sobota, 3 lutego 2024

"Za lasami" Monika Litwinow

Rzecz zaczyna sie po prostu sielsko.


Pan Antoni, spokojny emeryt, wraz z żoną mieszkający na obrzeżach lasu w Brzezinach pod Koninem, jak co dzień wstaje wcześnie rano, przygotowuje śniadanie, zjada je spokojnie, słuchając ulubionego programu ulubionej stacji radiowej i razem z psem wychodzi na niespieszny spacerek.

I w tym momencie sielsko być przestaje.

Na leśnej ścieżce pan Antoni trafia początkowo na kosz jabłek, w tym jedno nadgryzione, a chwilę później odnajduje okaleczone zwłoki dwunastoletniej dziewczynki.  

Mniej więcej w tym samym czasie Żaneta, młoda kobieta, skazana dwa lata temu za próbę zabójstwa córeczki, ucieka z zakładu psychiatrycznego i pojawia się nagle w domu byłego męża.

Z kolei Artur Gawron, lekko neurotyczny i aspołeczny leśniczy z licencją prywatnego detektywa, wracający akurat do domu po badaniach, które przeszedł w szpitalu w Bydgoszczy, odbiera telefon z informacją o morderstwie dokonanym w jego lesie. I jakkolwiek wiadomość ta budzi w nim koszmarne wspomnienia dramatu przeżytego kilka lat wcześniej, w chwili, gdy policja odnajduje przy zwłokach dobrze znany mu przedmiot, postanawia on zająć się sprawą śmierci znalezionej przez pana Antoniego nastolatki.

Mamy tu jeszcze męża oskarżonej o próbę zabójstwa kobiety, Macieja Lisickiego, rodzeństwo Artura - Jakuba i Magdalenę, oboje zatrudnionych w policji, nowego komisarza, który przeniósł się do Konina z Poznania, Tomasza Bielika...

Co łączy wszystkie wymienione osoby? Co jeszcze wydarzy się w brzezińskim lesie? Bo zabójstwo dwunastolatki to dopiero początek lawiny. No i najważniejsze - kto i dlaczego zabija nastoletnie dziewczynki, stylizując ich zwłoki na postacie dobrze znane z baśni?  
 
 
Jako Blogerka Prawie-Że-Książkowa Z Bardzo Niższej Półki nie podejrzewam się o wpływ na książkowo-literacki świat, ale gdybym tych wpływów miała więcej, każdy autor powinien zastygać w zgrozie i przerażeniu na wiadomość, że podczas lektury sięgnęłam po mój Złowrogi Notatniczek.

Sięgnięcie po Notatniczek oznacza bowiem jedno - coś mi zgrzytnęło. Coś załaskotało w mózg, prawdopodobnie nieprzyjemnie, a jak już załaskocze, nie daje o sobie zapomnieć. Nigdy nie sięgam po Notatniczek jeśli coś mnie wzruszy lub zachwyci (i, jak się parę razy przekonałam, to niedobrze, powinnam to robić, może będzie to moje spóźnione postanowienie noworoczne?), Notatniczek równa się Źle Jest. Zawsze.

Prawie.

Bo oto mamy przypadek, jeden na tysiąc, gdy Notatniczek w robocie był, ale Jest Dobrze.
 
"Za lasami" Moniki Litwinow to jest debiut, i to naprawdę niezły debiut.  Jak widać już z mojego wstępu, wątków mamy wiele, a i bohaterów niemało, więc istniało ryzyko, że autorka, a wraz z nią czytelnicy, się w nich pogubią. Na szczęście akcja poprowadzona jest przejrzyście, starannie, napięcie budowane bardzo umiejętnie. Monika Litwinow wykorzystuje znane baśnie w sposób zaskakujący i mocno niepokojący, co podkręca unoszącą się nad całością akcji grozę. A zawodowo zajmuje się terapią dzieci i jest fachowcem od bajkoterapii, więc naprawdę wie, jak to działa. Rysunek postaci jest dopracowany (czasem wręcz zbyt, o czym będzie dalej) i interesujący, a miejsce akcji nadaje lekturze ten specyficzny klimat małego miasteczka, w którym co prawda wszyscy się znają i jak kichniesz, to na drugim końcu miejscowości mówią ci: "Na zdrowie!", a jednak o mroczne tajemnice i liczne trupy w szafie nietrudno. Owszem, ze względu na rozmiary miasteczka, w którym rzecz cała się dzieje mamy dość ograniczoną ilość osób, które można podejrzewać, ale choć jest to zarzut dość częsty w przypadku "małomiasteczkowych" kryminałów (dotyczył także np. serii chełmżyńskiej Roberta Małeckiego), trudno uznać go za logiczny, wszak mówimy o niedużym terenie zamieszkanym przez niewielu ludzi. Akcja, szczególnie w drugiej połowie książki, jest dynamiczna, narracja przedstawiona naprzemiennie z punktu widzenia kilku postaci dodaje jej tempa i pozwala na zawieszenie jakiejś sytuacji w trudnym do zniesienia napięciu, język jest poprawny, a research godny najwyższej pochwały (za rozmowę policjanta i psycholożki, składającą się w połowie z irytujących z punktu widzenia czytelniczego, za to, jak przypuszczam, zgodnych z procedurami zdań: "Nie mogę pani udzielić tej informacji na tym etapie śledztwa", "Nie mogę panu odpowiedzieć na to pytanie bez nakazu prokuratorskiego", zamiast, jak to bywa w 3/4 filmowych i książkowych kryminałów: "nie powinnam/powinienem, ale no dobra, wyjątkowo, ten jeden raz" duże brawa).
 
Skąd więc ten Notatniczek?
 
Języka się nie czepiam, był, jak wspomniałam, poprawny, mimo pojedynczych kwiatków typu: "Leśnik podszedł do mężczyzny. Podał mu życzliwie rękę, kładąc od razu drugą dłoń" (???) czy "Żuchwa poruszyła się do przodu, ale natychmiast ją schował".

Natomiast momentami autorka podawała po prostu trochę za dużo informacji zarówno w opisie postaci, jak i jej otoczenia, co jest, niestety, częstym błędem w książkach, nie tylko u debiutantów. Niektóre rzeczy można było podać zgrabniej albo zupełnie przemilczeć. Nie musimy poznawać pełnego doświadczenia życiowego każdej napotkanej osoby. Czemu, na przykład, miała służyć informacja, co powiedziała Grzegorzowi (współpracownikowi Artura Gawrona) prostytutka, z  której usług raz skorzystał? Po co w ogóle był ten wtręt o prostytutce? Nie wnosił nic do akcji powieści, i w zasadzie nic do rysunku postaci, mocno drugoplanowej.
 
Albo wątek, który puścił w ruch mój Notatniczek. Mamy oto niejakiego Macieja Lisickiego. Lokalny biznesmen, właściciel sklepu z grami, de facto samotny ojciec. Jego żona, Żaneta, została dwa lata temu zamknięta na oddziale psychiatrycznym po tym, jak usiłowała utopić w wanience dwumiesięczną córeczkę, a na Macieja ratującego dziecko rzuciła się z nożyczkami. Poznajemy odautorsko podaną historię małżeństwa Macieja - od zakochania w Żanecie, po jej niewytłumaczalną zmianę ze uroczej trzpiotki w rasową i niestabilną emocjonalnie manipulatorkę, która dręczy męża. Maciej, ofiara przemocy domowej ze strony niezrównoważonej żony, nikomu się do tego nie przyznaje obawiając się społecznego wyśmiewania i wytykania palcami jako tego słabiaczka, który się baby boi. Urazów w nim jednak jest tyle, że dwa lata po tym, jak Żaneta została zamknięta w szpitalu nie potrafi jeść bułek, które ona lubiła, bo żołądek wiąże mu się w supeł. 

I po lekturze całości mam jedno pytanie - po co? Po co był ten motyw? Nie tylko nie jest do niczego w powieści potrzebny, ale nie znajduje żadnego potwierdzenia w treści. Ba, robi się wręcz niewiarygodny gdy Maciej, rzekomo dręczony przez żonę i nie mogący ze stresu oddychać na samo jej wspomnienie, myśli mściwie i bez żadnego supła w żołądku rzeczy typu: "Jeżeli ta głupia suka postanowiła stawiać mu warunki będzie musiała się liczyć ze wszystkimi konsekwencjami pogrywania z kimś takim jak on. Żaneta nie miała pojęcia, co robi". Głupia suka? Pogrywanie z kimś takim, jak on? Ofiara przemocy domowej? Serio?

