Rzecz zaczyna sie po prostu sielsko.
Pan
Antoni, spokojny emeryt, wraz z żoną mieszkający na obrzeżach lasu w
Brzezinach pod Koninem, jak co dzień wstaje wcześnie rano, przygotowuje śniadanie,
zjada je spokojnie, słuchając ulubionego programu ulubionej stacji
radiowej i razem z psem wychodzi na niespieszny spacerek.
I w tym momencie sielsko być przestaje.
Na leśnej ścieżce pan Antoni trafia początkowo na
kosz jabłek, w tym jedno nadgryzione, a chwilę później odnajduje okaleczone zwłoki
dwunastoletniej dziewczynki.
Mniej więcej w tym samym czasie Żaneta, młoda kobieta, skazana dwa lata temu za próbę zabójstwa córeczki, ucieka z zakładu psychiatrycznego i pojawia
się nagle w domu byłego męża.
Z kolei Artur
Gawron,
lekko neurotyczny i aspołeczny leśniczy z licencją prywatnego
detektywa,
wracający akurat do domu po badaniach, które przeszedł w szpitalu w
Bydgoszczy, odbiera telefon z informacją o morderstwie dokonanym w jego
lesie. I jakkolwiek wiadomość ta budzi w nim koszmarne wspomnienia dramatu przeżytego
kilka lat wcześniej, w chwili, gdy
policja
odnajduje przy zwłokach dobrze znany mu przedmiot, postanawia on zająć się sprawą śmierci
znalezionej przez pana Antoniego nastolatki.
Mamy
tu jeszcze męża oskarżonej o próbę zabójstwa kobiety, Macieja
Lisickiego, rodzeństwo Artura - Jakuba i Magdalenę, oboje zatrudnionych w
policji, nowego komisarza, który przeniósł się do Konina z Poznania,
Tomasza Bielika...
Co łączy wszystkie wymienione osoby? Co
jeszcze wydarzy się w brzezińskim lesie? Bo zabójstwo dwunastolatki to dopiero początek lawiny. No i najważniejsze - kto i
dlaczego zabija nastoletnie dziewczynki, stylizując ich zwłoki na postacie dobrze znane z baśni?
Jako Blogerka Prawie-Że-Książkowa Z Bardzo Niższej Półki nie
podejrzewam się o wpływ na książkowo-literacki świat, ale gdybym tych
wpływów miała więcej, każdy autor powinien zastygać w zgrozie i
przerażeniu na wiadomość, że podczas lektury sięgnęłam po mój Złowrogi
Notatniczek.
Sięgnięcie po Notatniczek oznacza
bowiem jedno - coś mi zgrzytnęło. Coś załaskotało w mózg, prawdopodobnie
nieprzyjemnie, a jak już załaskocze, nie daje o sobie zapomnieć. Nigdy
nie sięgam po Notatniczek jeśli coś mnie wzruszy lub zachwyci (i, jak
się parę razy przekonałam, to niedobrze, powinnam to robić, może będzie
to moje spóźnione postanowienie noworoczne?), Notatniczek równa się Źle
Jest. Zawsze.
Prawie.
Bo oto mamy przypadek, jeden na tysiąc, gdy Notatniczek w robocie był, ale Jest Dobrze.
"Za
lasami" Moniki Litwinow to jest debiut, i to naprawdę niezły debiut.
