Rzecz zaczyna sie po prostu sielsko.
sobota, 3 lutego 2024
"Za lasami" Monika Litwinow
poniedziałek, 29 stycznia 2024
"Wisienka na torcie" Aurélie Valognes
A dziś post z serii: "Jeśli kiedykolwiek najdzie Was ochota - jako i mnie naszła - na przeczytanie czegoś bezpretensjonalnego, uroczego, nie wywracającego Waszego jestestwa na nice, ale łagodnie dopełniającego dzień, zabawnego i przyjemnego, wybierzcie raczej coś innego".
Życie jest źle zorganizowane, wiadomo. Człowiek ma te 30-35 lat i sporo planów, marzeń i zamiarów, na realizację których przez pracę i inne obowiązki nie ma czasu, a potem - myk! - i
się ma tych lat 65, i choć zyskuje się wolny czas, to często brakuje pomysłu, jak go
spożytkować…To jest właśnie przypadek bohaterów "Wisienki na torcie", Bernarda i Brigitte, którzy od blisko czterech dekad tworzą
trwałe małżeństwo, odchowali dzieci, mają wnuki, i...
Odkąd Brigitte przestała pracować, cieszy się odzyskaną wolnością. Potrafi i chce ją wykorzystywać, zacieśnia kontakt z mieszkającymi w Paryżu wnuczętami, spotyka się z innymi paniami na emeryturze, pomaga jako wolontariuszka w domu spokojnej starości, plus, wiadomo, gotowanie, oporządzanie ogrodu, utrzymywanie w porządku sporego domu...
Dramatem okazuje się emerytura
męża. Bernard bowiem nie może się pogodzić z zamianą garnituru na domowe
kapcie i jest gotów na wszystko, by odnaleźć sens życia. "Da przy tym
swojemu otoczeniu do wiwatu!", jak głosi opis na okładce, nie dodając przy tym, że czytelnikom nasz Bernard też da do wiwatu, i kto wie, czy nie bardziej, niż otoczeniu.
Jeśli dodać do tego zabiegane dzieci na skraju załamania nerwowego, rezolutne i pełne energii wnuki oraz zatruwających życie sąsiadów… Czy może być coś gorszego niż emerytura?
I, cóż...
Średnie to było bardzo, choć nie wykluczam, że przeszkadzał mi język,
niezwykle... szkolny. momentami - a właściwie, ekhm, jednym długim momentem - czułam się, jakbym czytała szkolną czytankę. A ja, co do znudzenia podkreślam, być może traktując rzecz jako usprawiedliwienie mojego upierdliwego czepiania się, jestem wrażliwa (czasem myślę, że
nadwrażliwa, wzdech) na melodię języka. Być może to wina tłumaczki, może rzecz
po prostu jest źle napisana, tego nie wiem. Łopatologiczne do bólu, napisane
metodą: "Tu macie, drodzy czytelnicy, dialog, a pod dialogiem pani
autorka dokładnie wam wytłumaczy, o czym ten dialog był i co macie na
jego temat myśleć". I tak PRZY KAŻDYM. Rzecz nie do zniesienia nawet w małych dawkach, w dużych po prostu dławi.
Humor slapstickowy (sąsiedzi bohaterów, przerysowani do bólu, brrr!), którego nie trawię z zasady, a już na pewno nie w takich ilościach.
No i - last but not least - nie chce mi się wierzyć, że autorka ma małe dzieci. Podobno ma, czego z niemałym zdumieniem dowiedziałam się z notatki biograficznej. Te książkowe (moim skromnym zdaniem, z którym można się intensywnie nie zgadzać) cierpią na coś w rodzaju rozdwojenia jaźni - z jednej strony wygłaszają długie, napuszone, rojące się od skomplikowanego słownictwa i takiejż budowy zdań przemowy ("Po pierwsze, temat nie jest ciekawy, tylko zatrważający. Po drugie, nie ma jednego kontynentu z plastiku, tylko pięć na całej planecie. Na próżno wysyła się statki, żeby zbierały śmieci unoszące się na powierzchni, to tylko kropla w morzu. Na jeden wyłowiony kilogram masz dziesięć ton odpadów wrzucanych w tej samej chwili", te rzeczy). Przemowę wygłasza siedmiolatek, którego senior rodu wysłuchuje nabożnie, zadziwiony, och, jak wiele może się od wnuków nauczyć, on, taki staroświecki, ach, i niemądry!!!, po czym dosłownie chwilę później na widok dzikiego wysypiska w lesie ten sam siedmiolatek pyta: "Czy to sroczka przyniosła?" (bo sroczki, że wyjaśnię - podobnie jak i mnie wyjaśniono, nie byłam bowiem na tyle bystra, by zrozumieć, co ma wspólnego dzikie wysypisko z ptactwem z rodziny krukowatych - kradną i chomikują to, co ukradły, więc pewnie ta góra śmieci to ich zachomikowane skarby, tjaaaa...).
