju, hiacynty kwitną, ceramiczne zające, przywiezione lata temu z Włoch przez Siostrę Królowej Matki - wyciągnięte z szafki i postawione na parapecie, jak co roku.

Legendarne Mazurki Królowej Matki, te Mazurki, przez które jakiś czas temu Teściowa Królowej Matki przechorowała Lany Poniedziałek, ponieważ w niedzielę siadła i wrąbała caluśką blachę mazurka, sama jedna, te, których lat temu kilka prawie zabrakło na Wielkanoc, gdyż rodzona Matka Królowej Matki, co weszła do pokoju, gdzie ciasta "odpoczywały" częstowała się kawalątkiem, no, naprawdę, malusieńkim, jednym gryzkiem normalnie, no, jak to, że nie ma, przecież to niemożliwe, tak, te, o których wspomniana Teściowa, chora na cukrzycę, mawia z łakomym błyskiem w oku: "A, co mi tam, najwyżej sobie strzelę podwójną insulinkę!", otóż te właśnie mazurki zostały już upieczone


i udekorowane (a dekoruje Królowa Matka zawsze późnym wieczorem łamanym przez wczesną noc i poranna galopada na dół, aby obejrzeć, jakie psychopatyczne wizje wyprodukowała jej otępiała od przemęczenia po całym dniu stania przy garach oraz pobieżnego ogarniania domowego nieładu - podziwiajcie mój pijar, Kochani Czytelnicy! - wyobraźnia jest w Domu w Dziczy tradycją porównywalną z poszukiwaniem koszyczka od Zajączka w poranek wielkanocny albo ubieraniem choinki w wigilijne przedpołudnie).


Słowem, oto nastąpiła najulubieńsza chwila Królowej Matki.


Chwila, gdy jest jeszcze przed świętami, ale już nic nie trzeba.

Chwila, gdy Królowa Matka może sobie siedzieć i pachnieć.

Więc siedzi sobie. I pachnie (bardzo ładnie, bo właśnie testuje perfumy, których dostanie w prezencie od Pana Małżonka rozważa). I produkuje jajka w szydełkowych ubrankach, które na tę Wielkanoc już nie zdążą, ale może przydadzą się na następną. A czasem poczyta trochę. Wymyśli misie z polaru, które zrobi, jak już skończy robić jajka.

I napisze życzenia.

Nie jest dobra w składaniu życzeń, więc te będą nieporadne.

Bez względu na to, w co wierzycie, i czy w ogóle wierzycie, czy te święta to dla Was po prostu dodatkowy wolny dzień czy głebokie duchowe przeżycie, wszystkiego najlepszego, Kochani Czytelnicy.

Zdrowia. Dużo zdrowia.

I spokoju. Dużo, dużo spokoju.

I niech Wam się szczęści we wszystkim.


Dziękuję, że chce Wam się tu zaglądać.

niedziela, 6 marca 2016

Woda, szkło i złodzieje, czyli recenzja bez tytułu (oraz o Królowej Matki problemach z fantastyką) (Scott Lynch, "Kłamstwa Locke'a Lamory")

Zapada wieczór, duszny wieczór po dusznym dniu, ale mimo zmroku nie robi się ani odrobinę chłodniej. Słabe powiewy wiatru zamiast choćby śladowego orzeźwienia przynoszą jedynie stęchły zapach znad rzeki. Niebo rozświetla na zachodzie brudnoróżowa łuna, a w wieczornej ciszy, która powoli ogarnia świat, wyraźnie słychać jedynie brzęczenie łańcucha na posadzce...

Chwila.

Jakiego, do cholery, łańcucha?!

Królowa Matka unosi głowę.

Leży we własnej sypialni, lampka rozprasza mrok, ani stęchły, ani żaden inny zapach znad rzeki nie dociera do Domu w Dziczy choćby dlatego, że okna są szczelnie zamknięte. Jak zawsze, gdy Ukochane Potomki śpią - a właśnie śpią - w Domu w Dziczy zapada błogosławiona, nie zakłócana niczym (a już na pewno nie brzękiem łańcucha) cisza. Jaki zresztą łańcuch mógłby tu brzęczeć, Królowa Matka nie posiada podobnego sprzętu na wyposażeniu, musiało jej się coś przesłyszeć, zapomnijmy o tym i powróćmy lepiej do książki, nim padniemy w nią twarzą za najdalej kwadrans, jak to się dzieje codziennie.

Zmotywowana uświadomieniem sobie znanych jej, zdałoby się, od podszewki faktów Królowa Matka powraca do lektury.

Wilgotne powietrze osiada na twarzy i ma się wrażenie, że oddycha się wodą, w widmowym zmroku zacierają się kontury wszystkiego, na szczęście można poruszać się po omacku, jeśli wie się na wyrywki, co się gdzie znajduje w najbliższej okolicy, a już na pewno nie zbłądzi się idąc za dźwiękiem łańcucha, który...

JAKIEGO, DO CHOLERY, ŁAŃCUCHA?!


...


I tak właśnie, Kochani Czytelnicy, wyglądała każda wizyta Królowej Matki w Camorrze.


W świecie "Kłamstw Locke'a Lamory".


Camorra.

Miasto-Państwo. Wyspy i wysepki połączone siecią mostów i kładek, słony wiatr od morza, dźwięk chlupoczącej, kotłującej się, rozbijającej o ściany kanałów wody, statki, stateczki, łodzie. Dzielnice niewyobrażalnej nędzy, wymarłe po każdej, cyklicznie nawiedzającej miasto zarazie, po której w opustoszałych domach biedoty zostaje jedynie rzesza sierot, łakomy kąsek dla łowców niewolników i handlarzy żywym towarem. Ubogie, byle jak sklecone domy, zmywane przez morze przy każdym sztormie, wąskie uliczki, w które lepiej nie zapuszczać się bez obstawy, karczmy i zajazdy, w których ubija się małe i większe niezupełnie legalne interesy.