Albo na przykład pan komisarz Tomasz Bielik. Przeniesiony z Poznania, zachowuje się, jakby Konin to było zadupie zamieszkane przez jakieś prymitywne plemię ("Wyrwał się z lasu, dzikus jeden, i zgrywa ważniaka!", przy czym ten "dzikus" jest dyplomowany leśnikiem, a nie borowym, niepiśmiennym dziadkiem z buszu, pamiętającym I wojną światową), nie wiemy, czemu się z tego Poznania przeniósł, może dowiemy się w kolejnej części, a może rzecz jest nieistotna. Pan komisarz jest nadto bardzo przywiązany do swoich opinii i mocno zamknięty na inne, te nieprawidłowe, na przykład nie wierzy w depresję poporodową uznając ją za psychologiczny wybieg, no bo czy ktoś słyszał, żeby jakiś facet miał depresję poporodową? Nie? Czyli choroba nie istnieje, skoro prawdziwi ludzie na nią nie chorują. A kto ją stwierdził? Psycholożka. Kto prowadził rozprawę? Kobieta. No cha cha cha, kolejny dowód, baby se coś wymyśliły, kiedyś depresji poporodowej nie było, a teraz nic, tylko te nowomodne wymysły!
 
Pan komisarz niemal na dzień dobry zwraca się do wspomnianego leśnika następującymi słowy: "Żebyśmy mieli jasność, nie trawię cię, Gawron. Cholernie dużo wiesz jak na zwykłego leśniczego, nawet z gównianym papierem detektywa. Nikogo w firmie nie powinno obchodzić twoje zdanie, chyba że w kwestii porad odnośnie wiewiórek. Uważam, że świetnie poradzilibyśmy sobie bez ciebie. Twoja obecność to zakłócenie, Gawron. Anomalia. Ale najwyraźniej wasz naczelnik od siedmiu boleści nie widzi w tym problemu. Jeżeli już muszę z tobą pracować, nie ma sprawy. To nie powinno być trudne. Ktoś taki jak ty nie może być skomplikowany". Po czym,  usposobiwszy w ten sposób do siebie przychylnie kolegów z pracy, przełożonego oraz Artura, skierowanego do pomocy w sprawie jako fachowiec od lasów, pan komisarz zaczyna obsesyjnie zbierać haki na darzonego niechęcią i pogardą leśnika, kompletnie ignorując wszystkie inne tropy, co samo w sobie jest niewybaczalnym błędem, po czym doprowadza do jego zatrzymania, z kajdankami i wszelkimi szykanami.

W kolejnym rozdziale natomiast znajdujemy się na odprawie na komendzie, jest naczelnik, jest zespół prowadzący śledztwo, w tym komisarz i nasz leśnik jako doradca, i? No i nic. Naczelnik najwyraźniej nic nie wie o zatrzymaniu Artura, ten nie zostaje odsunięty od sprawy, wszystko się toczy, jakby akcji z zatrzymaniem nie było, więc... po co ona była? Być może, ale tylko BYĆ MOŻE dostaniemy odpowiedź na to pytanie w kolejnej części cyklu. Tylko i wyłącznie licząc na to właśnie nie wpadłam w nadmierną irytację.

Mam też wrażenie, że na samym początku autorka była tak skupiona na stworzeniu plastycznej, filmowej wręcz atmosfery, że pogubiła się w detalach. I tak mamy na przykład Żanetę, która po ucieczce z zakładu psychiatrycznego wraca do domu, by wymóc na mężu oddanie jej córki. Jest co prawda drobna i o głowę niższa od męża, ale za to uzbrojona w rzeźnicki nóż. Mimo to: "Nie sprawiała wrażenia gotowej na atak. Usiadła w fotelu i schowała twarz w dłoni. Wydawała się zmęczona, zrezygnowana, może czymś nafaszerowana. Choć dzieliło ich jeszcze trzy metry, próbował skupić się na jej twarzy i wyczytać z niej jakąkolwiek intencję. Nóż (trzymany w bezwładnie opuszczonej ręce, przyp.moje) sprawiał wrażenie za ciężkiego w jej chudej ręce".

Co w tej sytuacji robi nasz Maciej? Przerażony wizją krzywdy, jaka żona mogłaby wyrządzić ich córce (w tej chwili nieobecnej, co jest istotne, bo obecność  małego dziecka przy nieobliczalnej matce mocno ogranicza drugiemu rodzicowi pole manewru) kombinuje, jak uciec z pomieszczenia? Wzywa pomocy? Rzuca czymś ciężkim w Żanetę? COKOLWIEK?

Nie.

On PODCHODZI DO NIEJ I SIADA OBOK.

Faceta od niezrównoważonej psychopatki z nożem dzielą trzy metry, a ten zamiast przynajmniej zachować rozsądną odległość, siada sobie obok!

Po czym, po pełnej aluzji i grożenia nożem rozmowie Żaneta wyciąga z tylnej kieszeni spodni trytytki i: "wprawnym ruchem założyła jeden pasek na przeguby Macieja i zaciągnęła".

A z nożem co zrobiła, a? Trzymała trzecią ręką? Bo nie ma opcji, żeby drobna kobieta jedną ręką zacisnęła trytykę wokół przegubów wielkiego faceta, a i dwiema tylko jeśli ten wielki facet ma przyłożony nóż do gardła albo pistolet do głowy. Mamy uwierzyć, że Żaneta odłożyła nóż, wyjęła trytytki, a Maciej grzecznie wyciągnął ręce i dał się związać? I po co? Bo to też jest pozostawione bez wyjaśnienia. Wszystko, co stało się później mogło się odbyć bez udziału trytytek, i w ogóle bez wiązania kogokolwiek czymkolwiek, a ja miałabym jedną rzecz mniej do czepnięcia się.

Tym niemniej wszelkie powyższe anse można złożyć na karb mej czepialskiej natury, a i nie od rzeczy jest zauważyć, że większość z nich dotyczy pierwszych rozdziałów powieści - w kolejnych autorka zdaje się lepiej panować nad światem przedstawionym i nad chęcią niezwykle szczegółowego opisywania każdej postaci, miejsca akcji i przemyśleń bohaterów. Bo to jest naprawdę niezły kryminał, typowa książka z rodzaju "jeszcze-tylko-jeden-rozdział", której lektura i próby rozwiązania zagadki sprawiła mi sporo przyjemności, powieść z utrzymującym się na stałym poziomie napięciem i trudnym do wytypowania - i to pomimo wspomnianego już ograniczonego kręgu bohaterów - sprawcą.

I z pytaniem, z którym zostajemy po skończonej lekturze - jak wiele krzywdy jesteśmy w stanie komuś wyrządzić w przekonaniu, że działamy ze słusznych pobudek? I czy krzywda, której niegdyś doznaliśmy, może w jakimkolwiek stopniu usprawiedliwić nasze działania? 

Plus z zakończeniem (troszkę) otwartym, sugerującym, że odpowiedzi na niektóre nasze pytania być może uzyskamy w kolejnym tomie.

Który chętnie przeczytam.

poniedziałek, 29 stycznia 2024

"Wisienka na torcie" Aurélie Valognes

A dziś post z serii: "Jeśli kiedykolwiek najdzie Was ochota - jako i mnie naszła - na przeczytanie czegoś bezpretensjonalnego, uroczego, nie wywracającego Waszego jestestwa na nice, ale łagodnie dopełniającego dzień, zabawnego i przyjemnego, wybierzcie raczej coś innego".

Życie jest źle zorganizowane, wiadomo. Człowiek ma te 30-35 lat i sporo planów, marzeń i zamiarów, na realizację których przez pracę i inne obowiązki nie ma czasu, a potem - myk! - i  się ma  tych lat 65, i choć zyskuje się wolny czas, to często brakuje pomysłu, jak go spożytkować…To jest właśnie przypadek bohaterów "Wisienki na torcie",  Bernarda i Brigitte, którzy od blisko czterech dekad tworzą trwałe małżeństwo, odchowali dzieci, mają wnuki, i...

Odkąd Brigitte przestała pracować, cieszy się odzyskaną wolnością. Potrafi i chce ją wykorzystywać, zacieśnia kontakt z mieszkającymi w Paryżu wnuczętami, spotyka się z innymi paniami na emeryturze, pomaga jako wolontariuszka w domu spokojnej starości, plus, wiadomo, gotowanie, oporządzanie ogrodu, utrzymywanie w porządku sporego domu... 

Dramatem okazuje się emerytura męża. Bernard bowiem nie może się pogodzić z zamianą garnituru na domowe kapcie i jest gotów na wszystko, by odnaleźć sens życia. "Da przy tym swojemu otoczeniu do wiwatu!", jak głosi opis na okładce, nie dodając przy tym, że czytelnikom nasz Bernard też da do wiwatu, i kto wie, czy nie bardziej, niż otoczeniu.

Jeśli dodać do tego zabiegane dzieci na skraju załamania nerwowego, rezolutne i pełne energii wnuki oraz zatruwających życie sąsiadów… Czy może być coś gorszego niż emerytura?



I, cóż...