Plus bohaterowie dokładnie tacy, jak we wspomnianych czytankach szkolnych, no ale dokładniusio. Styl autorki, znowu, bardzo w rodzaju: "To jest Bernard, Bernard jest irytujący. To są sąsiedzi Bernarda i
Brigitte, nie lubimy tych sąsiadów, są nieprzyjemni w obyciu. Dlaczego?
No bo tak, nie wnikamy, nie drążymy, płynnie przechodzimy do kolejnych
zarysowanych grubą krechą bohaterów. To wnusio Bernarda, bystry nad
podziw. A to wnusia, jest, eeee... no, jest". Przy czym Brigitte jest do zniesienia, ale Bernard, który ma 65 lat zachowuje się, jakby miał rzeczywiście 65 lat, ale w latach 50-tych. Zajęty tylko pracą zawodową, myśleniem o pracy zawodowej i snuciem planów, jak by tu powrócić do pracy zawodowej nie robi nic innego, nie sprząta, nie gotuje, zakłada, że wszystko wokół niego robi się samo i wielce jest zdziwiony, że tak nie jest, stawia opór wobec... no, wszystkiego, on nie będzie robił zakupów, bo nie, nie będzie jeździł na rowerze, bo nie, nie pójdzie do lekarza, bo lekarz mu mówił, że powinien o siebie zadbać, a on jest przecież zadbany!!! Dzisiejszy świat jest fuj, ekolodzy są fuj, feministki są fuj (a feministką jest jego synowa, i, jak to w czytankach dla dziatwy bywa, dysponuje pełnym zestawem stereotypowych cech feministycznych - no, minus posiadanie męża i dzieci - , bo gdyby nie to to jeszcze by nam zniuansowanie postaci niechcący wyszło, i co by wtedy biedny czytelnik, nie uświadomiony, co ma myśleć, zrobił). Na ekologię nawraca dziadzia wspomniany wyżej wnuczek, i - jak sama posiadam dzieci, którym szeroko pojęta wymowność nie jest obcą (chociaż Potomek Starszy w klasach 1-3 regularnie miał w ocenie opisowej uwagę: "Dziecko posiada mały zasób słów, proszę z nim ćwiczyć", więc być może się nie znam) - tak sztuczność jego wypowiedzi zgrzytała mi w uszach, aż się bałam o stan moich bębenków i trąbki Eustachiusza.
Idea życia ekologicznie i troski o planetę jest
chwalebna, ale gdybym chciała poradnika na ten temat, to bym przeczytała
poradnik. Od powieści wymagam ciut (bardzo duże "ciut") czegoś innego.
W sumie aż tak, by rzecz trafiła na elitarną listę "Czytam, żebyście wy nie musieli" to źle nie jest, ale... i tak nie polecam.
wtorek, 23 stycznia 2024
Dwie Ariadny ("Ariadna" Jennifer Saint, ""Pani Labiryntu" Magda Knedler)
Tak się jakoś złożyło, że Ariadna stała sie klamrą spinającą mój czytelniczy rok 2023. Na początku roku przeczytałam jeden retelling, którego bohaterką była, z drugim skończyłam ten rok.
Przy czym za rasowy, pełnokrwisty retelling uważam ten pierwszy.
W "Ariadnie" Jennifer Saint
bohaterką jest Ariadna, i to stanowi w
zasadzie jedyną różnicę między tą powieścią a mitem, w którym Ariadna
była, że tak to ujmę, dodatkiem do Tezeusza. Poza tym wszystko jest tak,
jak w znanej nam wszystkim mitologii, Minos jest tym, kim we
wspomnianej mitologii był, Dedal jest Dedalem, Minotaur - bestią,
Pazyfae spotyka to, co ją spotkało w micie o Minotaurze, Labirynt jest
znanym nam doskonale Labiryntem, Ikar spada do morza, jak spadał, no,
może Tezeusz jest mniej nieskazitelny i bohaterski. W moim osobistym
odbiorze nie do końca wyczerpuje to formułę retellingu, którą zawsze
odbierałam jako opowiedzenie w oryginalny i nowy sposób jakiejś
powszechnie znanej historii.