Pośrodku miasta – pięć wież, majestatycznych, olbrzymich, pięknych. Zbudowanych ze staroszkła – tajemniczej, niezniszczalnej substancji, tworzonej przez jeszcze bardziej tajemnicze plemię Eldrenów, legendarnych, na pół już baśniowych założycieli i budowniczych Camorry. Centrum miasta, miejsce, gdzie żyją arystokraci, wiszące ogrody, wyrafinowane spotkania, bale i przyjęcia, subtelnie iluminowany alchemicznym światłem przepych równie niewyobrażalny jak nędza leżących u stóp Wież lepianek.

A pod ziemią... no, może nie dosłownie pod ziemią, ale w cieniu, tajemniczo, nielegalnie – inny świat. Świat przestępców, łotrów spod ciemnej gwiazdy i morderców, wykwalifikowanych zabójców i wysoce wykształconych w swoim fachu złodziei związanych tajemnym Paktem, którego złamanie karze się śmiercią, świat dzierżony żelazną pięścią przez Vencarlo Barsaviego, capo di tutti capi, który usunął wszystkich poprzednich (oraz współrządzacych) capi ze swej drogi i obecnie ma monopol na władzę w podziemnym świecie Camorry.

Częścią tego świata są Niecni Dżentelmeni, grupa sierot przygarniętych przez Ojca Łańcucha, który wziął na siebie niewdzięczne zadanie zrobienia z tej żałosnej zbieraniny godnych szacunku złodziei. Bracia Sanza, bliźnięta, radośni, czerpiący z przyjemności życia garściami (nieistotne, czy byłaby to wizyta w zamtuzie, przygotowanie wykwintnego posiłku czy skok na bank), pozostawiający innym wysiłek intelektualny, nastoletni Pędrak, dopiero pobierający - acz z dużym zapałem - lekcje złodziejskiego fachu, Jean Tennant, potomek zamożnej, kupieckiej rodziny, wielki, łagodny, misiowaty, w okularach – to na pierwszy rzut oka, świetnie wyszkolony w szermierce, mistrz walki na pięści, oczytany, inteligentny oraz z maszyną liczącą w mózgu – to na drugi.

No i Locke Lamora.

Drobniutki, chudziutki, wręcz cherlawy, niski chłopiec, który pewnego dnia wyłonił się wraz z dziesiątkami innych sierot z najbiedniejszej camorryjskiej dzielnicy, spustoszonej przez kolejną zarazę. Miał więcej szczęścia niż te dzieci, które trafiły na statki handlarzy niewolników, i niż te, które utworzyły gangi, kradnące dla paru groszy albo czegoś do jedzenia, każdego dnia ryzykując powieszenie, i nawet niż te, które wziął pod swoje skrzydła Złodziejmistrz, opiekun grup dzieci-złodziejaszków, którym zapewnił dach nad głową, posiłek i jakie-takie bezpieczeństwo w zamian za złodziejskie łupy.

Miał też więcej niż te dzieci talentu.

Locke Lamora jest złodziejem. Ale nie jakimś tam złodziejaszkiem, obcinającym sakiewki nie dość ostrożnym mieszczanom czy też okradającym kupieckie kramy, ale Złodziejem przez duże „Zet”, Złodziejem przez „Zet” wielkie, ozdobne i inkrustowane drogimi kamieniami, Złodziejem-Artystą, potrafiącym w razie potrzeby przedzierzgnąć się w kupca, żebraka lub kapłana dowolnej religii, stać się cudzoziemcem mówiącym płynnie w jakiś lokalnym dialekcie lub arystokratą, biegle posługującym się dwudziestoma rodzajami sztućców oraz wprawnie i z wdziękiem tańczącym menuety i inne galiardy z figurami. Jest Złodziejem, który odebrał staranne i wszechstronne wykształcenie w kierunku bycia najlepszym złodziejem, jakiego nosiła Matka Ziemia, a w dodatku posiada szczególne po temu predyspozycje, wybitny talent oraz wysokiej klasy inteligencję. Mały czy nie, drobny i niewysoki czy nie, staje się głową grupy Niecnych Dżentelmenów, okradając tylko najbogatszych, tylko najbogatsi bowiem dysponują majątkiem zdolnym apetyty wspomnianych Dżentelmenów zaspokoić.

Poznajemy ich (Dżentelmenów, nie majętnych arystokratów, że Królowa Matka uściśli) właśnie w chwili gdy Locke wpada na pomysł oskubania do ostatniego miedziaka jednego z najbogatszych mieszkańców Camorry i – choć początkowo realizacja niezwykle zuchwałego pomysłu idzie dobrze – na drodze Locke’a i jego gangu stają niespodziewane przeszkody, nieoczekiwane wydarzenia i niezwykle trudni przeciwnicy...


Nigdy, z całą mocą podkreśla Królowa Matka, NIGDY nie przeczytała ona książki tak plastycznie napisanej, że właściwiej byłoby powiedzieć – namalowanej. Czytała napisane wspaniale, czytała napisane tak, że film z nich wyświetlał jej się w głowie, czytała wzruszające, poruszające, działające na zmysły, opisane starannie, z precyzyjnie wykreowanym albo opisanym światem, różne czytała, ale takiej – nigdy. Z tego właśnie powodu staje ona okoniem wobec 90 procent pozytywnych (istnienia negatywnych nie przyjmuje do wiadomości) recenzji opisujących udręki obcowania z pierwszymi stoma (z 556 :)) stronami powieści. Królowa Matka nie odnotowała żadnych trudności, żadnych udręk, żadnych kłopotów. Od pierwszej chwili, od pierwszej strony, a wręcz od pierwszego zdania wślizgnęła się w świat Camorry dokładnie tak, jak zostało to opisane na początku tego posta.