Jak widać już z mojego wstępu, wątków mamy
wiele, a i bohaterów niemało, więc istniało ryzyko, że autorka, a wraz z
nią czytelnicy, się w nich
pogubią. Na szczęście akcja poprowadzona jest przejrzyście, starannie,
napięcie budowane bardzo umiejętnie. Monika Litwinow wykorzystuje znane
baśnie w sposób zaskakujący i mocno
niepokojący, co podkręca unoszącą się nad całością akcji grozę. A
zawodowo zajmuje się terapią dzieci i jest fachowcem od bajkoterapii,
więc naprawdę wie, jak to działa. Rysunek postaci jest dopracowany
(czasem wręcz zbyt, o czym będzie dalej) i interesujący, a miejsce akcji
nadaje lekturze ten specyficzny klimat małego miasteczka, w którym co prawda wszyscy się
znają i jak kichniesz, to na drugim końcu miejscowości mówią ci: "Na zdrowie!", a jednak o mroczne tajemnice i liczne trupy w szafie nietrudno. Owszem, ze względu na rozmiary miasteczka, w którym rzecz cała się
dzieje mamy dość ograniczoną ilość osób, które można podejrzewać, ale
choć jest to zarzut dość częsty w przypadku "małomiasteczkowych"
kryminałów (dotyczył także np. serii chełmżyńskiej Roberta Małeckiego),
trudno uznać go za logiczny, wszak mówimy o niedużym terenie
zamieszkanym przez niewielu ludzi. Akcja, szczególnie w
drugiej połowie książki, jest dynamiczna, narracja przedstawiona
naprzemiennie z punktu widzenia kilku postaci dodaje jej tempa i pozwala
na zawieszenie jakiejś sytuacji w trudnym do zniesienia napięciu, język
jest poprawny, a research godny najwyższej pochwały (za rozmowę
policjanta i psycholożki, składającą się w połowie z irytujących z
punktu widzenia czytelniczego, za to, jak przypuszczam, zgodnych z
procedurami zdań: "Nie mogę pani udzielić tej informacji na tym etapie
śledztwa", "Nie mogę panu odpowiedzieć na to pytanie bez nakazu
prokuratorskiego", zamiast, jak to bywa w 3/4 filmowych i książkowych
kryminałów: "nie powinnam/powinienem, ale no dobra, wyjątkowo, ten jeden
raz" duże brawa).
Skąd więc ten Notatniczek?
Języka się nie czepiam, był, jak wspomniałam, poprawny, mimo pojedynczych kwiatków typu: "Leśnik podszedł do mężczyzny. Podał mu życzliwie rękę, kładąc od razu drugą dłoń" (???) czy "Żuchwa poruszyła się do przodu, ale natychmiast ją schował".
Natomiast momentami autorka podawała po prostu trochę za dużo
informacji zarówno w opisie
postaci, jak i jej otoczenia, co jest, niestety, częstym błędem w
książkach, nie tylko u debiutantów. Niektóre rzeczy można było podać
zgrabniej albo
zupełnie przemilczeć. Nie musimy poznawać pełnego doświadczenia
życiowego każdej
napotkanej osoby. Czemu, na przykład, miała służyć informacja, co
powiedziała Grzegorzowi (współpracownikowi Artura Gawrona) prostytutka, z
której usług raz skorzystał? Po co w ogóle był ten wtręt o prostytutce?
Nie wnosił nic do akcji powieści, i w zasadzie nic do rysunku
postaci, mocno drugoplanowej.
Albo wątek, który puścił w ruch mój Notatniczek. Mamy oto niejakiego Macieja Lisickiego. Lokalny
biznesmen, właściciel sklepu z grami, de facto samotny ojciec. Jego
żona, Żaneta, została dwa lata temu zamknięta na oddziale
psychiatrycznym po tym, jak usiłowała utopić w wanience dwumiesięczną
córeczkę, a na Macieja ratującego dziecko rzuciła się z nożyczkami.
Poznajemy odautorsko podaną historię małżeństwa Macieja - od zakochania w
Żanecie, po jej niewytłumaczalną zmianę ze uroczej trzpiotki w rasową i
niestabilną emocjonalnie manipulatorkę, która dręczy męża. Maciej,
ofiara przemocy domowej ze strony niezrównoważonej żony, nikomu się do
tego nie przyznaje obawiając się społecznego wyśmiewania i wytykania
palcami jako tego słabiaczka, który się baby boi. Urazów w nim jednak
jest tyle, że dwa lata po tym, jak Żaneta została zamknięta w szpitalu
nie potrafi jeść bułek, które ona lubiła, bo żołądek wiąże mu się w
supeł.
I po lekturze całości mam jedno pytanie
- po co? Po co był ten motyw? Nie tylko nie jest do niczego w powieści
potrzebny, ale nie znajduje żadnego potwierdzenia w treści. Ba, robi się
wręcz niewiarygodny gdy Maciej, rzekomo dręczony przez żonę i nie
mogący ze stresu oddychać na samo jej wspomnienie, myśli mściwie i bez
żadnego supła w żołądku rzeczy typu: "Jeżeli
ta głupia suka postanowiła stawiać mu warunki będzie musiała się liczyć
ze wszystkimi konsekwencjami pogrywania z kimś takim jak on. Żaneta nie
miała pojęcia, co robi". Głupia suka? Pogrywanie z kimś takim, jak on? Ofiara przemocy domowej? Serio?