Powieść skupia się na życiu Ariadny
po tym, jak Tezeusz zostawia ją śpiącą na wyspie Naksos i odpływa do
Aten. Uznaję to za plus, bo to akurat ten fragment mitologii, nad którym
nie pochylamy się w szkole zbyt uważnie (o ile w ogóle się pochylamy), skupiając się na kłębku nici,
który Ariadna wręcza Tezeuszowi przed wejściem do Labiryntu i usuwając
ją natychmiast potem z pamięci. Tutaj możemy dowiedzieć się, co się z
nią dalej stało, jak potoczyły się jej losy, kim stała się, gdy opuścił
ją heros, któremu zaufała.
Rzecz czyta się szybko i nie bez
zainteresowania, gładko i bez potknięć... to znaczy, bez potknięć, jeśli
się nie jest mną, bo jeśli się jest mną, to się człowiek potyka
(odrobinę, uczciwie wyznam) na z nagła wyskakujących na czytelnika
boleśnie współczesnych określeniach, które być może są wina tłumaczenia,
które jednakże uwierają jak drobny kamyk w bucie. Czytamy bowiem
powieść z serii "dawno, bardzo dawno, ale NAPRAWDĘ BAAAARDZO dawno
temu...", a tam co i rusz określenia typu: "dalsze dywagowanie o tym nie miało sensu", "po raz kolejny udało jej się wykiwać niewiernego męża", "mogę ci zaproponować alternatywne wyjście", "och, ależ on nawijał", "wydźwięk jest analogiczny",
"podaję w wątpliwość mój stan psychiczny", słowem, stylizacja językowa na mowę nieco archaiczną co chwila
przeplatana wyrażeniami kolokwialnymi, potocznymi albo zbyt...
przenaukowionymi. Plus ortograf ("dzikie rządze", no czy rzeczywiście) w gratisie. Jeśli ktos jest wrażliwy na melodię opowieści (ja, jeśli to komuś umknęło, jestem), takie wtręty co i rusz czynią lekturę... trudną. Płynie człowiek na fali opowieści, płynie, gładko, bez potknięć, aż tu nagle ŁUP! i mamy 'dywagując". No, nic, wytrząsamy ten słowny kamyczek z buta, powracamy do lektury, płyniemy, płyniemy iŁUP! - "nawijał". Po jakimś czasie przypominało to bicze szkockie - ciepło, ciepło, ciepło, lodowato, ciepło, lodowato, ciepło, ciepło...
Mimo
to polecam. Jako czytadełko. Całkiem interesujące, całkiem przyjemne,
całkiem zajmujące... Ale... Opowieści, w którym oddawano głos kobietom, niewolnikom czy dzieciom, czyli osobom, które w kanonicznej, że tak powiem, wersji mitologii służyły jako tło, rekwizyt lub bezwolny przedmiot pożądania jest coraz więcej, i świetnie, bo takie pozycje powinny powstawać, dobrze robią bowiem na poszerzenie perspektywy, z tym, że wiele z tych pozycji było po prostu lepszych (by wspomnieć choćby tylko "Kirke" Madeline Miller) niż tu omawiana, poprawna, nie najgorsza w czytaniu, ale nieszczególnie odkrywcza.
W zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie do
"Pani Labiryntu" Magdy Knedler.
Ach, proszę Państwa, TO jest rasowy retelling, najrasowszy, rzekłabym! Tu od pierwszej strony wszystko jest zupełnie inaczej niż w mitach, po których powierzchni prześlizgiwaliśmy się, i to czasem nieszczególnie skupieni, w szkole.
Autorka opowieść o Ariadnie rozpoczęła od jej dzieciństwa, a kończy na chwili, gdy Ariadna z Tezeuszem opuszczają Kretę po śmierci Minotaura, czyli mniej więcej trzyma się w ramach czasowych mitu, który wszyscy znamy.