Przy każdym powrocie do lektury (a czytała wszędzie i wszędzie tę cegłę ze sobą targała) wpadała w powieściowy świat tak, że dziwiła się, że nie słyszała przy tym chlupnięcia. Siedziała w autobusie, wyciągała książkę, otwierała ją, chlup! Szła ciemnymi, ciasnymi uliczkami, oblewała się potem pod kapłańską szatą, ukrywała twarz pod kapturem, podnosiła wzrok, autobus zakręcał pośród kolorowych bloków wyzłoconych słońcem, między krzewami pokrytymi świeżą zielenią, na kryształowo czystym niebie nie było ani jednej chmury, Królowa Matka opuszczała wzrok, chlup!... ręce jej omdlewały od ciężaru wózka, który ciągnęła za sobą, wózek terkotał i podskakiwał na kocich łbach, rzemienie wrzynały się w ręce, kolejny skręt autobusu, wynurzamy się z ciemnego, dusznego świata, haust świeżego powietrza, słońce aż razi po wyjściu z tej ciemności, no, ale trzeba wysiadać...

I tak przez całe trzy części - i tak, recenzji mówiących o tym, że dwie kolejne części nie trzymają poziomu pierwszej Królowa Matka też nie przyjmuje do wiadomości. Jej tam wszystkie trzymały, nie wyklucza, że przez to wrażenie nurkowania w świat wykreowany, którego Królowa Matka doznawała przy lekturze całej trylogii, bez wyjątku.

Nazwanie tego wrażenia „wyświetlaniem filmu w głowie” byłoby skandalicznym niedomówieniem, to nie był żaden film, to było wręcz fizyczne doznanie smaków, zapachów, dźwięków i obrazów, i przyzna się Królowa Matka, że aż nie chce, żeby „Kłamstwa Locke'a Lamory” sfilmowano, bo wie, że żaden film nie dorówna jej wrażeniom z lektury (nie, żeby dywagacji na temat obsady w Domu w Dziczy nie czyniono, bo owszem, czyniono, dyskutowano, guglowano, a nawe się zażarcie kłócono, i od razu napisze Królowa Matka, narażając się licznym wielbicielkom niż.wym., że obsadzenie duetu Locke/Tennant duetem Hiddleston/Hemsworth uważa Królowa Matka za prostackie pójście na łatwiznę).
Oczywiście namalowanie słowami świata Niecnych Dżentelmenów nie jest jedyną zaletą tych powieści. Poza tym, że jest to świat odmalowany nadzwyczaj plastycznie i nadzwyczaj dokładnie – śmierć jest w nim śmiercią, brud – brudem, okrucieństwo – okrucieństwem, bez ozdóbek i niedomówień – jest on także niezwykle dopracowany, do szczegółu, bohaterowie – wiarygodni i "lubialni", choć przecież mowa o przestępcach, z jakimi nikt z nas nie chciałby się spotkać (chociaż, z drugiej strony, jaki procent czytelników Scotta Lyncha należy do bogatej arystokracji, grupy, która mogłaby się czuć zagrożona przez Niecnych Dżentelmenów jak doba długa? ;)).

No i ten język!!! Te dialogi!!! Królowa Matka dosłownie umierała z rozkoszy co stronę, kocha bowiem ludzi, których język słucha jak pies ukochanego pana, a Scottowi Lynchowi język jest posłuszny jak mało komu. Te żonglerki słowne, to zróżnicowanie bohaterów pod względem języka, te wulgaryzmy tam, gdzie powinno być wulgarnie, elegancja tam, gdzie powinno być elegancko, a dwuznaczność i dyplomacja tam, gdzie powinno się umiejętnie żonglować słowami.


„ - Nikoros zwróci ci koszty z funduszy partyjnych. 
   - Ja... - zaczął Nikoros. 
   - Nikorosie, dziś po południu twoim zadaniem jest kwitować słowem „tak” wszystko, co padnie z moich ust. Im dłużej będziesz to ćwiczył, tym szybciej stanie się to gładkim, mechanicznym odruchem, nie zostawiajacym ci czasu na bolesne rozmyślania. Możesz to dla mnie potrenować? 
   - Tak. 
   - Masz wrodzony talent”. 

Królowa Matka (która akurat była świeżo po lekturze „Nie oddam dzieci” Kasieńki Michalak) usiłowała sobie wyobrazić, jak AłtorKasia opisałaby faceta - bohatera, rzecz jasna, pozytywnego z kościami -  wywierającego nacisk na opornego podwładnego, i wyszło jej mniej więcej coś takiego: „- Słuchaj, s...synu – warknął Michał, przypierając tchórzliwie strzelającego na boki oczami Pawła do ściany swoim muskularnym ramieniem. - Pamiętaj, kto ci, gnoju, płaci. Jak mówię, co robić, to odpowiadasz „tak”i zastanawiasz się, czy robisz to dość szybko. Zrozumiałeś, cholerny bydlaku?”. Podesłałaby jej Królowa Matka próbkę, jak to powinno wyglądać, ale doszła do wniosku, że nie ma sensu rzucać przed niektóre stopy brylantów wielkości strusich jaj...

Chodziła Królowa Matka obok tego Lamory'ego jak pies koło jeża (albo wręcz jeżozwierza), niby chciała (bo ktoś polecał, bo obiło się o uszy, bo w przyjacielskiej rozmowie dwóch osób, których ocenom literackim Królowa Matka ufa pojawiła się trylogia Lyncha, zdobna w gejzery zachwytów), a niby nie (bo, jak się po pewnym czasie okazało, Niecni Dżentelmeni pomylili jej się z filmem „Liga Nadzwyczajnych Dżentelmenów”, do którego to dzieła filmowego Królowa Matka dokonała podejścia dwa razy, i tyleż razy zasnęła w trakcie projekcji, więc co to będzie przy książce, myślała), a w dodatku Królowa Matka ma problem z fantastyką.

