poniedziałek, 15 stycznia 2018

Szaleńczy ogień detektywa na tropie czyli słońce zgasło nad Toruniem I (Marcel Woźniak, "Powtórka")

 
UWAGI WSTĘPNE

PO PIERWSZE - będzie długie JAK CHOLERA, wybaczą Państwo prostactwo języka, ale inaczej się tego ująć nie da. Tak długie, że zdecydowałam się puścić rzecz w dwóch częściach. Same notatki do wpisu, czyli, no cóż, głównie cytaty z pochłanianego przeze mnie z wypiekami na twarzy dzieła osiągnęły liczbę trzy tysiące znaków. Jak do tego dodamy moje wynurzenia, przekleństwa i ociekanie ironią to zamkniemy się w liczbie siedmiu tysięcy. Niech będzie dziesięciu, dla okrągłego rachunku. Słowem, niech się wszystkie ałtorkasiowe wpisy schowają. Jeśli ktoś nie ma na podobny maraton siły - czemu nie sposób się dziwić - niech się czuje uprzedzony i może da sobie spokój z lekturą.

PO DRUGIE - poniższy wpis nie jest recenzją, tylko omówieniem. Będzie zawierał spoilery, obfite cytaty, streszczenia i podsumowania z odniesieniem do treści. Jeżeli ktokolwiek chce zapoznać się z poniżej omawianym utworem osobiście, bez naleciałości w postaci moich spostrzeżeń, a także będzie sam chciał sprawdzić, kto zabił, w tym momencie powinien porzucić ten wpis.
PO TRZECIE - będzie chaotycznie. To z nadmiaru emocji. Jeśli komuś chaos źle robi na psychikę poniższy wpis nie jest dla niego.

UWAGI TECHNICZNE - kursywą i na zielono zaznaczone są oryginalne cytaty. Pogrubienia i podkreślenia są uczynione przeze mnie, chyba, że zaznaczono inaczej.

Gotowi? Uprzedzeni? Kto miał się wylogować już się wylogował? No to lecimy.


Na Gwiazdkę moja osobista Siostra dostała książkę.

Nie jest to jakaś nadzwyczajna rzecz w naszej rodzinie, ale TA KSIĄŻKA to był kryminał. Którego akcja dzieje się w Toruniu.

Toruński kryminał, no czyż może być coś lepszego. Sprawdziłam wydawcę, super, znane wydawnictwo, które w dodatku wydało połowę moich świątecznych prezentów. Moja Siostra pod koniec grudnia wróciła do swojego Drugiego Kraju, książkę uprzejmie zostawiła do użytku rodzinnego, zgarnęłam ją do Domu w Dziczy, obłożyłam się ciasteczkami, herbatkami, owinęłam kocykiem i nastawiłam na Emocje oraz Zagadkę Kryminalną.

O Zagadkę mniejsza, ale w Emocji to się mogłam normalnie tarzać.

Wnioskując z opisu książki i z zapowiedzi wydawnictwa Zagadka jest przednia, a Emocja dodawana w gratisie.

Oto Leon Brodzki, podpora i wyróżniający się funkcjonariusz toruńskiej policji kryminalnej, odchodzi na emeryturę. Dosłownie w dniu jego pożegnalnej imprezy policja znajduje zwłoki brutalnie zamordowanej, młodej dziewczyny, która przed śmiercią urodziła dziecko. Dziecku ktoś wytatuował na plecach napis sugerujący związek Brodzkiego z tą zbrodnią, a sam detektyw dostrzega w niej powiązania z zagadką sprzed lat, w rozwiązaniu której brał udział on, wówczas nieopierzone policyjne (a właściwie jeszcze milicyjne) pisklę, i jego ojciec, wówczas u szczytu kariery, obecnie stary, chory i dożywający swych dni w domu opieki. Zaczyna się wyścig Brodzkiego z tajemniczym mordercą, nazywającym się Heraklitem, który najwyraźniej pragnie, by Brodzki raz jeszcze "przeszedł przez piekło makabrycznych zbrodni", jak głosi okładka.

No przecież cud, miód i orzeszki, a w dodatku Toruń i znane na wylot zakątki rodzinnego miasta, cudownie.

Hm. Ekhm. Ekhm, ekhm.

Pierwszy raz zachichotałam pod nosem, gdy doszłam do następującego ustępu (a miało to miejsce już na stronie osiemnastej):

"Miał urodę, która z wiekiem nadawała mu coraz bardziej szlachetnego wyglądu, podobnego do Pierce’a Brosnana czy Seana Connery’ego. Rysy miał od nich jednak bardziej wyraźne i bardziej męskie".
 
No po prostu MUSIAŁAM sprawdzić płeć osoby, która to puściła! 