Ale tylko w ramach czasowych.
Każdy bohater tej książki dostaje bowiem tu swój własny głos.
Poznajemy zupełnie inną, niż tę mitologiczną Pazyfae. Europę, matkę Minosa. Ariadnę z jej własną, odważną, wręcz zuchwałą opowieścią. Fedrę. I nade wszystko - zupełnie innego Minotaura, i zupełnie, zupełnie inny Labirynt. Może Dedal najmniej różni się od tego mitologicznego (podobnie zresztą jest w książce Jennifer Saint) - jest takim samym małomównym, oddanym swoim wynalazkom i Ikarowi geniuszem, zatrzymanym na Krecie przez Minosa. I Minos jest również podobny w obu powieściach - bezwzględny, okrutny, nie pochylający się nad uczuciami innych, bezduszny władca absolutny Krety i wszystkich jej mieszkańców, starannie pielęgnujący mit o swoim boskim pochodzeniu.
Poza tym jest to zupełnie inna historia. Wcale nie mitologiczna, i to chyba paradoksalnie stanowi jej największą siłę. Odzierając jeden z najlepiej wszystkim znanych mitów z baśniowości i pozbawiając jego bohaterów boskich mocy, boskiego pochodzenia i nadprzyrodzonych umiejętności Magda Knedler stworzyła powieść z uniwersalnym przesłaniem, historię o odwadze, buncie, wierności i prawdziwej miłości,o poszukiwaniu własnej drogi, odnajdowaniu siebie i odkrywaniu swej własnej siły. I - a zdecydowanie nie jest to jakiś poboczny, mało istotny wątek, jakieś akwarelowe tło dla opowieści o Ariadnie, jakiś mało istotny detal dla dodania kolorytu całej opowieści - o potędze przyrody i sile, jaką można z niej czerpać. Doskonałym językiem opowiedziana historia o walce dla zadośćuczynieniu zła wyrządzonego małemu chłopcu, o stawianiu oporu brutalnemu władcy i wreszcie - o walce o samą siebie i o prawo do życia zgodnie ze swoimi przekonaniami, pragnieniami i ze swą naturą.
Doskonały język, wspaniałe, barwne opisy, zaskakujący, choć zdałoby się, że tak dobrze znani bohaterowie, rozmach tej powieści i rzucający się w oczy perfekcyjny research, (który po prostu gładził czule moje wymagające czytelnicze jestestwo) sprawiają , że "Pani Labiryntu" to nie jest tylko retelling, nie "coś dla wielbicieli mitologii", nie tylko książka dla kobiet, ale, po prostu, powieść dla wszystkich.
Warto poznać tę Ariadnę.
Jestem pewna, że ona nie dałaby się - omdlewająca,, zadurzona i bezradna - zostawić Tezeuszowi na Naksos jako bezwolna ofiara dla płonącego namiętnością Dionizosa.
Swoją drogą, bardzo jestem ciekawa, jak Magda Knedler przedstawiłaby ciąg dalszy jej historii :).
niedziela, 10 grudnia 2023
"Nie wszystko się ułoży. Wszyscy mamy źle w głowach, tom 3" Martyna Pawłowska — Dymek
Pisanie opinii/recenzji tomu trzeciego historii, która konsekwentnie
prowadzona jest od tomu pierwszego i stanowi logiczny ciąg dalszy
wcześniej opisanych wydarzeń jest dość trudna. Po pierwsze dlatego, że
nie ma sensu zachęcać nikogo do przeczytania tego tomu - tę serię
BEZWZGLĘDNIE należy czytać w kolejności. Tak więc ci, którzy jej nie
znają powinni zacząć od tomu pierwszego (do czego zachęcam, nawet jeśli
komuś się wydaje, że nie jest tzw. targetem, można się miło zdziwić),
ci, którzy czytali i polubili i tak sięgną po tom kolejny, a ci, co
czytali i nie polubili do tomu trzeciego nawet nie dotrą.