Królewskomatczyny problem z fantastyką polega na tym, że – jeśli natrafi na coś naprawdę dobrego – nie potrafi uwolnić się z wyobrażonego świata. Nie ma zazwyczaj problemów z przeżyciem żałoby po ukończonych nawet najlepszych powieściach, których akcja rozgrywa się w świecie rzeczywistym. Może to być wiek XII, VII albo III p.n.e., nie robi, byle świat był realny, a bohaterami byli zwykli, normalni, chodzący po ziemi i nie potrafiący się teleportować (ani w ogóle robić niczego niezwykłego) ludzie. Do pewnego momentu zresztą Królowa Matka odczytywała „Kłamstwa...” jako powieść jak najbardziej realistyczną, do tego stopnia, że zirytowały ją i wytrąciły z rytmu pojawiające się elementy magiczne, jak alchemiczne światło, staroszkło czy Sokolnik wraz z jego mrocznymi umiejętnościami. Do dziś zresztą uważa, że „Kłamstwa...” mylnie szufladkuje się wyłącznie jako powieść fantasy, bo tak naprawdę książka ta może uchodzić zarówno za powieść łotrzykowską, albo z gatunku płaszcza i szpady, thriller, albo i kryminał, zaś elementów "nie-z-tej-ziemi" jest w niej przyjemnie mało.

Ale gdy już coś w głowie Królowej Matki oswoi myśl, że polubiła fantasy – choćby i łotrzykowskie fantasy – Królowa Matka przywiązuje się do stworzonego świata na amen. I koniec. Zaczyna porównywać. I wszystko przeczytane "potem" jest gorsze. Wszystko jest nieprawdziwe. Do wszystkiego innego przekonuje się z najwyższym trudem. Skutek jest taki, że Królowa Matka ma na swojej Liście Ksiąg Przeczytanych zaledwie parę pozycji fantasy (ma też kilka, które uchodzą za fantasy wśród znawców tematu, których to znawców opinii Królowa Matka nie podziela, ale to insza inszość :)).

Za to wszystkie, które ma, kocha.

I jest świadoma, że do następnej pozycji tego gatunku musi dojrzeć, dorosnąć oraz uklepać emocje.

Co potrwa. Może i kilka lat.

Ale nie szkodzi.

Na razie Królowa Matka wraca do Camorry.

Chlup - i zanurza się z głową.




I czeka na czwartą część :).

sobota, 5 marca 2016

O więzach

Królowa Matka (do Pana Małżonka) - Zrobiłeś sobie już kolację i nie wziąłeś tego paprykarza, który kupiłam?
Pan Małżonek - Tak. Nie. Zrobiłem, znaczy się. I nie wziąłem.
Królowa Matka - Dlaczego? Przecież lubisz!
Pan Małżonek (boleśnie szczerze) - Bo ciebie nie było i nie mogłem zapytać, a sam się boję.
Królowa Matka - ???
Pan Małżonek (tonem koniecznego wyjaśnienia) - No, boję się ciebie, zawsze się bałem, nie wiedziałaś?
Królowa Matka (w szoku i wstrząsie) - Nie. Bo to ja się ciebie boję i zawsze się bałam. (popadając w smętną zadumę) Wygląda na to, że jesteśmy dwojgiem ludzi, którzy się siebie boją, doprawdy, jakim cudem przetrwaliśmy tyle lat u swego boku...

Pan Małżonek i Królowa Matka (pogrążają się w bolesnej autorefleksji).

Pan Małżonek (płynąc na fali bolesnej autorefleksji) - Cóż nas ze sobą trzyma, tych lat... no, naprawdę dużo, byłżeby to zwierzęcy strach?
Potomek Starszy (dotąd siedzący niewinnie na kanapie i pozornie nie zwracający żadnej uwagi na niewymuszoną wymianę zdań, krążącą między Rodzicami z lekkością confetti) - Nie, to my. Pojawiliśmy się i połączyliśmy was na zawsze więzami miłości.




Tak, to musiało być to :).

wtorek, 23 lutego 2016

Bajka na dobranoc

Królowa Matka wraca z pracy.

W tym miejscu autobus zawsze dlugo stoi, bo i podróżnych wpuszcza/wypuszcza, i czeka na zmianę świateł.

Królowa Matka siedzi z opartą o szybę głową, przemielona, wypluta, wyczerpana kaszlem, katarem, bólem zatok, mówieniem do dziatwy, która niekoniecznie słucha, dyżurami, hospitacjami, obolała, słabiutka jak szczenię - i patrzy. Bezmyślnie patrzy, bo w tym stanie nie jest zdolna do wyprodukowania choćby jednej myśli, patrzy zahaczając okiem o pierwszy duży obiekt, który się trafia na linii miedzy jej oczami a horyzontem.

Facet.

Na środku apoplektycznego oblicza nos, przypominający dorodnego pomidora kształtem i wyglądem. Rozszerzone pory widać wyraźnie nawet z tej odległości, w której siedzi Królowa Matka. I fioletowe żyłki na policzkach, i czerwone, popękane naczyńka krwionośne. Przekrwione oczy wpatrzone w nieokreślony punkt w przestrzeni, oblicze typu "oj, nie wraca ci on z kina".

Naokoło łysiny - kępki jasnych, rzadkich włosów. Raczej dawno nie mytych. W posklejanych kosmykach sterczą na wszystkie strony.

Wielki. Zajmuje połowę ławeczki przystankowej, na której siedzi samotnie, ale coś Królowej Matce mówi, że gdyby byl drobniutki jak koliberek, to też nikt by obok niego nie siedział.

Zaniedbany, żeby użyć łagodnego slowa. W jakiejś koszuli czy bluzie, nie dopinającej się na ogromnym brzuszysku, wyświechtanej kurteczce z przykrótkimi rękawami, z których wystają łapy, kudłate, ogromne, zakończone dłońmi jak bochny. W spodniach, też przykrótkich, w rozdeptanych półbutach, wsuniętych na gołe, opuchnięte stopy. Od pierwszego rzutu oka widać, że nie spędza mu z powiek snu kwestia, czy te koszulo-bluzy, spodnie, buty, kusa kurteczka - to w rzucik, to w kratkę, to w fioletach, to szaro-bure, a tamto z żóltymi elementami - do siebie pasują kolorem czy fasonem, no, fason to jest w ogóle chyba rzecz raczej rzadko zaprzątająca mu głowę.