Okazało się, że puściły rzecz dwie panie, pokiwałam głową i pomyślałam, że, cóż, pewnie paniom głupio zwracać autorowi uwagę na to, że nie należy aż tak przesadzać z podkreślaniem zajebistości bohatera, a zresztą, może są one zwolenniczkami hożych, postawnych Wikingów, albo, przeciwnie, przytulnych, ciepłych, misiowatych typów, i nie zauważyły. W sumie - pomyślałam - to drobiazg przecież, po czym wróciłam do lektury (z silnym, i coraz bardziej rosnącym wrażeniem, że Autor ogarnięty był pragnieniem zostania polskim Jo Nesbo i stworzenia polskiego Harry'ego Hole).

I rzeczywiście, był to drobiazg.

Po przeczytaniu opisu pożegnalnej imprezy na cześć odchodzącego na emeryturę Brodzkiego runęłam na internet, żeby sprawdzić, czy to ja mam coś z główką, czy to jest po prostu TAKIE ZŁE, i wyszło mi, że to ja mam coś z główką. Autor miał (i ma) wyłącznie dobre recenzje. WYŁĄCZNIE. Pełne zachwytów nad pięknem języka. Fantastyczną konstrukcją intrygi i Bohaterem, Który Wchodzi Do Panteonu Najlepszych I Ulubionych Bohaterów Literackich Ever. No, dobra, pomyślałam, widocznie kompletnie się nie znam, względnie nie powinno się oceniać 450-ostronicowej powieści po pierwszych trzydziestu stronach. Położyłam uszy po sobie i powróciłam do lektury.

Gdy dotarłam do strony 38 zamknęłam książkę. Otworzyłam laptopa. Zalogowałam się na Facebooka. I napisałam: "Kryminał czytam. Gdyż jest toruński, a ja jestem lokalną patriotką. Rozważam przeprowadzkę". 

Był 8 stycznia, godzina 20.08.

Od tamtej chwili przez kolejne pięć dni moi prywatni Znajomi czytali wraz ze mną


 "Powtórkę" Marcela Woźniaka, udzielając się w 2080 komentarzach, a nie jest to rzecz przesadnie często widziana na wallu osoby, która ma tych Znajomych mniej niż stu.

Zasadniczo niezbyt często bombarduję swoich Znajomych opisami swego stanu ducha, ale tym razem poczułam, że nie wytrzymam, jeśli nie wyrzucę z siebie wstrząsających mną Emocji.

No bo wyobraźcie to sobie. 

Oto umiera dziewczyna. Młoda, piękna, okrutnie torturowana, zawieszona na łańcuchach za nadgarstki i snująca następujące rozważania: "Gdzie byliście przez te wszystkie lata, kiedy moja samotna dusza i wystraszone serce szukały miłości i ciepła?". 

Rzadko się udaje autorowi wywołać perlisty śmiech u osoby czytającej o tragicznej śmierci młodego dziewczęcia, ten odniósł spektakularny sukces! 

Tego samego wieczora, gdy leżąc wieczorem u boku uśpionego (i zagrypionego) Pana Małżonka ryknęłam znienacka gromkim śmiechem, pomyślałam, że wreszcie nadszedł czas, by użyć ołówka (co robię nader rzadko) i podkreślać co błyskotliwsze ustępy Dzieua, coby nic mi nie umknęło, jak również stworzyć w Excelu tabelkę, w której nanosić będę pracowicie wszystkie... no, nie szalejmy, wszystkie to nie. Wiele. Wiele ze znalezionych w powieści błędów, bzdur i "to-nie-mogło-się-zdarzyć"-ów z podziałem na kategorie.

Ani się obejrzałam, a pomiędzy podkreślonymi zdaniami przebłyskiwały te nie podkreślone, typu "Słońce zachodziło", a ilość rubryczek w tabelce zaczęła ewoluować, puchnąć i rozrastać się do niewiarygodnych (zwłaszcza, że mówimy o książce, która miała i redakcję, i korektę) rozmiarów.

Poniżej możesz, Czytelniku, zapoznać się z niektórymi przykładami z niektórych tabelek:

Literówki

Dzieliło ich trzydzieści lat życia, które u Brodzkiego upłynęło na dojściu do szczytu karieru.

Jako człowiek, który w komunistycznym systemie zajmowała się dostawami jedzenia do szkół, wiedział, że o wszystko trzeba się targować.

Brodzki wpisał się w książce gości i kiwnął do stróża, która w małej dyżurce popalał samorobne papierosy.

A potem dałam sobie spokój z literówkami, bo tyle wokół było wszelkiego dobra, że co się - pomyślałam - rozdrabniać będę, że nie wspomnę o tym, że mi się w oczach mieniło od nadmiaru materiału do omówienia, w związku z czym ta czy inna literówka mogła mi umknąć


Rzadziej umykała
 
Zła odmiana i/lub niewłaściwe użycie frazeologizmów

Dzięki ojcu, funkcjonariuszu milicji (a byłam dopiero na 38 stronie).