Albo
na przykład pan komisarz Tomasz Bielik. Przeniesiony z Poznania,
zachowuje się, jakby Konin to było zadupie zamieszkane przez jakieś
prymitywne plemię ("Wyrwał się z lasu, dzikus jeden, i zgrywa ważniaka!",
przy czym ten "dzikus" jest dyplomowany leśnikiem, a nie borowym,
niepiśmiennym dziadkiem z buszu, pamiętającym I wojną światową), nie
wiemy, czemu się z tego Poznania przeniósł, może dowiemy się w kolejnej
części, a może rzecz jest nieistotna. Pan komisarz jest nadto bardzo
przywiązany do swoich opinii i mocno zamknięty na inne, te
nieprawidłowe, na przykład nie wierzy w depresję poporodową uznając ją
za psychologiczny wybieg, no bo czy ktoś słyszał, żeby jakiś facet miał
depresję poporodową? Nie? Czyli choroba nie istnieje, skoro prawdziwi
ludzie na nią nie chorują. A kto ją stwierdził? Psycholożka. Kto
prowadził rozprawę? Kobieta. No cha cha cha, kolejny dowód, baby se coś
wymyśliły, kiedyś depresji poporodowej nie było, a teraz nic, tylko te
nowomodne wymysły!
Pan komisarz niemal na dzień
dobry zwraca się do wspomnianego leśnika następującymi słowy: "Żebyśmy
mieli jasność, nie trawię cię, Gawron. Cholernie dużo wiesz jak na
zwykłego leśniczego, nawet z gównianym papierem detektywa. Nikogo w firmie
nie powinno obchodzić twoje zdanie, chyba że w kwestii porad odnośnie
wiewiórek. Uważam, że świetnie poradzilibyśmy sobie bez ciebie. Twoja
obecność to zakłócenie, Gawron. Anomalia. Ale najwyraźniej wasz
naczelnik od siedmiu boleści nie widzi w tym problemu. Jeżeli już muszę z
tobą pracować, nie ma sprawy. To nie powinno być trudne. Ktoś taki jak
ty nie może być skomplikowany". Po czym, usposobiwszy w ten sposób do
siebie przychylnie kolegów z pracy, przełożonego oraz Artura,
skierowanego do pomocy w sprawie jako fachowiec od lasów, pan komisarz
zaczyna obsesyjnie zbierać haki na darzonego niechęcią i pogardą leśnika,
kompletnie ignorując wszystkie inne tropy, co samo w sobie
jest niewybaczalnym błędem, po czym doprowadza do jego zatrzymania, z
kajdankami i wszelkimi szykanami.
W
kolejnym rozdziale natomiast znajdujemy się na odprawie na komendzie, jest
naczelnik, jest zespół prowadzący śledztwo, w tym komisarz i nasz
leśnik jako doradca, i? No i nic. Naczelnik najwyraźniej nic nie wie o
zatrzymaniu Artura, ten nie zostaje odsunięty od sprawy, wszystko się
toczy, jakby akcji z zatrzymaniem nie było, więc... po co ona była? Być
może, ale tylko BYĆ MOŻE dostaniemy odpowiedź na to pytanie w kolejnej
części cyklu. Tylko i wyłącznie licząc na to właśnie nie wpadłam w nadmierną irytację.
Mam
też wrażenie, że na samym początku autorka była tak skupiona na
stworzeniu plastycznej, filmowej wręcz atmosfery, że pogubiła się w
detalach. I tak mamy na przykład Żanetę, która po ucieczce z zakładu
psychiatrycznego wraca do domu, by wymóc na mężu oddanie jej córki. Jest
co prawda drobna i o głowę niższa od męża, ale za to uzbrojona w
rzeźnicki nóż. Mimo to: "Nie sprawiała wrażenia gotowej na atak. Usiadła w
fotelu i schowała twarz w dłoni. Wydawała się zmęczona, zrezygnowana,
może czymś nafaszerowana. Choć dzieliło ich jeszcze trzy metry, próbował
skupić się na jej twarzy i wyczytać z niej jakąkolwiek intencję. Nóż
(trzymany w bezwładnie opuszczonej ręce, przyp.moje) sprawiał wrażenie
za ciężkiego w jej chudej ręce".