Podobnie jak higiena. Wszystkie ubrania wygladają na mocno nieświeże, pewnie nie pachną zbyt pięknie, jeśli wnioskować po pustce, wytworzonej wokół niego przez innych czekających na przystanku ludzi. Są stare i zużyte.

On też.

Siedzi, kamiennie nieruchomy, i patrzy w dal.

Nagle drga, sięga za pazuchę przyciasnej kurteczki i wyciąga zza niej worek z szarego papieru. W środku worka charakterystyczny, podłużny kształt, opakowanie fachowo zwinięte.

O, miga zbłąkana myśl w głowie Królowej Matki, chłopak, jak widać, zna przepisy, wie, że jak chce się napić w miejscu publicznym, powinien mieć napój estetycznie ukryty przed wścibskimi oczami Straży Miejskiej, brawo, widać, że się przejmuje.

Ale mężczyzna rozwija szary papier. Wyciąga z niego swoją butelkę i podnosi ją do oczu.

To nie butelka.

Facet trzyma przed twarzą podłużny, wąski woreczek napełniony wodą, niemal zupełnie ginący w jego ogromnych łapskach.

W środku pływa mieniąca się tęczowo złota rybka, ciągnąca za sobą zachwycający welon ogona. Wygląda jak uchwycony magicznym sposobem promień słońca.

Facet uśmiecha się. Wskazującym palcem delikatnie gładzi folię worka. Ostrożnie pakuje go z powrotem do szarej torebki, zawija ją starannie, z namaszczeniem ukrywa za pazuchą kurtki. Znów nieruchomieje.

Autobus rusza.

Facet zostaje sam na swojej ławce, ze wzrokiem ponownie utkwionym w nieokreśloną dal...

wtorek, 16 lutego 2016

Aaaaaaaa...psik!

- Mamusiu - powiedział tydzień temu bladym świtem Pompon Młodszy, potargany, zarumieniony, w przerwach między atakami kaszlu oraz biedniutki (a trzeba podkreślić, że niewiele jest na tym świecie bardziej czarujących i rozbrajających widoków, niż biedniutki Pompon Młodszy - z wielkimi oczami błyszczącymi od gorączki, plackami rumieńców na krągłych policzkach, płowymi włosiętami sterczącymi na wszystkie możliwe strony, kształtną główką chwiejącą się - zda się - bezsilnie na cieniuteńkiej szyjce, żywcem dziecko z jednego z tych słodkich obrazeczków, których Królowa Matka w dziecięctwie miała w domu na tony...

Źródło

- czy kaszel to jest taki malutki kotek?

Kaszel w postaci malutkiego, zielonego, puchatego stworka pojawił się w jednej z tych reklam, okupujących od początku sezonu grypowego telewizory polskich miast i wsi, i był naprawdę uroczy.

Niestety, ten, który postanowił zamieszkać w Pomponie Młodszym już taki uroczy nie był.

W dodatku był tylko jednym z objawów nadciągającej nad Dom w Dziczy epidemii.

I był zaraźliwy.

W efekcie czego tydzień temu Królowa Matka spektakularnie padła do towarzystwa dychrającym Pomponom.

Po tygodniu one wstały.

A ona nie.



Przebóg, kiedy ona taka chora była ostatnio to już naprawdę nie pamięta.

Leżąc pod tuzinami kocyków, sięgając drżącą ręką po herbatkę i zmieniając zdanie z braku sił w połowie drogi, trochę majacząc, a trochę bredząc skutkiem plątania języka z ogólnej słabości usiłowała Królowa Matka liczyć - nie było to w tym roku w czasie wakacji, gdy Pan Małżonek chciał odwoływać wyjazd do Kołobrzega, bo w Kołobrzegu napojona Choligripem albo innym Gripexem latała po plaży i padała nieprzytomna dopiero wieczorem, a w ogóle trwało to trzy dni tylko; i nie rok temu, gdy ją Pan Małżonek przez dwa dni po pracy wysyłał na górę do sypialenki; i nie zanim wysiadło jej serduszko, wysiądnięcie serduszka się w ogóle nie liczy, bo przecież to inna liga (mimo wszystko, chociaż to wrażenie, że się właściwie nie żyje jest jednak silnie zbliżone), i jak by Królowa Matka nie rachowała na osłabłych paluszkach wychodziło jej, że ostatni raz tak chorowała we wczesnym dzieciństwie, którego nie pamięta, ale z opowieści rodzinnych wie, że wtedy zdarzało jej się mieć prawie 40 stopni gorączki, a potem już nie. Do teraz.

Ale już myśli, że to jest bardzo przykre, mieć takie długie nogi, bo gdyby miało się krótsze o dziesięć centymetrów, to by człowieka dziesięć centymetrów ciała mniej bolało (a nawet dwadzieścia, licząc po dziesięć na każdą nogę) to w ogóle nigdy nie miała. Też do teraz.

Poza tym nie jadła.

Nie przygotowywała jedzenia.

Nie sprzatała.

Nie zajmowała się gospodarstwem domowym. Ani żadnym innym.

Bo nie wstawała.

Przebóg, jakim cudem Pompony żyją.

Czasem o tym mgliście myślała, o ile miała siły myśleć.

Obejrzała po dziesięć odcinków trzech różnych sezonów "Wspaniałego stulecia". Jest to bardzo piękny serial pełen bardzo pięknych ludzi noszących bardzo piękna biżuterię. Przy którym nie trzeba myśleć. Więc lepsze to, niż zastanawianie się, jakim cudem Pompony przeżyły.

Jest w TV jeszcze jakiś turecki serial, stopień pozwalania na nie myślenie zapewne podobny, ale z braku występowania przepięknych kolczyków Królowa Matka sobie darowała.

Jak akurat leciała na środkach przeciwgorączkowych (czyli dość często) poczytywała Monikę Szwaję.

Miała taki śmiały plan, żeby przeczytać coś, co jest recenzable, ale chwilowo nie produkują tak silnych środków przeciwgorączkowych, więc jej plan sklęsł.

Zaczęła robić spódnicę z surowego lnu na drutach, docelowo taką,


a chwilowo mającą postać paseczka wzoru.