Średnie to było bardzo, choć nie wykluczam, że przeszkadzał mi język, niezwykle... szkolny. momentami - a właściwie, ekhm, jednym długim momentem - czułam się, jakbym czytała szkolną czytankę. A ja, co do znudzenia podkreślam, być może traktując rzecz jako usprawiedliwienie mojego upierdliwego czepiania się, jestem wrażliwa (czasem myślę, że nadwrażliwa, wzdech) na melodię języka. Być może to wina tłumaczki, może rzecz po prostu jest źle napisana, tego nie wiem. Łopatologiczne do bólu, napisane metodą: "Tu macie, drodzy czytelnicy, dialog, a pod dialogiem pani autorka dokładnie wam wytłumaczy, o czym ten dialog był i co macie na jego temat myśleć". I tak PRZY KAŻDYM. Rzecz nie do zniesienia nawet w małych dawkach, w dużych po prostu dławi.

Humor slapstickowy (sąsiedzi bohaterów, przerysowani do bólu, brrr!), którego nie trawię z zasady, a już na pewno nie w takich ilościach. 

No i - last but not least - nie chce mi się wierzyć, że autorka ma małe dzieci. Podobno ma, czego z niemałym zdumieniem dowiedziałam się z notatki biograficznej. Te książkowe (moim skromnym zdaniem, z którym można się intensywnie nie zgadzać) cierpią na coś w rodzaju rozdwojenia jaźni - z jednej strony wygłaszają długie, napuszone, rojące się od skomplikowanego słownictwa i takiejż budowy zdań przemowy ("Po pierwsze, temat nie jest ciekawy, tylko zatrważający. Po drugie, nie ma jednego kontynentu z plastiku, tylko pięć na całej planecie. Na próżno wysyła się statki, żeby zbierały śmieci unoszące się na powierzchni, to tylko kropla w morzu. Na jeden wyłowiony kilogram masz dziesięć ton odpadów wrzucanych w tej samej chwili", te rzeczy). Przemowę wygłasza siedmiolatek, którego senior rodu wysłuchuje nabożnie, zadziwiony, och, jak wiele może się od wnuków nauczyć, on, taki staroświecki, ach, i niemądry!!!, po czym dosłownie chwilę później na widok dzikiego wysypiska  w lesie ten sam siedmiolatek pyta: "Czy to sroczka przyniosła?" (bo sroczki, że wyjaśnię - podobnie  jak i mnie wyjaśniono, nie byłam bowiem na tyle bystra, by zrozumieć, co ma wspólnego dzikie wysypisko z ptactwem z rodziny krukowatych - kradną i chomikują to, co ukradły, więc pewnie ta góra śmieci to ich zachomikowane skarby, tjaaaa...).

Plus bohaterowie dokładnie tacy, jak we wspomnianych czytankach szkolnych, no ale dokładniusio. Styl autorki, znowu, bardzo w rodzaju: "To jest Bernard, Bernard jest irytujący. To są sąsiedzi Bernarda i Brigitte, nie lubimy tych sąsiadów, są nieprzyjemni w obyciu. Dlaczego? No bo tak, nie wnikamy, nie drążymy, płynnie przechodzimy do kolejnych zarysowanych grubą krechą bohaterów. To wnusio Bernarda, bystry nad podziw. A to wnusia, jest, eeee... no, jest". Przy czym Brigitte jest do zniesienia, ale Bernard, który ma 65 lat zachowuje się, jakby miał rzeczywiście 65 lat, ale w latach 50-tych. Zajęty tylko pracą zawodową, myśleniem o pracy zawodowej i snuciem planów, jak by tu powrócić do pracy zawodowej nie robi nic innego, nie sprząta, nie gotuje, zakłada, że wszystko wokół niego robi się samo i wielce jest zdziwiony, że tak nie jest, stawia opór wobec... no, wszystkiego, on nie będzie robił zakupów, bo nie, nie będzie jeździł na rowerze, bo nie, nie pójdzie do lekarza, bo lekarz mu mówił, że powinien o siebie zadbać, a on jest przecież zadbany!!! Dzisiejszy świat jest fuj, ekolodzy są fuj, feministki są fuj (a feministką jest jego synowa, i, jak to w czytankach dla dziatwy bywa, dysponuje pełnym zestawem stereotypowych cech feministycznych - no, minus posiadanie męża i dzieci - , bo gdyby nie to to jeszcze by nam zniuansowanie postaci niechcący wyszło, i co by wtedy biedny czytelnik, nie uświadomiony, co ma myśleć, zrobił). Na ekologię nawraca dziadzia wspomniany wyżej wnuczek, i - jak sama posiadam dzieci, którym szeroko pojęta wymowność nie jest obcą (chociaż Potomek Starszy w klasach 1-3 regularnie miał w ocenie opisowej uwagę: "Dziecko posiada mały zasób słów, proszę z nim ćwiczyć", więc być może się nie znam) - tak sztuczność jego wypowiedzi zgrzytała mi w uszach, aż się bałam o stan moich bębenków i trąbki Eustachiusza.

Idea życia ekologicznie i troski o planetę jest chwalebna, ale gdybym chciała poradnika na ten temat, to bym przeczytała poradnik. Od powieści wymagam ciut (bardzo duże "ciut") czegoś innego.

W sumie aż tak, by rzecz trafiła na elitarną listę "Czytam, żebyście wy nie musieli" to źle nie jest, ale... i tak nie polecam.

wtorek, 23 stycznia 2024

Dwie Ariadny ("Ariadna" Jennifer Saint, ""Pani Labiryntu" Magda Knedler)

Tak się jakoś złożyło, że Ariadna stała sie klamrą spinającą mój czytelniczy rok 2023. Na początku roku przeczytałam jeden retelling, którego bohaterką była, z drugim skończyłam ten rok.

Przy czym za rasowy, pełnokrwisty retelling uważam ten pierwszy.

W "Ariadnie" Jennifer Saint 

bohaterką jest Ariadna, i to stanowi w zasadzie jedyną różnicę między tą powieścią a mitem, w którym Ariadna była, że tak to ujmę, dodatkiem do Tezeusza. Poza tym wszystko jest tak, jak w znanej nam wszystkim mitologii, Minos jest tym, kim we wspomnianej mitologii był, Dedal jest Dedalem, Minotaur - bestią, Pazyfae spotyka to, co ją spotkało w micie o Minotaurze, Labirynt jest znanym nam doskonale Labiryntem, Ikar spada do morza, jak spadał, no, może Tezeusz jest mniej nieskazitelny i bohaterski. W moim osobistym odbiorze nie do końca wyczerpuje to formułę retellingu, którą zawsze odbierałam jako opowiedzenie w oryginalny i nowy sposób jakiejś powszechnie znanej historii.

Powieść skupia się na życiu Ariadny po tym, jak Tezeusz zostawia ją śpiącą na wyspie Naksos i odpływa do Aten. Uznaję to za plus, bo to akurat ten fragment mitologii, nad którym nie pochylamy się w szkole zbyt uważnie (o ile w ogóle się pochylamy), skupiając się na kłębku nici, który Ariadna wręcza Tezeuszowi przed wejściem do Labiryntu i usuwając ją natychmiast potem z pamięci. Tutaj możemy dowiedzieć się, co się z nią dalej stało, jak potoczyły się jej losy, kim stała się, gdy opuścił ją heros, któremu zaufała.

Rzecz czyta się szybko i nie bez zainteresowania, gładko i bez potknięć... to znaczy, bez potknięć, jeśli się nie jest mną, bo jeśli się jest mną, to się człowiek potyka (odrobinę, uczciwie wyznam) na z nagła wyskakujących na czytelnika boleśnie współczesnych określeniach, które być może są wina tłumaczenia, które jednakże uwierają jak drobny kamyk w bucie. Czytamy bowiem powieść z serii "dawno, bardzo dawno, ale NAPRAWDĘ BAAAARDZO dawno temu...", a tam co i rusz określenia typu: "dalsze dywagowanie o tym nie miało sensu", "po raz kolejny udało jej się wykiwać niewiernego męża", "mogę ci zaproponować alternatywne wyjście", "och, ależ on nawijał", "wydźwięk jest analogiczny", "podaję w wątpliwość mój stan psychiczny", słowem, stylizacja językowa na mowę nieco archaiczną co chwila przeplatana wyrażeniami kolokwialnymi, potocznymi albo zbyt... przenaukowionymi. Plus ortograf ("dzikie rządze", no czy rzeczywiście) w gratisie. Jeśli ktos jest wrażliwy na melodię opowieści (ja, jeśli to komuś umknęło, jestem), takie wtręty co i rusz czynią lekturę... trudną. Płynie człowiek na fali opowieści, płynie, gładko, bez potknięć, aż tu nagle ŁUP! i mamy 'dywagując". No, nic, wytrząsamy ten słowny kamyczek z buta, powracamy do lektury, płyniemy, płyniemy iŁUP! - "nawijał". Po jakimś czasie przypominało to bicze szkockie - ciepło, ciepło, ciepło, lodowato, ciepło, lodowato, ciepło, ciepło...