Dla
mnie osobiście każda część serii jest to niezwykle przyjemne spotkanie ze starymi (stażem,
bo nie wiekiem ;)) znajomymi - i to z każdym kolejnym tomem coraz przyjemniejsze. "Wszyscy mamy źle w głowach" jest bowiem
chyba moją najulubieńszą serią dla nastolatek, wliczając w to te dawno
temu wydane, które jako nastolatka sama czytałam. Autorka przeprowadza
nas umiejętnie przez kolejne etapy rozwoju znajomości, przyjaźni, emocji
młodych bohaterów, szykuje dla nas kilka zaskoczeń, miłych i
niekoniecznie miłych, świetnie opisane zawichrowania emocjonalne,
wyjątkowo trudne dla osób, które doświadczają ich pierwszy raz w życiu, i
trochę podróż w lata nastolęctwa, kiedy to samemu przeżywało się,
gubiło i odnajdowało, i już trochę człowiek zapomniał, jak się wtedy
czuł, a teraz, dzięki Martynie Pawłowskiej-Dymek, może sobie
przypomnieć.
Bardzo niecierpliwie wyglądam kolejnych spotkań z licealistami krakowskiej szkoły.
A gdy zapoznam się już z wszystkimi tomami siądę w kąciku i przeczytam je od początku, bez przerwy, jednym ciągiem.
Taki mam plan!
piątek, 10 listopada 2023
Plan z przeszkodami
Pompon Młodszy (w nastroju filozoficznym) - Myślę, mamo, że chciałbym kiedyś mieć dziecko. Tylko wolałbym ominąć wiek niemowlęcy, bo, wiesz, dzieci wtedy krzyczą, płaczą, marudzą i są takie... roszczeniowe.
Królowa Matka (po otrząśnięciu się z chwilowego stuporu) - No to chyba masz prob...
Pompon Młodszy (nie pozwolając się powstrzymywać) - ...ale nie chłopca, bo chłopiec od razu chciałby grać w jakiegoś Fortnite'a czy tam inne strzelanki...
Królowa Matka (nawet nie próbuje tego - niewątpliwie nieudolnie - skomentować).
Pompon Młodszy (ciągnie niepowstrzymanie) - Ani dziewczynki. Dziewczynkę bym natychmiast rozpieścił.
Czyli rzeczywiście problem.
I to większy, niż się na pierwszy rzut oka wydawało :D.
niedziela, 29 października 2023
"Miecz i krzyż. Wiedźmy Kijowa" Łada Łuzina
Rok chyżo i nieodwracalnie zbliża się do końca i chyba mogę już z całkiem dużym prawdopodobieństwem ogłosić, kto w 2023 roku odniesie zwycięstwo we (wcale nie tak licznej, jak by się mogło wydawać) kategorii "Rozczarowanie Roku".
W centrum wszystkie trzy kobiety są świadkami śmierci poprzedniej kijowskiej wiedźmy i przejmują jej moce.
sobota, 28 października 2023
Wstęp do alkoholizmu
Potomek Starszy (w przerwie między zgrzytaniem zębami, wyrzucaniem z siebie sporej ilości nacechowanych emocjonalnie słów, których na ogólnodostępnym blogu umieścić nie wypada, wszak - przez przypadek i niechcący, ale zawsze - mogą tu zajrzeć także dzieci, a ponownym zgrzytaniem zębami) - No więc najpierw musiałem wejść na stronę uczelni. Wszedłem. Okazało się, że muszę się na niej zalogować na to samo konto, które zakładałem rejestrując się po maturze, ale z innymi danymi. No, wiesz, inne hasło, kod dostępu i takie tam. Wszystkie takie tam dostałem na inne konto, to na naszej normalnej stronie. Pobrałem. Zalogowałem się. Wszedłem. Wyświetliło mi stronę na Facebooku, ale inną niż te, na których się do tej pory udzielałem, taką stworzoną przez profesora tylko dla nas. Musiałem poprosić o przyjęcie do tej grupy. Poprosiłem. Przyjęli mnie. Tam, po przescrollowaniu połowy Facebooka, znalazłem link, w który musiałem kliknąć. Kliknąłem i wreszcie przeniosła mnie na Moodle. A tam okazało się, że Moodle to jest taki gigantyczny śmietnik, w którym rozeznać się może prawdopodobnie jej twórca, a i to niekoniecznie, więc spędziłem kolejne pół godziny na szukaniu tego jednego jedynego przycisku, który miał mnie przenieść w to miejsce, w którym było umieszczone zadanie, termin i linki do lektur.
(po chwili przerwy dla zaczerpnięcia oddechu; z bezbrzeżną goryczą w głosie)
- Już się nie dziwię, że studenci piją.