Lekarka popatrzyła na nią z powątpiewaniem i powiedziała, że ona tam nie widzi w jej stanie niczego nadzwyczajnego.

Komu w tym kraju dają dyplomy lekarskie to naprawdę Królowa Matka nie wie.

W każdym razie świńska grypa to nie jest.

Ani ptasia, krowia, psia, ani podobno nawet ludzka.

Może to jakaś nowa odmiana. Grypa Królewskomatczyna.

Grunt, żeby minęła.

Aaaaaaa-psik!


niedziela, 14 lutego 2016

Wyłacznie dla osób eleganckich!

Artykuł ostatnio Królowa Matka czytała (zdarza jej się, sama się dziwi, ale czasami znajduje czas na tak dziwne czynności).

Chociaż "artykuł" to za dużo powiedziane. Bardziej niż artykuł był to zbiór krótkich wypowiedzi (taki obliczony na klikalność) dziewięciu kobiet, każda wypowiedź okraszona zdjęciem.

Na zdjęciach widniały części garderoby, których – zdaniem właścicielek – nosić im już nie wypada.

Różności tam były. T-shirty bez stanika pod spodem. Urocza, króciutka sukienka w dżinsowym kolorze, z falbanką. Spódnice krótsze niż sięgające nad kolano. Kolorowe gumki do włosów. Piżamki w misie. Wysokie obcasy do krótkich sukienek. Spodnie dzwony.

I uzasadnienia. Że już nie przystoi. Że to niepoważne, no bo kto to widział, taką piżamkę w misie zakładać. Że do kolan – tak, ale powyżej nie, gdyż kolana się marszczą. I biust już nie ten. Tunika też nie, wygląda się, jakby się było w ciąży! I nie bikini, wykluczone.

Przecież przekroczyło się już tę trzydziestkę.

A potem te usprawiedliwienia. Te wyjaśnienia.

Ja się doskonale czuję jako trzydziestolatka! To nie była dla mnie żadna granica, skądże. W ogóle jej nie odczuwam. Nie zauważyłam różnicy, żadnej, najmniejszej! Akceptuję swoje ciało w stu procentach, bez wyjątków. Ale inni. To tym innym nie chcę robić przykrości.

Na zdjęciach – rewelacyjne nogi, świetna figura w sukience z falbanką (Królowa Matka kupiłaby sobie taką bez sekundy namysłu), kapitalna pupa podkreślona krojem spodni. Ale to tylko wyjątkowo, na prośbę fotoreportera/-rki, na potrzeby artykułu, do zdjęcia, potem zakazane rzeczy się zdejmie i upchnie w szafie, wyrzuci, odda komuś młodszemu. Komuś, kto tej trzydziestki nie przekroczył. Komu (jeszcze) wypada.

Wbijając dziś najmłodszego Potomka w dresiki Królowa Matka jednym uchem słuchała, niespecjalnie uważnie, dialogów z jakiegoś niewątpliwego polskiego przeboju kinowego, nadawanego przez polska telewizję. „Kobiety w twoim wieku nie noszą bojówek”. O, coś w temacie! Rzuciła okiem na ekran. Na ekranie Danuta Stenka. W najlepszym momencie życia Królowa Matka nie byłaby w stanie wyglądać tak, jak ona w tych bojówkach, nalewająca sobie kawę, od niechcenia krzątająca się po kuchni. „Kobieta w twoim wieku ma większe szanse, że ją na Marszałkowskiej zastrzeli snajper, niż że się za nią facet obejrzy”. 

Źródło

Aaaaaa! No tak, niech ściąga bojówki, niech się wbije w galabiję i obstaluje trumnę, jej życie jest skończone! Co z tego, że wygląda, jak wygląda (a wygląda tak, że gdyby Królowa Matka była facetem to nie tylko na Marszałkowskiej, ale i na Oxford Street czy innej Piątej Alei by się za nią obejrzała, a może nawet i zawróciła), to nie ma znaczenia, znaczenie ma, że trzydziestkę przekroczyła. A nawet (szeptem) czterdziestkę, że też ludzie w ogóle tak długo żyją, medycyna dokonuje cudów (tu przerwa na cmokanie z podziwem i niedowierzające potrząsanie głową), ale – cuda nie cuda – osoba tak wiekowa nie powinna po ulicach w bojówkach latać, tylko w domu za firanką siedzieć i oddawać się cerowaniu skarpetek. Dla wnucząt. Albo taką podusię sobie wyhaftować, krzyżykami, położyć na parapet okna, na te krzyżyki przerzucić biust, i uczestniczyć w ten sposób w życiu sąsiadów z przyległościami, o to, powinna. A nie bojówki i obcisły T-shirt, też.

Królowa Matka jest osobą (proszę wybaczyć określenie) dupowatą do kwadratu. Niespecjalnie dobrze czującą się w swojej skórze, ubierającą się raczej nudno, niewyzywająco, nieśmiało. Mającą nadzieję, że nikt jej nie zauważy. Unikającą patrzenia na ludzi w irracjonalnej nadziei, że jeśli ja nie patrzę na nich, oni nie patrzą na nią. Niepewną siebie i nieśmiałą.

Jest wiele rzeczy, których nigdy by na siebie nie włożyła. Bo są zbyt wyzywające, za dużo odkrywają, za bardzo przyciągają wzrok. Ale to jest jej problem. Jej. To ona się zasłania od stóp do głów, to ją jej dekolt kłuje w oczy, to ona się źle czuje w bikini. I nie będzie usprawiedliwiać swoich fobii i kompleksów tym, że nie chce robić swoim widokiem przykrości innym.

Ani tym, że przekroczyła trzydziestkę i jej nie wypada.