Mimo to polecam. Jako czytadełko. Całkiem interesujące, całkiem przyjemne, całkiem zajmujące... Ale... Opowieści, w którym oddawano głos kobietom, niewolnikom czy dzieciom, czyli osobom, które w kanonicznej, że tak powiem, wersji mitologii służyły jako tło, rekwizyt lub bezwolny przedmiot pożądania jest coraz więcej, i świetnie, bo takie pozycje powinny powstawać, dobrze robią bowiem na poszerzenie perspektywy, z tym, że wiele z tych pozycji było po prostu lepszych (by wspomnieć choćby tylko "Kirke" Madeline Miller) niż tu omawiana, poprawna, nie najgorsza w czytaniu, ale nieszczególnie odkrywcza.

W zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie do

"Pani Labiryntu" Magdy Knedler.

Ach, proszę Państwa, TO jest rasowy retelling, najrasowszy, rzekłabym! Tu od pierwszej strony wszystko jest zupełnie inaczej niż w mitach, po których powierzchni prześlizgiwaliśmy się, i to czasem nieszczególnie skupieni, w szkole.

 Autorka opowieść o Ariadnie rozpoczęła od jej dzieciństwa, a kończy na chwili, gdy Ariadna z Tezeuszem opuszczają Kretę po śmierci Minotaura, czyli mniej więcej trzyma się w ramach czasowych mitu, który wszyscy znamy. 

Ale tylko w ramach czasowych.

Każdy bohater tej książki dostaje bowiem tu swój własny głos.

Poznajemy zupełnie inną, niż tę mitologiczną Pazyfae. Europę, matkę Minosa. Ariadnę z jej własną, odważną, wręcz zuchwałą opowieścią. Fedrę. I nade wszystko - zupełnie innego Minotaura, i zupełnie, zupełnie inny Labirynt. Może Dedal najmniej różni się od tego mitologicznego (podobnie zresztą jest w książce Jennifer Saint) - jest takim samym małomównym, oddanym swoim wynalazkom i Ikarowi geniuszem, zatrzymanym na Krecie przez Minosa. I Minos jest również podobny w obu powieściach - bezwzględny, okrutny, nie pochylający się nad uczuciami innych, bezduszny władca absolutny Krety i wszystkich jej mieszkańców, starannie pielęgnujący mit o swoim boskim pochodzeniu.

Poza tym jest to zupełnie inna historia. Wcale nie mitologiczna, i to chyba paradoksalnie stanowi jej największą siłę. Odzierając jeden z najlepiej wszystkim znanych mitów z baśniowości i pozbawiając jego bohaterów boskich mocy, boskiego pochodzenia i nadprzyrodzonych umiejętności Magda Knedler stworzyła powieść z uniwersalnym przesłaniem, historię o odwadze, buncie, wierności i prawdziwej miłości,o poszukiwaniu własnej drogi, odnajdowaniu siebie i odkrywaniu swej własnej siły. I - a zdecydowanie nie jest to jakiś poboczny, mało istotny wątek, jakieś akwarelowe tło dla opowieści o Ariadnie, jakiś mało istotny detal dla dodania kolorytu całej opowieści -  o potędze przyrody i sile, jaką można z niej czerpać. Doskonałym językiem opowiedziana historia o walce dla zadośćuczynieniu zła wyrządzonego małemu chłopcu, o stawianiu oporu brutalnemu władcy i wreszcie - o walce o samą siebie i o prawo do życia zgodnie ze swoimi przekonaniami, pragnieniami i ze swą  naturą. 

Doskonały język, wspaniałe, barwne opisy, zaskakujący, choć zdałoby się, że tak dobrze znani  bohaterowie, rozmach tej powieści i rzucający się w oczy perfekcyjny research, (który po prostu gładził czule moje wymagające czytelnicze jestestwo) sprawiają , że "Pani Labiryntu" to nie jest tylko retelling, nie "coś dla wielbicieli mitologii", nie tylko książka dla kobiet, ale, po prostu, powieść dla wszystkich.

Warto poznać tę Ariadnę.

Jestem pewna, że ona nie dałaby się - omdlewająca,, zadurzona i bezradna - zostawić Tezeuszowi na Naksos jako bezwolna ofiara dla płonącego namiętnością Dionizosa.

Swoją drogą, bardzo jestem ciekawa, jak Magda Knedler przedstawiłaby ciąg dalszy jej historii :).

niedziela, 10 grudnia 2023

"Nie wszystko się ułoży. Wszyscy mamy źle w głowach, tom 3" Martyna Pawłowska — Dymek

Jest zima, jest zimno, jest czas, by wrócić do serii, która zaczyna wyrastać na moją ulubioną serię młodzieżową, bo w jej trzecim tomie też jest zima i w związku z tym rzeczywistość literacka pięknie nam się splata z rzeczywistością zaokienną, że tak to pięknie ujmę.



Powieść "Nie wszystko się ułoży" to trzeci tom serii "Wszyscy mamy źle w głowach" o grupie licealistów z klasy II B jednego z krakowskich liceów, których poprzednie dwa tomy już na swoim blogu recenzowałam. Martyna Pawłowska — Dymek przedstawia dalsze losy młodych bohaterów, kontynuuje rozpoczęte wcześniej wątki, ale również trochę miesza w ich życiu, trochę dodaje, trochę ubarwia, a trochę zaskakuje czytelnika, który po dwóch poprzednich tomach zaczyna żywić błogie przeświadczenie, że niczym zaskoczyć go już nie można.

Za każdym razem, gdy wracam do świata "Wszyscy mamy źle w głowach" mam wrażenie, że czytelniczo spotykam się z osobami, które już znam i lubię, a mimo tego one potrafią mnie naprawdę zadziwić. I to nie zawsze miło. Ale za to zawsze wiarygodnie. Szczerze podziwiam autorkę za umiejętne wykreowanie tylu bohaterów i bohaterek — bardzo wyrazistych, bardzo różnych i bardzo prawdziwych, chociaż, wyznać muszę, niektóre zachowania bądź co bądź nastolatków wydają mi się momentami zbyt dojrzałe (ale może to dlatego, że jestem już zgredem i zapomniałam, jak to jest cielęciem być, nie można tego wykluczyć). Z drugiej strony natychmiast ktoś inny zachowuje się jak kompletny smarkacz i równowaga w świecie wykreowanym zostaje zachowana :).

Pisanie opinii/recenzji tomu trzeciego historii, która konsekwentnie prowadzona jest od tomu pierwszego i stanowi logiczny ciąg dalszy wcześniej opisanych wydarzeń jest dość trudna. Po pierwsze dlatego, że nie ma sensu zachęcać nikogo do przeczytania tego tomu - tę serię BEZWZGLĘDNIE należy czytać w kolejności. Tak więc ci, którzy jej nie znają powinni zacząć od tomu pierwszego (do czego zachęcam, nawet jeśli komuś się wydaje, że nie jest tzw. targetem, można się miło zdziwić), ci, którzy czytali i polubili i tak sięgną po tom kolejny, a ci, co czytali i nie polubili do tomu trzeciego nawet nie dotrą.

Dla mnie osobiście każda część serii jest to niezwykle przyjemne spotkanie ze starymi (stażem, bo nie wiekiem ;)) znajomymi - i to z każdym kolejnym tomem coraz przyjemniejsze. "Wszyscy mamy źle w głowach" jest bowiem chyba moją najulubieńszą serią dla nastolatek, wliczając w to te dawno temu wydane, które jako nastolatka sama czytałam. Autorka przeprowadza nas umiejętnie przez kolejne etapy rozwoju znajomości, przyjaźni, emocji młodych bohaterów, szykuje dla nas kilka zaskoczeń, miłych i niekoniecznie miłych, świetnie opisane zawichrowania emocjonalne, wyjątkowo trudne dla osób, które doświadczają ich pierwszy raz w życiu, i trochę podróż w lata nastolęctwa, kiedy to samemu przeżywało się, gubiło i odnajdowało, i już trochę człowiek zapomniał, jak się wtedy czuł, a teraz, dzięki Martynie Pawłowskiej-Dymek, może sobie przypomnieć.

Bardzo niecierpliwie wyglądam kolejnych spotkań z licealistami krakowskiej szkoły. 

A gdy zapoznam się już z wszystkimi tomami siądę w kąciku i przeczytam je od początku, bez przerwy, jednym ciągiem.

 Taki mam plan!

piątek, 10 listopada 2023

Plan z przeszkodami

Pompon Młodszy (w nastroju filozoficznym) - Myślę, mamo, że chciałbym kiedyś mieć dziecko. Tylko wolałbym ominąć wiek niemowlęcy, bo, wiesz, dzieci wtedy krzyczą, płaczą, marudzą i są takie... roszczeniowe.

Królowa Matka (po otrząśnięciu się z chwilowego stuporu) - No to chyba masz prob...

Pompon Młodszy (nie pozwolając się powstrzymywać) - ...ale nie chłopca, bo chłopiec od razu chciałby grać w jakiegoś Fortnite'a czy tam inne strzelanki...