Co w tej
sytuacji robi nasz Maciej? Przerażony wizją krzywdy, jaka żona mogłaby
wyrządzić ich córce (w tej chwili nieobecnej, co jest istotne, bo obecność małego dziecka przy nieobliczalnej matce mocno ogranicza drugiemu rodzicowi pole manewru) kombinuje, jak uciec z pomieszczenia? Wzywa pomocy?
Rzuca czymś ciężkim w Żanetę? COKOLWIEK?
Nie.
On PODCHODZI DO NIEJ I SIADA OBOK.
Faceta
od niezrównoważonej psychopatki z nożem dzielą trzy metry, a ten
zamiast przynajmniej zachować rozsądną odległość, siada sobie obok!
Po
czym, po pełnej aluzji i grożenia nożem rozmowie Żaneta wyciąga z
tylnej kieszeni spodni trytytki i: "wprawnym ruchem założyła jeden
pasek na przeguby Macieja i zaciągnęła".
A z
nożem co zrobiła, a? Trzymała trzecią ręką? Bo nie ma opcji, żeby drobna
kobieta jedną ręką zacisnęła trytykę wokół przegubów wielkiego faceta, a i dwiema tylko
jeśli ten wielki facet ma przyłożony nóż do gardła albo
pistolet do głowy. Mamy uwierzyć, że Żaneta odłożyła nóż, wyjęła
trytytki, a Maciej grzecznie wyciągnął ręce i dał się związać? I po co?
Bo to też jest pozostawione bez wyjaśnienia. Wszystko, co stało się
później mogło się odbyć bez udziału trytytek, i w ogóle bez wiązania
kogokolwiek czymkolwiek, a ja miałabym jedną rzecz mniej do czepnięcia
się.
Tym niemniej wszelkie powyższe anse można złożyć na karb mej czepialskiej natury, a i nie od rzeczy jest zauważyć, że większość z nich dotyczy pierwszych rozdziałów powieści - w kolejnych autorka zdaje się lepiej panować nad światem przedstawionym i nad chęcią niezwykle szczegółowego opisywania każdej postaci, miejsca akcji i przemyśleń bohaterów. Bo to jest naprawdę niezły kryminał, typowa książka z rodzaju "jeszcze-tylko-jeden-rozdział", której lektura i
próby rozwiązania zagadki sprawiła mi sporo przyjemności, powieść z utrzymującym się na stałym poziomie napięciem i trudnym do wytypowania -
i to pomimo wspomnianego już ograniczonego kręgu bohaterów - sprawcą.
I
z pytaniem, z którym zostajemy po skończonej lekturze - jak wiele
krzywdy jesteśmy w stanie
komuś wyrządzić w przekonaniu, że działamy ze słusznych pobudek? I czy
krzywda, której niegdyś doznaliśmy, może w jakimkolwiek stopniu
usprawiedliwić nasze działania?
Plus z zakończeniem (troszkę) otwartym, sugerującym, że odpowiedzi na niektóre nasze pytania być może uzyskamy w kolejnym tomie.
Który chętnie przeczytam.
Tak, brzmi, mimo wszystko, bardzo dobrze :-) Dziękuję, Królowo :-)
OdpowiedzUsuńKomisarz może został zmuszony do przeniesienia się do Konina, bo jest durnym brutalem.
I drobna uwaga: czy autorka używała nazwy "trytrytka"? Bo w necie jest forma trytytka…
Baja
Nie, to moje własne słowotwórstwo :D. Dzięki za zwrócenie ueagi, już poprawiam!
UsuńChętnie po nią sięgnę ;)
OdpowiedzUsuńSzczerze polecam :).
UsuńZapowiadało się dobrze, ale diabeł tkwi w szczegółach.Ale nie jest najgorzej....Chomik
OdpowiedzUsuńE tam, czepialstwo. Ja to się czepię i powiem, że ciężko czytać intencje z twarzy schowanej w dłoni :D
OdpowiedzUsuń