I owszem, przekroczyła, i to raczej jakiś czas temu niż przed chwilą. No i co z tego? W zeszłym roku taką sukienkę zabrała na wczasy, że gdyby ją to biedactwo od falbanki dżinsowej zobaczyło to by zemdlało. Albo pomyślało o niej, że jest starą kretynka, która zupełnie nie wie, co jej przystoi i przynosi wstyd swoim dzieciom. Pościka dla Was, Kochani Czytelnicy, pisze właśnie Królowa Matka w piżamce. Różowej. Z polaru. Zdobnej w dwa urocze pingwinki w tym miejscu, w którym normalne kobiety mają Biust, a Królowa Matka - Klatkę Piersiową. No i, że się powtórzy, co z tego? Całkiem możliwe, że jest starym próchnem, że nie wie, co jej przystoi, a co do robienia wstydu, to przejmie się, jak jej własne dzieci powiedzą, że im go przynosi. Ale nie przestanie wkładać rzeczy, które lubi dlatego, że wisi jej nad głową jakieś mityczne „nie wypada”, zaś w okolicy roi się od arbitrów elegancji, gotowych w każdej chwili wytykać ją palcami.

Poza tym nie miała pojęcia, że fakt, że kolana się marszczą jest taki istotny.

Że się marszczą tuz po trzydziestce też nie wiedziała. Jej się jeszcze nie zmarszczyły, wszystko jeszcze przed nią!

Że wysokie obcasy to tylko do nobliwych sukienek do kolan.

Że w ogóle po trzydziestce to tylko sukienki do kolan.

Albo dłuższe, no bo pomarszczone kolana należy przykryć co prędzej.

I nie dzwony, broń Boże, a już haftowane na szwach to apage, satanas, nawet do pielenia na działce czy wypadu na Mazury, mowy nie ma!

No, że brzydki biust to lepiej spowić w całun niż nosić pod t-shirtem bez stanika to już wcześniej Królowa Matka wiedziała, w końcu na co komu brzydki biust, ostatecznie jego główny cel to bycie dekoracyjnym... oh, wait.

Owszem, Królowa Matka, pchana ciekawością, znalazła w sieci artykuł o tym, czego nie wypada nosić mężczyznom po trzydziestce. Dużo ciekawych rzeczy się dowiedziała, jak na przykład to, że zakazane są spodnie luźne w kroku (oraz obcisłe), koszulki z dużymi nadrukami, plecaki. Na zdjęciach do artykułu – faceci, jak najbardziej pokazujący twarze, niektóre znane (i po trzydziestce). Bez skrępowania. Bo niby czego maja się wstydzić? Przecież nie poszli w tych koszulkach z nadrukiem i plecakiem na spotkanie w Białym Domu ani na pogrzeb nestora rodziny. Po ulicach sobie w nich chadzali, na piwo z przyjaciółmi, do kina, na spacer z dziećmi.

I się NIE PRZEJMOWALI.

Brawo, Panowie!

I postuluje Królowa Matka, aby brać z Panów przykład.

Czasami - jak mówi Klasyk -  trzeba, a nawet należy :).

niedziela, 7 lutego 2016

Filozoficznie

Królowa Matka (myśląc nie wiadomo o czym, chociaż jest prawdopodobne, że zupełnie o niczym, wchodzi do kuchni i zamiera z uniesioną ręką i wyrazem zagubienia na twarzy).

Królowa Matka (niepewnie) - Zaraz, zaraz... skąd ja się tu wzięłam? I po co?

Potomek Starszy (pomocnie) - Ale w sensie, że w kuchni, czy że na tym pięknym świecie?


Cóż.

Przynajmniej po co jest w kuchni to sobie Królowa Matka w końcu przypomniała...

poniedziałek, 1 lutego 2016

Eeeeeeee...

Pan Małżonek i Potomki igrają na dywaniku, bawiąc się w te rozkoszne zabawy polegające na tym, że się kogoś dusi, przygniata, przewraca, łaskocze, włazi na kogoś, spada, znów poddusza z chichotem, i tak apiat' od początku.

Pan Małżonek (boleśnie - gdyż nie są to zabawy, które obywają się bez ofiar w ludziach) - Auuuu!!! Kopnąłeś mnie, kopnąłeś!!!
Potomek Młodszy (z troską) - W diamenty?
Królowa Matka (poprawia machinalnie) - W klejnoty chyba...
Potomek Młodszy (wpatrzony w Królową Matkę wielkimi oczami, z nabożnym szacunkiem) - Och... nie masz siusiaka, a tak wiele o nich wiesz!

I chyba jasne stało się, dlaczego ten post ma taki, a nie inny tytuł...

sobota, 30 stycznia 2016

Ferie. Podsumowanie

Ferie się, nieprawdaż, Królowej Matce kończą i domagają się podsumowania, a zatem, proszszszsz, oto i ono:
 
- książek przeczytanych - pięć, 
- serii Sherlocka obejrzanych - trzy, plus jeden odcinek specjalny, 
- sweterek zszyty, 
- płatków śniegowych migoczących i nie migoczących zrobiona cała górka i nadal nie wiadomo, co z nich ostatecznie będzie, 
- ukończony jeden konik, żółty, 
- oraz dwie poduszeczki zyskały całkiem nowe ubranka, 
 
(co by się na blogu pokazało, ale się nie pokaże, gdyż aparat przebywa wew stolycy na leczeniu),
 
- spotkań towarzyskich - zero, bo samochód nawalił był całkiem tradycyjnie i uwięził Królową Matkę w Dziczy, 
- spamowania Domem w Dziczy na FB - trochę więcej niż zwykle, trochę mniej, niż Królowa Matka planowała, 
- bałwanków zbudowanych w ogródku - dwa duże i dwa "synki",
- całkiem nowe ciasto upieczone - jedno, 
- ciasta upieczone z przepisów dobrze znanych i wielokrotnie wypróbowanych - trzy, plus ciasteczka kawowe, 
- prób powstrzymania się od uduszenia wszystkich Potomków, indywidualnie i grupowo, i wepchnięcia ich pod lód na Wiśle/zakopania w błotku w lesie - nieliczona ilość,
 
a wszystko to zaowocowało objawieniem się na Blogu Głównym ośmiu wpisów (kilku przedferiowych, co prawda, ale styczniowych, a styczeń był miesiącem obfitującym w dni wolne wręcz nadzwyczajnie, co nie jest w tym wypadku rzeczą bez znaczenia), co daje nam jeden wpis na 3,875 dnia, częstotliwość dla Królowej Matki wręcz oszałamiającą.
 