A ja się nie zdziwię, jak zaczną pić rodzice studentów (a przynajmniej tego konkretnego studenta)...
niedziela, 22 października 2023
"Echidna" Agnieszka Szmatoła
Nie wykluczam, że ta nadmierna skrótowość, pewne rwanie wątków i - bywało - dość wątłe powiązanie ich w całość nie będzie widoczne dla kogoś, kto lubi/ma obojętny stosunek do opowiadań. Ja, jak podkreślałam z naciskiem nie raz i nie dwa, nie lubię. Źle je znoszę właśnie przez konieczność szybkiego rozstawania się z bohaterami, których człowiek dopiero zaczyna poznawać, i wymuszoną formą skrótowość opisów. A "Echidna" momentami, zwłaszcza na początku, bardziej przypominała mi zbiór opowiadań - tak, połączonych w całość za sprawą głównej bohaterki, kilku bohaterów pobocznych i miejsca akcji, ale jednak opowiadań - niż powieść.
Jeśli jednak ktoś urazu do opowiadań nie ma, lubi za to dobrze wykreowaną, kameralną i nastrojową aurę, interesujących bohaterów (szacun dla autorki za wyjście poza banalny, czy może raczej zbanalizowany krąg bogów olimpijskich, nordyckich czy celtyckich, elfy,wampiry i inne wilkołaki, i sięgnięcie po mniej znane istoty z przebogatego zbioru mitów ludzkości) i podskórny dreszcz dramatyzmu - polecam.
piątek, 20 października 2023
"Cztery pory magii" Aneta Jadowska, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Milena Wójtowicz
Nie lubię opowiadań. Skutkiem tej niechęci - zaprawdę, powiadam, dogłębnej - jest na przykład to, że jedynym zbiorem opowiadań, które czytałam więcej niż raz i tak dawno temu, że... no, ludzie tak długo nie żyją była "Hebanowa wieża" Johna Fowles, jak również to, że na blogu nie pojawiła się (i pewnie nie pojawi) recenzja "Pierwszego słowa" Marty Kisiel.
Trochę winię za to uraz, który powstał na skutek przeczytania przeze mnie we wrażliwym wieku lat dziesięciu obszernego zbioru nowel pióra czołowych polskich pisarzy pozytywistycznych, a trochę własny charakter, który każe mi przywiązywać się do ludzi, miejsc i postaci fikcyjnych, przez co ciężko znoszę rozłąkę po paru zaledwie stronach. Czytam opowiadanie, przywiązuję się albo zaczynam interesować światem przedstawionym, a tu nagle - bum! I koniec, a ja zostaję wyrwana z czytelniczego letargu, rozczarowana i czytelniczo głodna.
Chyba, że.
Chyba, że mówimy o "Czterech porach magii".
Cztery autorki, cztery opowiadania, cztery pory roku, trzy uniwersa, w dodatku wszystkie dobrze mi znane (plus Marta Kisiel, która jako jedyna stworzyła opowiadanie poza dotąd opisywanymi przez nią światami). To trochę tak, jakby wpaść z wizytą do dobrych znajomych, ludzi i nieludzi, których zdążyło się nieźle poznać i polubić (albo nie, ale to nie szkodzi, bo i tak chce się wiedzieć, co u nich), i po prostu wchodzi się w znany już sobie świat bez trudu, a i wychodzi bez oporów, bo przecież i tak ma się poczucie, że można ich w każdej chwili odwiedzić i zostać z nimi dłużej, nie tylko w krótkich ramach opowiadań.
W dodatku to, ze opowiadania dotyczą czterech pór roku w taki rozkosznie uroczy sposób uprzyjemnia czytanie.
Bo, na przykład, można zacząć od ulubionej autorki. Albo, jeśli wszystkie są ulubione, od rzutu kostką i zacząć od tego, które wypadnie pierwsze. Od ulubionego uniwersum (albo powtórzyć numer z rzutem kostką). Od ukochanej pory roku. Przeczytać wszystkie jednym ciągiem, a potem wrócić do tego, które spodobało się najbardziej. Można je sobie dawkować - zacząć wiosną, gdy za oknem szarość przedwiośnia zaczyna rozmywać się w zielonej mgiełce młodych listków, kontynuować latem, na werandzie, z mrożoną herbatą pod ręką, w świecie dyszącym upałem,
potem jesienią, pod kocykiem, wsłuchując się w deszcz uderzający w szyby, a zakończyć zimą, w pachnącym choinką i piernikami świecie.