Królowa Matka (nawet nie próbuje tego - niewątpliwie nieudolnie - skomentować).

Pompon Młodszy (ciągnie niepowstrzymanie) - Ani dziewczynki. Dziewczynkę bym natychmiast rozpieścił.

Czyli rzeczywiście problem.


I to większy, niż się na pierwszy rzut oka wydawało :D.

niedziela, 29 października 2023

"Miecz i krzyż. Wiedźmy Kijowa" Łada Łuzina

Rok chyżo i nieodwracalnie zbliża się do końca i chyba mogę już z całkiem dużym prawdopodobieństwem ogłosić, kto w 2023 roku odniesie zwycięstwo we  (wcale nie tak licznej, jak by się mogło wydawać) kategorii "Rozczarowanie Roku".


Iiiiii... "the Disappointmenter goes to...!!!"
 

 
"Miecz i krzyż. Wiedźmy Kijowa, I" Łady Łuziny.

Państwo kochane, jak ja się na tę książkę napaliłam, to głowa mała, a ludzkie słowo nie wyrazi. Połowa internetu, która dopadła egzemplarzy przedpremierowych jarała się nią jak Rzym za Nerona, druga połowa, w tym ja, przebierała niecierpliwie nóżkami i odliczała niecierpliwie dni do oficjalnej premiery, ostrząc sobie zęby i nabierając apetytu na literacką ucztę...

...i w tym momencie muszę (po raz milionowy) podziękować Panu Małżąku za zmuszenie mnie siłą, perswazją oraz za pomocą nieoczekiwanych prezentów do czytania na czytniku, bowiem w dniu tejże premiery nie wydałam na srogie tomiszcze (654 strony!!!) czterdziestu złotych polskich, tylko je sobie ściągnęłam w ramach abonamentu na Legimi, chroniąc w ten sposób siebie (i swą rodzinę) przez finansowym uszczerbkiem, zaś półki swej biblioteczki - przed upchnięciem na nich kolejnej cegły.
 
Początek (że o streszczeniach i entuzjastycznych recenzjach nawet nie wspomnę) był całkiem interesujący. Trzy bardzo różne kobiety, Katia - piękna, chłodna, opanowana bizneswoman, Dasza, kolorowa, kochająca życie, trochę postrzelona artystka sceniczna, i Masza, szara myszka, typ kujonki, kochająca historię i Bułhakowa, niezależnie od siebie i przez czysty przypadek odwiedzają centrum magii. W poczekalni centrum siedzi urodziwy młodzian czytający, jakże by inaczej,  "Mistrza i Małgorzatę", i wręcza każdej piękny misternie wykonany naszyjnik przedstawiający węża trzymającego w zębach własny ogon. Jedna z naszych bohaterek jest ciemnowłosa, druga ruda, trzecia blond, i jest to motyw, który będzie powtarzał się w książce, pierwszy raz właśnie w przypadku młodzieńca, którego jedna widzi jako subtelnego blondyna, druga jako postawnego bruneta, a trzecia jako rudzielca z rozwichrzonymi lokami. 
 
W centrum wszystkie trzy kobiety są świadkami śmierci poprzedniej kijowskiej wiedźmy i przejmują jej moce.

Mianowane - nieco wbrew woli - na trzy wiedźmy, Kijowice, dostają  klucze do przynależnego do wszystkich poprzednich kijowski wiedźm mieszkania, w którym spotykają trzy gadające i obdarzone silnymi charakterami koty (czy trzeba dodawać, że rudego, czarnego i białego?), a potem lecimy klasyką, czyli, wiadomo, wiedźmy, demon, latanie na miotłach, kilka morderstw, prawdopodobnie o charakterze rytualnym, do rozwiązania, podróże w czasie, i czegóż chcieć więcej, tylko czytać, czego ja się czepiam. 
 
A czepiam się, bo spodziewałam się urban fantasy - tak mi książkę zareklamowano. Kijowskie urban fantasy, zupełnie inne niż te wszystkie zachodnioeuropejskie urban fantasy, miodzio po prostu. A zamiast kijowskiego urban fantasy dostałam chaotyczną, egzaltowaną opowieść bez większej logiki, za to z papierowymi bohaterkami. Te bohaterki bolą mnie po prostu w całe jestestwo, trzy kobiety, trzy BARDZO RÓŻNE kobiety w tak przełomowym, wywracającym ich świat do góry nogami, rozbijającym w pył całą dotychczasową wiedzę o życiu momencie, i nic, zero zmian, zero refleksji, zero, bo ja wiem, załamań nerwowych czy popadania w nałogi, negowania tej nowej rzeczywistości, odrzucania jej, zero wszystkiego, nic, tylko chaos, nieskładna treść, w pewnym momencie już tylko rozmyta i pędząca na złamanie karku z miłością do Bułhakowa deklarowaną po trzy razy na stronę, bo przecież po sześćsetnym razie na pewno zapomnieliśmy, że Masza go kocha i trzeba o tym przypomnieć po raz sześćset pierwszy (i nie ostatni). Wysiłek, by osiągnąć bułhakowowską atmosferę w każdym rozdziale widzialny nawet z kosmosu, do tego stopnia, że całość zaczęła w pewnym momencie przypominać parodię albo NAPRAWDĘ kiepskiego fanficzka. 

A w tym fanficzku autorka chciała upchnąć wszystko: magię i czary, folklor i legendy, historię i współczesność, barwne bohaterki, mroczne tajemnice, Kijów...
 
A, prawda, Kijów.
 
Od prawie samego początku odnosiłam wrażenie, że ta seria nie powinna nosić tytułu "Wiedźmy Kijowa", tylko "Kijów (i jego wiedźmy)" - to w nawiasie małym druczkiem.

Bo prawdziwym, i w pewnym sensie jedynym bohaterem tej powieści jest Kijów, czasem można odnieść wrażenie, że trzy wiedźmy i ich perypetie to taki mało istotny dodatek do peanów na cześć ukraińskiej stolicy. To na historii miasta skupia się fabuła. Bohaterki przewijają się jakby w tle i nawet najlepszy w moim odbiorze fragment powieści (ten, w którym Masza odbywa podróż w przeszłość, świetnie napisany, świetnie pomyślany i chyba jedyny, który rokuje jakieś interesujący rozwój w kolejnym tomie) twardo i niezłomnie wspiera się na filarach, które stanowi kijowska historia, kijowscy artyści i kijowskie krajobrazy. Przez większość czasu dostajemy obszerne informacje o losach stolicy Ukrainy, jej cerkwiach, dawnych pogańskich wierzeniach, folklorze, o związanych z nią ukraińskich artystach.... Dla miłośnika historii tego kraju i miasta książka będzie niewątpliwie bogatym źródłem wiedzy niekoniecznie encyklopedycznej, ale żywej, ubarwionej ciekawostkami. Tych, którzy marzyli/marzą o wyjeździe do Kijowa  prawdopodobnie zachwyci, podobnie jak tych, którzy dla Kijowa właśnie zdecydowali się ją przeczytać. Natomiast mi osobiście czasem ciężko  było się na niej skupić. Momentami czułam się, jakbym była na wykładzie uniwersyteckim. Całe to bogactwo postaci, miejsc i wydarzeń, o których wcześniej nie słyszałam albo słyszałam niewiele, wszystkie te imiona, nazwiska, pseudonimy i zdrobnienia, te raz używane nazwiska, a  innym razem patronimiki... Czytałam, czytałam i nagle nie wiedziałam, o czym czytałam, gubiłam się, wracałam, sprawdzałam, zawieszałam z myślą : "Alleeee, zaraz... kto to w ogóle jest i jaki ma związek z tym, co się właśnie dzieje?!", cofałam się, znów sprawdzałam, okazywało się, że nie ma związku, po prostu autorka właśnie ponownie dawała wyraz uwielbieniu dla jakiegoś malarza czy poety, wzgórza czy kamienicy miasta, którego nie znam, i którego wszystkie te góry, cerkwie, ulice i małe uliczki, domy już nie istniejące (ale kiedyś tu były i były WAŻNE!!!) i kamieniczki po prostu mi się myliły. A z całym szacunkiem dla Kijowa i miłości autorki do tego miasta, rozumiem, szanuję, sama kocham własne miasto ciut fanatycznie, ale gdybym chciała poznać kijowską historię to bym sobie poczytała jakiś dobry przewodnik, a nie grubaśną powieść, przez którą brnęłam, wydłubując mozolnie wątlutką akcję spomiędzy strzelistych opisów kijowskich jarów i świątyń.