Czas od tego odwyknąć, Kochani Czytelnicy.
 

Czas ponownie przyzwyczaić się do częstotliwości blogowania w skali jeden post na 10,032 dnia, jedna skończona robótka na kwartał, jeden odcinek Sherlocka w tygodniu (chyba, że się zaśnie przed końcem emisji) i jedna przeczytana książka w miesiącu, z której zresztą recki miodzio na blogasku i tak nie będzie, no, chyba, że w ramach tego jednego wpisu na 10,032 dnia, to wtedy tak.

Sposobów wyjścia z tego impasu widzi Królowa Matka kilka:
 
- objawia się nagle Oszałamiająco Bogaty i Obdarzony Nieskazitelnym Gustem Literacko-Rękodzielniczym Sponsor, który funduje Królowej Matce stypendium, comiesięczną pensję, szofera do odwożenia i przywożenia Potomków do szkół i przedszkoli, finansuje leczenie i SPA raz na kwartał, żeby Królowa Matka nabrała sił, a życie blasku, oraz dostawę interesującej lektury, że o odpowiedniej ilości włóczek, jako o rzeczy najzupełniej oczywistej, Królowa Matka nie wspomni.
 
Albo też Królowa Matka:
 
- trafia szóstkę w totka, najlepiej jakąś sympatyczną kumulację, rzuca w diabły tę całą robotę i po dwóch miesiącach niezbędnych, aby dojść do siebie zaczyna zajmować się robieniem tego, w czym jest najlepsza, czyli w pisaniu dla Was, Kochani Czytelnicy (przypochlebny uśmiech i machanie rzęsami w oczekiwaniu na falę taktownych potwierdzeń mode - on),
- dziedziczy spadek po obrzydliwie bogatym i całkowicie jej nieznanym krewnym, szczęśliwym przypadkiem pozbawionym innej rodziny, który marnotrawił swoje pieniądze na martini, szampana i kawior, podczas, gdy Królowa Matka mogłaby wreszcie rzucić w diabły tę całą robotę i po dwóch miesiącach... (patrz wyżej),
- wychodzi bogato za mąż... a, wróć, nie, to się nie liczy,
- zakłada tajne konto, na które Wierni Czytelnicy wpłacają jeden procent podatku, całkowicie spontanicznie i przez nikogo nie namawiani, jak w entuzjastycznym czynie społecznym normalnie, a Królowa Matka kąpie się w forsie, a w przerwach pisze. I czyta. I pisze o czym przeczytała. I dzierga. I pokazuje, co wydziergała, a potem znów pisze, i znów czyta.

I to by było wszystko, jeśli chodzi o twórcze koncepcje Królowej Matki w temacie przełamania zastoju w jej życiu twórczo-blogowym.

Ma ona za to pomysł, co Kochani Czytelnicy mogą zrobić ze swoim jednym procentem podatku, gdyby oni sami tego pomysłu jeszcze nie mieli, a prace nad stworzeniem królewskomatczynego subkonta nieco by się przeciągnęły.

Mogą go, na ten przykład,  oddać Jasiowi.

Jaś i Staś to prawie bliźnięta Pomponów.
 
Są tylko o jeden dzień młodsi.

Strona Jasia wisi na królewskomatczynym blogu. Ale jakby ktoś przeoczył/ przywykł i już nie zauważał to podsuwa Królowa Matka ku rozważeniu.


 
I oddala się wieszać pranie.

W ramach przerzucania prozaicznego mostu do codzienności nad rzeką wolności, wypełnioną Sherlockiem, książkami i płatkami śniegu z migoczącego mohairu.

Wzdech.

czwartek, 28 stycznia 2016

Rodzinka.pl, true story

Wszystkich wielbicieli Doroty Zawadzkiej alias Superniani Królowa Matka z bólem serca informuje, że muszą oni teraz odlubić jej (znaczy, Królowej Matki, nie Superniani) stronę na FB, że o blogu Królowa Matka nie wspomni*.

"Rodzinkę.pl" Królowa Matka oglądała nieszczególnie uważnie, co przyznaje, za pierwszego sezonu, a potem zaprzestała procederu, albowiem nie po to ma ona telewizor, żeby się denerwować oglądaniem własnej rodziny w nieco tylko przekrzywionym zwierciadle, tym niemniej gdzieś tam czasem coś jej mignie.

Dziś mignęło u Babci.

Pompon Starszy mijając telewizor w biegu zatrzymał się nagle i wpatrzył się w ekran jak zaczarowany.

- O! - powiedział z nabożnym szacunkiem po dłuższej chwili przetrawiania widoku pani Kożuchowskiej wygłaszającej głosem możliwe, że nieco podniesionym przemówienie do filmowych dzieci - Jak mamusia!!!

Szanowna Pani Małgorzato (co prawda w nastolęctwie regularnie mijałyśmy się na podwórku, albo i windę dzieliłyśmy, gdy leciałam w odwiedziny do mojej psiapsióły, a siostra królewskomatczyna śpiewała w tym samym, co Pani, chórze, tyle, że ona w tle, a Pani w solówkach, ale oficjalnie nas sobie nie przedstawiono, więc nie śmie Królowa Matka tykać), czy Pani chciała, czy nie (a raczej nie miała Pani tego w planach), stworzyła Pani na ekranie Królową Matkę, jak żywą**.

Od dziś...

IT'S OFFICIAL :).


*Dorota Zawadzka z wielkim dyzgustem wypowiedziała się była jakiś czas temu w temacie serialu i mamusi, wrzeszczącej na własne dzieci. Ekhm, ekhm, ekhm. Kłaczek. Państwo sami rozumią.

**No, z lepszą figurą i umiejącą chodzić na szpilkach. Ale nie czepiajmy się nieistotnych szczegółów, w końcu czym jest umiejętność chodzenia na szpilkach wobec wieczności :).