Opowiadania
są różne, zabawne (Milena Wójtowicz, Marta Kisiel) i poważne (Aneta
Jadowska, Magdalena Kubasiewicz), bohaterowie niektórych wyraźnie
dojrzeli (Sara), i nawet o tych, których się... no... niekoniecznie lubi
czyta się z zainteresowaniem (opowiadanie o Dorze jest, przepraszam wielbicieli/-lki, IMHO znacznie
lepsze niż heksalogia o Dorze :D), wszystkie w czytaniu przyjemne,
komfortowe, inteligentne, pomysłowe, pieszczące mą skrzywioną polonistycznie duszę świetną, giętką polszczyzną.
Wielbicieli i wielbicielek
czterech autorek zachęcać (chyba? nie można wykluczyć, że jest na tym świecie jeszcze jakiś opowiadaniofob poza mną!) nie trzeba, chociaż, przyznam, ciekawa
jestem, jak odebrać mogą rzecz ci z czytelników, którzy weszliby w
opisane światy po raz pierwszy, bez żadnej znajomości stworzonych
wcześniej przez autorki uniwersów (oczywiście znajomość ich nie jest w
najmniejszym stopniu wymagana, ani nawet potrzebna)?
Być może
stanowić będzie pierwszy krok w stronę zupełnie nowych światów, czego
wszystkim dotąd nie znającym utworów autorek szczerze życzę.
PS. Plus ta okładka!!! Okładka to jest dzieło sztuki (co jest akurat cechą charakterystyczną nader wielu książek wydanych przez SQN), mogę ją głaskać, oglądać z daleka, analizować, podziwiać, znów oglądać, tym razem z bliska, potem przerzucić strony książki i ponapawać się grafikami, i znów wrócić do zachwycania się okładką... doprawdy, to jest okładka, i w ogóle cała oprawa graficzna, która może stanowić argument w dyskusji "czy wolisz książki papierowe, czy e-booki, i dlaczego".
niedziela, 8 października 2023
"Czternaście dni Honoraty" Elżbieta Wojnarowska
I tak jest do dnia, kiedy wszystko nagle i nieprzewidywanie się zmienia. Honorata wpada nieoczekiwanie na przyjaciela z dawnych lat, niejakiego Ziemowita i - chcąc uniknąć kolejnej z nim konfrontacji - postanawia spontanicznie wyjechać na urlop. Tym bardziej, że jej znajoma z Jastrzębiej Góry wspomina o sąsiadce, której córka zaginęła... Honorata postanawia pomóc w poszukiwaniach, a przy okazji liczy na to, że dwa tygodnie spędzone w Jastrzębiej Górze spowodują niespodziewany zwrot w jej życiu – i faktycznie, w w pewien sposób w jej szarej rzeczywistości rzeczywiście zaczyna się coś dziać.
Od Ziemowita, niestety, uciec jej się nie udaje - mężczyzna nie tylko wciąż jest obecny w jej myślach, ale także objawia się jako duch/mara/wspomnienie/wizja w jej samochodzie, by prowadzić z nią długie rozmowy.
Za to we Władysławowie jest świadkiem wypadku i pomaga poszkodowanym nieświadoma, że stanowić to będzie prawdziwy przełom zarówno w jej życiu, jak i w tej "poszukiwawczej misji", której się mocno samozwańczo podejmie.
Nabrałam się - który to już raz? - na okładkę, która moim zdaniem jest naprawdę doskonała i dużo obiecuje. I nie tylko o obrazku myślę. O zachęcających zajawkach też. Kiedyż, że zakrzyknę sobie rozpaczliwie, ach, kiedyż ja się wreszcie oduczę im ufać?! Podejrzewam, że nigdyż, przez co narażać się będę na liczne, niestety, rozczarowania.
I jest to, obawiam się, jedyny plus (a przynajmniej jedyny DUŻY plus).