Spotkałam się z (licznymi!) opiniami, jakoby osoba, która lubi "Mistrza i Małgorzatę" polubi też "Wiedźmy z Kijowa", że Bułhakow dumny byłby z Łady Łuziny jako osoby umiejętnie oddającej w swej powieści aurę "Mistrza i Małgorzaty"... Jak bardzo NIE ZGADZAM się z tą opinią nie umiem nawet wyrazić, a wszyscy bywalcy tego bloga wiedzą, że w momentach uniesienia emocjonalnego słów mi raczej nie brakuje, zaś na mój słowotok można liczyć jak na Zawiszę. "Mistrza i Małgorzatę" ko... nie, właściwie nie kocham nawet, tylko żarliwie wielbię. Uznałam ją za Książkę Wszechczasów, napisałam o niej histeryczny w tonie artykuł, zaraziłam swą szajbą najstarsze dziecko. Jestem po prostu jak Masza pod tym jednym, jedynym względem.

A po drugi tom "Wiedźm..."nie zamierzam sięgnąć (no, chyba, że będę na wyspie bezludnej bez niczego, ale to niczego innego do czytania; wtedy, i tylko wtedy - być może). Bo pomijając już nawet fakt, że poziom zawiłości narracji wcale nie takiej trudnej do opowiedzenia historii po prostu męczy, postaci bohaterek są dość płytkie, nieco papierowe i w zasadzie ciężko opisać ich osobowość (a, twardo przypominam, mówimy o powieści liczącej ponad sześćset stron, naprawdę była przestrzeń, by je rozwinąć w jakiś zadowalający sposób), ich sposób działania i motywacje już nie to, że nie są do końca jasne, czasem są po prostu zupełnie bezsensowne tak, że właściwie trudno mi streścić, co się tak naprawdę w tej książce działo... pomijając to, że Michaił Bułhakow również umieścił akcję swej powieści w mieście, którego nie znam, na jak najbardziej prawdziwych ulicach, w istniejących rzeczywiście budynkach, których nigdy nie widziałam na oczy, i nie szkodzi, bo w żaden sposób nie wpływało to na odbiór samej powieści...

... to nigdy, ale to nigdy i nigdzie u Bułhakowa nie zetknęłam się z następującymi zdaniami i wyrażeniami (a jest ich w książce znacznie więcej niż te, które sobie tutaj ku pamięci wypisałam):

"...próbując uciec przed szarżujacymi na oślep nogami Katii"

"...pomyślał piskliwie"

"...zrobił pogardliwą kozią mordę..." (kilka zdań później wyjaśnia się, że po prostu zmarszczył nos)

"...oblicze speszone i rozczochrane..."

... plus z setkami, ale bez przesady SETKAMI określeń typu "wybełkotał", "wypluwała", "zawyła", "zapiała" (w tym także "zapiała figlarnie") tam, gdzie powinno być po prostu "powiedziała", "mruknęła" czy "zawołała". I wszystkie te bełkoty i pianie używane są nie dość, że w nadmiarze, to jeszcze zupełnie nieadekwatnie do opisywanej treści ( na przykład "Nie wiem - wycedziła" w sytuacji, gdy bohaterka cichutko i nieśmiało wyjaśnia coś facetowi, w którym jest od lat potajemnie zakochana i "szepnęła" po prostu aż prosi, by je użyć). Nie mam pojęcia, komu za to wycie dziękować, tłumaczce czy autorce, ale mnie odbiór tej książki uczyniło (dodatkowo) nieznośnym.

O jaraniu się Kupałą i świętym Janem, jakby to było osobiste i najnowsze odkrycie autorki albo ukraińskich etnografów litościwie nie wspomnę...

...albo nie, jednak wspomnę, otóż  naprawdę nie wiem, jak autorka, pisząca w temacie planowanych w Kijowie  imprez z okazji Nocy Kupały "Było to jednoznacznym dowodem mądrości prawosławia, publicznie surowego, ale przyznającego skrycie - prawda jest pośrodku" zniosłaby świadomość, że sporo, oj, sporo lat temu moja rodzona babcia (a po niej moja matka), katoliczka z Kujaw, nie pozwalała mi i mojej siostrze przed Kupałą kąpać się w jeziorze, używając jako rozstrzygającego argumentu właśnie "kąpiemy się dopiero po Kupale!", a na porzeczki mówiła świętojanki, i że ten lansowany przez nią na ukraińskie odkrycie Kupała jest obecny w kulturze co najmniej kilku ludów słowiańskich, świętujących kupalnockę (nie chcecie wiedzieć, w którym roku puszczałam w kupalnockę wianki na wodzie po raz pierwszy) od lat... naprawdę wielu.
 
Podsumowując ośmielę się wyrazić myśl nieco świętokradczą - otóż jestem tak w 80 procentach przekonana, że gdyby nie to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, gdyby nie nasze współczucie dla narodu ukraińskiego, uznanie i szacunek dla bohaterskiej i niezłomnej postawy Ukraińców w czasie wojny i dla hartu ich ducha, internet nie byłby pełen tak jednogłośnie brzmiących ochów, achów, i zachwytów.

Z których - żywiąc dla bohaterstwa Ukraińców niezmienny szacunek i podziw, i ze ściśniętym sercem myśląc o tym, co dzieje się teraz w ukochanym przez autorkę Kijowie - ośmielę się wyłamać i napisać, że  uznaję "Miecz i krzyż" za rzecz przereklamowaną i męczącą, a polecić ją mogę wyłącznie miłośnikom Kijowa.
 
A i to z zastrzeżeniami.

sobota, 28 października 2023

Wstęp do alkoholizmu

 Potomek Starszy (w przerwie między zgrzytaniem zębami, wyrzucaniem z siebie sporej ilości nacechowanych emocjonalnie słów, których na ogólnodostępnym blogu umieścić nie wypada, wszak - przez przypadek i niechcący, ale zawsze - mogą tu zajrzeć także dzieci, a ponownym zgrzytaniem zębami) - No więc najpierw musiałem wejść na stronę uczelni. Wszedłem. Okazało się, że muszę się na niej zalogować na to samo konto, które zakładałem rejestrując się po maturze, ale z innymi danymi. No, wiesz, inne hasło, kod dostępu i takie tam. Wszystkie takie tam dostałem na inne konto, to na naszej normalnej stronie. Pobrałem. Zalogowałem się. Wszedłem. Wyświetliło mi stronę na Facebooku, ale inną niż te, na których się do tej pory udzielałem, taką stworzoną przez profesora tylko dla nas. Musiałem poprosić o przyjęcie do tej grupy. Poprosiłem. Przyjęli mnie. Tam, po przescrollowaniu połowy Facebooka, znalazłem link, w który musiałem kliknąć. Kliknąłem i wreszcie przeniosła mnie na Moodle. A tam okazało się, że Moodle to jest taki gigantyczny śmietnik, w którym rozeznać się może prawdopodobnie jej twórca, a i to niekoniecznie, więc spędziłem kolejne pół godziny na szukaniu tego jednego jedynego przycisku, który miał mnie przenieść w to miejsce, w którym było umieszczone zadanie, termin i linki do lektur.

 (po chwili przerwy dla zaczerpnięcia oddechu; z bezbrzeżną goryczą w głosie)

- Już się nie dziwię, że studenci piją.

A ja się nie zdziwię, jak zaczną pić rodzice studentów (a przynajmniej tego konkretnego studenta)...

niedziela, 22 października 2023

"Echidna" Agnieszka Szmatoła

Nie dość, że nowa Miętówka (autorka wydająca dla wydawnictwa Mięta), to jeszcze polecana przez Milenę Wójtowicz i Magdalenę Kubasiewicz! 
 
Czyż mogłam nie sprawdzić, cóż to takiego?
 

 
No przecież, że nie mogłam!
 
Marika jest półboginią, echidną, pół-kobietą, pół-wężem. Wciąż pamięta świat, po którym bogowie kroczyli obok ludzi, w którym razem żyli. Dziś, po wielu latach, stuleciach, tysiącleciach włóczęgi, jest zwykłą policjantką w cichym miasteczku Springfield na wybrzeżu w stanie Maine, w idealnym miejscu, w którym dni upływają spokojnie, ludzie (i nieludzie) są dla siebie życzliwi, a sprawy kryminalne – banalne. Wszyscy znają wszystkich i wiedzą, co w trawie piszczy. Wszyscy wiedzą, kto jest człowiekiem, a kto-nie-człowiekiem, i każdy tę różnorodność akceptuje. Jest, zdałoby się, sielsko i spokojnie, uroczo, kojąco i przemiło.

Pewnego dnia jednak los Mariki splata się z losem selkie, Ity, i wracają wspomnienia dawnej miłości...

"Echidna" jest nie-do-końca-powieścią, nie-do-końca-serią-opowiadań, złożoną z rozdziałów prezentujących dość luźno powiązane ze sobą epizody, splatające się ze sobą za sprawą mniej lub bardziej osobistych więzi łączących głównych bohaterów. Rozwiązywane przez Marikę sprawy kryminalne powoli, w miarę rozwijania się akcji, okazują się bardziej ze sobą powiązane, niż się na początku wydaje. Te pierwsze, dość banalne, nie nazbyt trudne do rozwiązania (no, na pewno nie nazbyt trudne dla istot mitycznych, obdarzonych lepszym węchem i wzrokiem, wielowiekową pamięcią, świadomością, że szukają czegoś innego niż szukałby zwykły człowiek) sprawy pozwalają czytelnikowi wygodnie rozgościć się w Springfield i zapoznać z bohaterami, by później móc odkrywać kryjące się nieraz bardzo głęboko pod maską pogodnej życzliwości i sielskości uroczego małego miasteczka sekrety.

Osią, wokół której osnute są te łączące się w całość opowiadania jest los Mariki Echidnas i jej ani na chwilę nie opuszczająca jej tęsknota za kimś, kto odszedł. Tęsknota tym bardziej dramatyczna, że Marika pamięta co prawda osobę, za którą tęskni, pamięta jej imię, łączące ich uczucie, pamięta mnóstwo drobnych na pozór, a ważnych rzeczy, typowych dla każdego związku.... A to, czego nie pamięta to chwili i powodów rozstania, momentu pożegnania, przyczyny, dla której pewnego dnia została sama. To jest cena jej nieśmiertelności: gdy co kilkadziesiąt lat zmienia skórę, odbierane jest jej jedno wspomnienie. I może to być co prawda wspomnienie jakiegoś wschodu słońca czy doskonałego posiłku, ale najczęściej nie jest. Najczęściej Marika traci coś ważnego, i teraz, po przeżytych na ziemi stuleciach, już nie pamięta imion sióstr, twarzy matki, domu rodzinnego, tych, którzy ją kiedyś kochali...

"Echidna" to na pierwszy rzut oka opowieść bardzo przyjemna, w gruncie rzeczy raczej obyczajowa z elementami kryminalnymi niż kryminalna, osadzona w świecie urban fantasy, ale to "urban" jest przytulne, urokliwe i przyjazne, i jeśli ktoś lubi taką umiejętnie tworzoną przytulność , w którą chciałoby się zanurkować, zwinąć w kłębuszek i pozwolić otulić ciepełku (a ja lubię) to jest to książka dla niego.

Jednocześnie to długie, długie życie bohaterki, poświęcenie, które musi znosić, by zapłacić za nieśmiertelność pozwala w tym sielskim krajobrazie, w tych uroczych obrazkach, cieple, pod zapachem kawy i domowych ciast, w lubianej pracy - wyczuć dramat, czasem rozpacz, tajemnicę, desperację, wobec której jest się całkiem bezsilnym... i to niewątpliwie dodaje głębi książce, która bez tej nuty dramatyzmu byłaby tylko miłą opowieścią o miłym miasteczku i miłych policjantach pracujących w miejscu o bardzo niskiej przestępczości, pełnym miłych ludzi.

Tym niemniej, by nie było za słodko (i miło :)) muszę zaznaczyć, że o ile co do samego stylu autorki, jej polszczyzny, płynności językowej i umiejętności wykreowania świata, w który czytelnik wierzy nie mam w zasadzie zastrzeżeń, tak fabuła pozostawiła mnie z pewnym niedosytem.

Bo czasem bywa niejasno, bywa chaotycznie. Mnogość wątków, sprawy nierozwiązane lub rozwiązane w sposób "spojrzałam i wiedziałam, a on się przyznał" (ja wiem, że  mówimy - przynajmniej do pewnego momentu - o raczej błahych przewinach, a posterunkowa nie jest człowiekiem i dysponuje ponadnormatywnymi umiejętnościami, no ale jednak to policjantka, i to trochę kryminał jest)... Jak dla mnie bywało tego momentami za dużo naraz. Plus sporo bohaterów, czasem bardzo, bardzo drugoplanowych, którzy pojawiali się znikąd... Czytając niektóre fragmenty miałam wrażenie, że to co jest oczywiste dla autorki, która niewątpliwie miała dobrze przemyślany i oswojony przedstawiany w powieści świat (kto jest kim, dlaczego robi, co robi, jaką rolę odgrywa lub wkrótce odegra w zagęszczającej się intrydze), nie zawsze będzie jasne dla czytelnika, i w sumie chętnie poczytałabym parę doprecyzowujących "kawałków", szczególnie dotyczących wspomnianych bohaterów drugoplanowych (którym, na przykład, zdarzało się pojawić w charakterze imienia i nazwiska z problemami, najwyraźniej znanego autorce i Marice Echidnas, ale nie czytelnikom, po czym zniknąć i już się nie pojawić).

Nie wykluczam, że ta nadmierna skrótowość, pewne rwanie wątków i - bywało - dość wątłe powiązanie ich w całość nie będzie widoczne dla kogoś, kto lubi/ma obojętny stosunek do opowiadań. Ja, jak podkreślałam z naciskiem nie raz i nie dwa, nie lubię. Źle je znoszę właśnie przez konieczność szybkiego rozstawania się z bohaterami, których człowiek dopiero zaczyna poznawać, i wymuszoną formą skrótowość opisów. A "Echidna" momentami, zwłaszcza na początku, bardziej przypominała mi zbiór opowiadań - tak, połączonych w całość za sprawą głównej bohaterki, kilku bohaterów pobocznych i miejsca akcji, ale jednak opowiadań - niż powieść.

Jeśli jednak ktoś urazu do opowiadań nie ma, lubi za to dobrze wykreowaną, kameralną i nastrojową aurę, interesujących bohaterów (szacun dla autorki za wyjście poza banalny, czy może raczej zbanalizowany krąg bogów olimpijskich, nordyckich czy celtyckich, elfy,wampiry i inne wilkołaki, i sięgnięcie po mniej znane istoty z przebogatego zbioru mitów ludzkości) i podskórny dreszcz dramatyzmu - polecam.

 

piątek, 20 października 2023

"Cztery pory magii" Aneta Jadowska, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Milena Wójtowicz

Nie lubię opowiadań. Skutkiem tej niechęci - zaprawdę, powiadam, dogłębnej - jest na przykład to, że jedynym zbiorem opowiadań, które czytałam więcej niż raz i tak dawno temu, że... no, ludzie tak długo nie żyją była "Hebanowa wieża" Johna Fowles, jak również to, że na blogu nie pojawiła się (i pewnie nie pojawi) recenzja "Pierwszego słowa" Marty Kisiel.

Trochę winię za to uraz, który powstał na skutek przeczytania przeze mnie we wrażliwym wieku lat dziesięciu obszernego zbioru nowel pióra czołowych polskich pisarzy pozytywistycznych, a trochę własny charakter, który każe mi przywiązywać się do ludzi, miejsc i postaci fikcyjnych, przez co ciężko znoszę rozłąkę po paru zaledwie stronach. Czytam opowiadanie, przywiązuję się albo zaczynam interesować światem przedstawionym, a tu nagle - bum! I koniec, a ja zostaję wyrwana z czytelniczego letargu, rozczarowana i czytelniczo głodna.

Chyba, że.

Chyba, że mówimy o "Czterech porach magii".



Cztery autorki, cztery opowiadania, cztery pory roku, trzy uniwersa, w dodatku wszystkie dobrze mi znane (plus Marta Kisiel, która jako jedyna stworzyła opowiadanie poza dotąd opisywanymi przez nią światami). To trochę tak, jakby wpaść z wizytą do dobrych znajomych, ludzi i nieludzi, których zdążyło się nieźle poznać i polubić (albo nie, ale to nie szkodzi, bo i tak chce się wiedzieć, co u nich), i po prostu wchodzi się w znany już sobie świat bez trudu, a i wychodzi bez oporów, bo przecież i tak ma się poczucie, że można ich w każdej chwili odwiedzić i zostać z nimi dłużej, nie tylko w krótkich ramach opowiadań.

W dodatku to, ze opowiadania dotyczą czterech pór roku w taki rozkosznie uroczy sposób uprzyjemnia czytanie.

Bo, na przykład, można zacząć od ulubionej autorki. Albo, jeśli wszystkie są ulubione, od rzutu kostką i zacząć od tego, które wypadnie pierwsze. Od ulubionego uniwersum (albo powtórzyć numer z rzutem kostką). Od ukochanej pory roku. Przeczytać wszystkie jednym ciągiem, a potem wrócić do tego, które spodobało się najbardziej. Można je sobie dawkować - zacząć wiosną, gdy za oknem szarość przedwiośnia zaczyna rozmywać się w zielonej mgiełce młodych listków, kontynuować latem, na werandzie, z mrożoną herbatą pod ręką, w świecie dyszącym upałem, 

 

 

potem jesienią, pod kocykiem, wsłuchując się w deszcz uderzający w szyby, a zakończyć zimą, w pachnącym choinką i piernikami świecie.

Opowiadania są różne, zabawne (Milena Wójtowicz, Marta Kisiel) i poważne (Aneta Jadowska, Magdalena Kubasiewicz), bohaterowie niektórych wyraźnie dojrzeli (Sara), i nawet o tych, których się... no... niekoniecznie lubi czyta się z zainteresowaniem (opowiadanie o Dorze jest, przepraszam wielbicieli/-lki, IMHO znacznie lepsze niż heksalogia o Dorze :D), wszystkie w czytaniu przyjemne, komfortowe, inteligentne, pomysłowe, pieszczące mą skrzywioną polonistycznie duszę świetną, giętką polszczyzną.