Bohaterka jest mocno... nijaka. Trochę, rzekłabym, smutna. Nie ma w jej życiu określonego celu, nie ma motywacji, nie ma żadnego... bo ja wiem? Blasku? Iskry? Jest raczej nudna, a jej "nudność" i banalność nie tylko wpływa na odbiór całej książki, ale jest nam po prostu siłą wtłaczana do głowy za sprawą baaaardzo specyficznego sposobu pisania autorki, która ciska w czytelnika króciutkimi zdaniami i równoważnikami zdań niczym kulkami do paintballa ("To był cud, ta myśl! Jak objawienie. Wyjechać. Rano. Daleko. Wziąć urlop. Wypoczynkowy. Choćby tylko na dzień czy dwa" - i tak całymi stronami, zadyszki można dostać), nieustannie powtarzając informacje, które średnio rozgarnięty czytelnik przyswoił już za trzecim razem. Zdań "Honorata lubiła..." (wygodę, wino, spokój, jasne sytuacje, wiedzieć - to ostatnie powtórzone ze sto razy, i tak, wynotowywałam sobie) oraz "Honorata nie lubiła..." (niespodzianek, zakupów ciuchowych, biegania, marnowania czasu, komplikacji, rzeczy niewytłumaczalnych, tracić rezonu, policji, być głodna, być zdenerwowana, tajemnic, mieć wzdęcia, nierozwiązanych zagadek, pytań retorycznych, zimnej wody, fal, bać się, być zapędzona w kozi róg oraz nie wiedzieć, to ostatnie powtórzone ze sto razy) jest w tej książce masa, a w tej masie coraz bardziej irytują i prowokują myśli o ochronie lasów, bo gdyby je wyciąć lub ograniczyć do, powiedzmy, dziesięciu wzmianek, objętość książki można by ograniczyć o połowę, jakaż to oszczędność.
Wątek kryminalny dość ciekawy, przestępstwo nie za małe, nie za duże, co pozwala utrzymać całą historię na jakim-takim poziomie realizmu. Natomiast samo rozwiązanie i udział bohaterki w sprawie... ekhm... cóż. Honorata nie jest policjantką, jest w zasadzie nikim, ot, kolejną wczasowiczką, jakich tłumy przewijają się przez wszystkie nadmorskie miejscowości przez całe lato, więc fakt, że rozwiązuje sprawę kryminalną na drugim końcu Polski, albowiem komendant krakowskiej komendy szepnął słówko komuś w Wejherowie… No przypuszczam, że wątpię. Nad tym, że na komendzie we wcale nie małym mieście Honorata spotyka tylko jednego policjanta nie będę się nawet pochylać, bo po tym, jak co niektórzy pisarze Toruń, miasto jednak nieco większe niż Wejherowo, wyposażyli w jeden wóz straży pożarnej i jedną komendę z pięcioma policjantami na krzyż nic mnie w tej kwestii nie zdziwi.
I tak naprawdę nie wiem, jak zakwalifikować tę książkę. Ani to, mówiąc szczerze, komedia, ani kryminalna, ani kryminał bez komedii, ani obyczajówka, ani przygodówka, ani powieść psychologiczna, trochę tu i tego, i tego, i jeszcze czegoś innego, a jak już, już zaczynałam myśleć o daniu drugiego plusa - za (nie mam pojęcia czy świadome) wykreowanie rozpaczliwie smutnej bohaterki zajadającej samotność i brak radości w życiu toną wysokokalorycznego, niezdrowego jedzenia i osuwającej się powoli, acz nieuchronnie w alkoholizm, i naprawdę niezły opis pierwszej fazy alkoholizmu, tego momentu, gdy jeszcze wydaje się on nieszkodliwy, jeszcze w sumie nie jest alkoholizmem, to tylko kieliszek wina do serialu, piwko do obiadu, łyczek naleweczki, żeby się lepiej spało, w każdej chwili mogę przestać, co w tym trudnego, nie muszę pić, dla przyjemności to robię, nawet tej chwili frajdy w życiu mi zakażesz?... otóż zawsze wtedy potykałam się o te króciutkie, irytujące mnie zdania, o pińćsetne powtórzenie "Honorata nie lubiła nie wiedzieć, oj, nie lubiła", albo o jakąś nielogiczność świata przedstawionego, i wszelki plusiki szły się czochrać.
Niech za podsumowanie recenzji starczy fakt, że czytałam tę książkę chyba, nie nie wiem... ze dwa tygodnie, czyniąc liczne przerwy na liczne inne pozycje.
Być może jest to kolejna powieść po prostu zupełnie nie dla mnie.