Wielbicieli i wielbicielek czterech autorek zachęcać (chyba? nie można wykluczyć, że jest na tym świecie jeszcze jakiś opowiadaniofob poza mną!) nie trzeba, chociaż, przyznam, ciekawa jestem, jak odebrać mogą rzecz ci z czytelników, którzy weszliby w opisane światy po raz pierwszy, bez żadnej znajomości stworzonych wcześniej przez autorki uniwersów (oczywiście znajomość ich nie jest w najmniejszym stopniu wymagana, ani nawet potrzebna)?

Być może stanowić będzie pierwszy krok w stronę zupełnie nowych światów, czego wszystkim dotąd nie znającym utworów autorek szczerze życzę.

 

PS. Plus ta okładka!!! Okładka to jest dzieło sztuki (co jest akurat cechą charakterystyczną nader wielu książek wydanych przez SQN), mogę ją głaskać, oglądać z daleka, analizować, podziwiać, znów oglądać, tym razem z bliska, potem przerzucić strony książki i ponapawać się grafikami, i znów wrócić do zachwycania się okładką... doprawdy, to jest okładka, i w ogóle cała oprawa graficzna, która może stanowić argument w dyskusji "czy wolisz książki papierowe, czy e-booki, i dlaczego".

niedziela, 8 października 2023

"Czternaście dni Honoraty" Elżbieta Wojnarowska

Honorata ma lat czterdzieści i kilka oraz raczej nudne życie prywatne (czy też trafniej byłoby rzec - w ogóle nie ma życia prywatnego). Pracuje w krakowskim laboratorium kryminalistycznym jako specjalistka od badań i analiz mikroskopowych, a swojej pracy też jakoś szczególnie nie uwielbia. Wieczory spędza z kieliszkiem oraz sporą porcją jedzenia przed telewizorem, oglądając ulubione filmy i seriale kryminalne. Ma też córkę, Frankę, która co prawda na szczęście już się wyprowadziła, ale dalej kontroluje swoją matkę, czasem nachodząc ją znienacka, a częściej przez telefon.

I tak jest do dnia, kiedy wszystko nagle i nieprzewidywanie się zmienia. Honorata wpada nieoczekiwanie na przyjaciela z dawnych lat, niejakiego Ziemowita i - chcąc uniknąć kolejnej z nim konfrontacji - postanawia spontanicznie wyjechać na urlop. Tym bardziej, że jej znajoma z Jastrzębiej Góry wspomina o sąsiadce, której córka zaginęła... Honorata postanawia pomóc w poszukiwaniach, a przy okazji liczy na to, że dwa tygodnie spędzone w Jastrzębiej Górze spowodują niespodziewany zwrot w jej życiu – i faktycznie, w w pewien sposób w jej szarej rzeczywistości rzeczywiście zaczyna się coś dziać.

Od Ziemowita, niestety, uciec jej się nie udaje - mężczyzna nie tylko wciąż jest obecny w jej myślach, ale także objawia się jako duch/mara/wspomnienie/wizja w jej samochodzie, by prowadzić z nią długie rozmowy.

Za to we Władysławowie jest świadkiem wypadku i pomaga poszkodowanym nieświadoma, że stanowić to będzie prawdziwy przełom zarówno w jej życiu, jak i w tej "poszukiwawczej misji", której się mocno samozwańczo podejmie.

Nabrałam się - który to już raz? - na okładkę, która moim zdaniem jest naprawdę doskonała i dużo obiecuje. I nie tylko o obrazku myślę. O zachęcających zajawkach też. Kiedyż, że zakrzyknę sobie rozpaczliwie, ach, kiedyż ja się wreszcie oduczę im ufać?! Podejrzewam, że nigdyż, przez co narażać się będę na liczne, niestety, rozczarowania.
 
 

Jako osoba, która lubi książki, których akcja dzieje się w dobrze jej znanych miejscach (a okolice Władysławowa i Jastrzębiej Góry odwiedzam regularnie raz w roku odkąd ukończyłam dziewięć miesięcy) daję plus za wiarygodny i rzetelny opis topograficzny terenu.

I jest to, obawiam się, jedyny plus (a przynajmniej jedyny DUŻY plus).

Bohaterka jest mocno... nijaka. Trochę, rzekłabym, smutna. Nie ma w jej życiu określonego celu, nie ma motywacji, nie ma żadnego... bo ja wiem? Blasku? Iskry? Jest raczej nudna, a jej "nudność" i banalność nie tylko wpływa na odbiór całej książki,  ale jest nam po prostu siłą wtłaczana do głowy za sprawą baaaardzo specyficznego sposobu pisania autorki, która ciska w czytelnika króciutkimi zdaniami i równoważnikami zdań niczym kulkami do paintballa ("To był cud, ta myśl! Jak objawienie. Wyjechać. Rano. Daleko. Wziąć urlop. Wypoczynkowy. Choćby tylko na dzień czy dwa" - i tak całymi stronami, zadyszki można dostać), nieustannie powtarzając informacje, które średnio rozgarnięty czytelnik przyswoił już za trzecim razem. Zdań "Honorata lubiła..." (wygodę, wino, spokój, jasne sytuacje, wiedzieć - to ostatnie powtórzone ze sto razy, i tak, wynotowywałam sobie) oraz "Honorata nie lubiła..." (niespodzianek, zakupów ciuchowych, biegania, marnowania czasu, komplikacji, rzeczy niewytłumaczalnych, tracić rezonu, policji, być głodna, być zdenerwowana, tajemnic, mieć wzdęcia, nierozwiązanych zagadek, pytań retorycznych, zimnej wody, fal, bać się, być zapędzona w kozi róg oraz nie wiedzieć, to ostatnie powtórzone ze sto razy) jest w tej książce masa, a w tej masie coraz bardziej irytują i prowokują myśli o ochronie lasów, bo gdyby je wyciąć lub ograniczyć do, powiedzmy, dziesięciu wzmianek, objętość książki można by ograniczyć o połowę, jakaż to oszczędność.

Wątek kryminalny dość ciekawy, przestępstwo nie za małe, nie za duże, co pozwala utrzymać całą historię na jakim-takim poziomie realizmu. Natomiast samo rozwiązanie i udział bohaterki w sprawie... ekhm... cóż. Honorata nie jest policjantką, jest w zasadzie nikim, ot, kolejną wczasowiczką, jakich tłumy przewijają się przez wszystkie nadmorskie miejscowości przez całe lato, więc fakt, że rozwiązuje sprawę kryminalną na drugim końcu Polski, albowiem komendant krakowskiej komendy szepnął słówko komuś w Wejherowie… No przypuszczam, że wątpię. Nad tym, że na komendzie we wcale nie małym mieście Honorata spotyka tylko jednego policjanta nie będę się nawet pochylać, bo po tym, jak co niektórzy pisarze Toruń, miasto jednak nieco większe niż Wejherowo, wyposażyli w jeden wóz straży pożarnej i jedną komendę z pięcioma policjantami na krzyż nic mnie w tej kwestii nie zdziwi.

I tak naprawdę nie wiem, jak zakwalifikować tę książkę. Ani to, mówiąc szczerze, komedia, ani kryminalna, ani kryminał bez komedii, ani obyczajówka, ani przygodówka, ani powieść psychologiczna, trochę tu i tego, i tego, i jeszcze czegoś innego, a jak już, już zaczynałam myśleć o daniu drugiego plusa - za (nie mam pojęcia czy świadome) wykreowanie rozpaczliwie smutnej bohaterki zajadającej samotność i brak radości w życiu toną wysokokalorycznego, niezdrowego jedzenia i osuwającej się powoli, acz nieuchronnie w alkoholizm, i naprawdę niezły opis pierwszej fazy alkoholizmu, tego momentu, gdy jeszcze wydaje się on nieszkodliwy, jeszcze w sumie nie jest alkoholizmem, to tylko kieliszek wina do serialu, piwko do obiadu, łyczek naleweczki, żeby się lepiej spało, w każdej chwili mogę przestać, co w tym trudnego, nie muszę pić, dla przyjemności to robię, nawet tej chwili frajdy w życiu mi zakażesz?... otóż zawsze wtedy potykałam się o te króciutkie, irytujące mnie zdania, o pińćsetne powtórzenie "Honorata nie lubiła nie wiedzieć, oj, nie lubiła", albo o jakąś nielogiczność świata przedstawionego, i wszelki plusiki szły się czochrać.

Niech za podsumowanie recenzji starczy fakt, że czytałam tę książkę chyba, nie nie wiem... ze dwa tygodnie, czyniąc liczne przerwy na liczne inne pozycje.

Być może jest to kolejna powieść po prostu zupełnie nie dla mnie.