 – Gdzie jest ten człowiek? – zapytał samego siebie. Jego uwagę zwrócił drewniany płotek, za którym coś się jakby kłębowało, ale nie był pewien, czy to tylko nie wiatr.

Brodzki odpalił papierosa, zaciągnął się nim dwa razy i wyrzucił niedopałka do kałuży.
 
Rozejrzał się po okolicy, doszedł do płotku...

Chwycił po drapak do głowy i potarł nim po łysinie.

...stała stara, granatowa nysa i beżowa taksówka fiat 125p z bocznym numerem 02. Oba pokiereszowane, z poobrywanymi zderzaki i pogiętą blachą. Jak bardzo biblijnie!
.
– Rozumiem pana wzburzenie… – ciągnął Halicki, wchodząc na poziom niemal medytacyjnego spokoju i pogodzenia się z niewdzięczną rolą bufora dla ludzkich żali i łez.

W nowy świat pozawerbalnego miazmatu komponowało się jak ulał.

Nagranie, które powinien znaleźć się w tym miejscu.

I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej...


Kolejna rubryczka, której mogłoby nie być, gdyby redakcja nie porzucała  rękopisu z histerycznym płaczem i nie odmawiała dalszej współpracy (tylko tak potrafię sobie wytłumaczyć fakt, że powieść ukazała się w tej formie) to:

nieprawidłowa budowa zdań zmieniająca ich sens
 
 Ktoś opierał się o ścianę z wytrzeszczem.

Leon podziękował pielęgniarce i ruszył do sali numer 3. Teraz leżał na łóżku w rogu sali i patrzył tępo w sufit. (że nie Leon leżał musicie mi Państwo uwierzyć na słowo, bo z powyższego nijak to nie wynika).
 
 Przypomniał sobie pewnego młodego chłopaka spod Nakła, dorastającego pod okiem dziadka, chudego okularnika, wbrew wszystkiemu marzącego o pracy w policji (miejmy nadzieję, że dziadek spełnił swe marzenie!)
  
Toruń (...) nazywany był Miastem Aniołów. To anioł w herbie Torunia strzegł jego bram, wychodzących na Wisłę. Leżał sto sześćdziesiąt kilometrów na południe od Gdańska, i sto sześćdziesiąt kilometrów na północ od Łodzi".  Ten anioł, znaczy?

 Była młodą dziewczyną o kasztanowych włosach opadających na ramiona z równo przycięta grzywką.

Skojarzenia to przekleństwo!

No to zdrówko. – Detektyw stuknął go kieliszkiem.

Żadni prywatni detektywi nie mają się w to nie mieszać. (czyli rozumiem, że mają się mieszać, chyba że podwójne, a nawet potrójne przeczenie w języku polskim działa jakoś inaczej, niż sądziłam).
 
Obaj byli braćmi (i, podpowiem, to nie znaczy, że każdy z nich miał jakiegoś osobnego brata, tylko, że po prostu byli braćmi).

Tu ją ciągnął. Więc albo ją zaciągnął siłą, albo zwabił (NIE, DEBILU, SKORO SĄ ŚLADY CIĄGNIĘCIA, TO CIĄGNĄŁ, A JEŚLI NIE MA, TO ZWABIŁ)*.



*Jeszcze mógł nieść. Ale wtedy nie byłoby śladów ciągnięcia. 

Puszczałem sobie wodze funeralnej fantazji (ja też zaczynam).

Wszystko to - od "żadnych detektywów" -  na dwóch stronach.


Rozglądał się na boki swoimi musztardowymi okularami, nie będąc pewnym, czy nagranie, które widzi, powinien znaleźć się w tym miejscu. ROZGLĄDAŁ SIĘ OKULARAMI!   

Zawsze nie pasowały mi te jego zezowate oczy – uciął Halicki.

Przy stole stało sześć krzeseł, ze ściany naprzeciwko wychodził balkon.
   
Pod krzesłem z wywieszonym językiem siedział pies. Detektyw poklepał go po brzuchu i pogłaskał beżową, skrzącą się sierść. Krzesło z wywieszonym językiem, migoczący pies, ani chybi wampir, Brodzki pochyla się, by go pogłaskać po brzuchu...
 
Brodzki stał ubrany w dżinsy i elegancką, sportową, granatową kurtkę. Jego szyja, naprężona jak cięciwa tatarskiego łuku, gotowa była rzucić się do gardła każdemu, kto mu się sprzeciwi.

aczkolwiek ponieważ ta zdumiewająca konstrukcja, pozwalająca snuć daleko idące rozważania na temat nietypowej budowy fizycznej Leona Brodzkiego użyta została w powieści jeszcze raz (Oczy mu błyszczały. Szyja była naprężona i gotowa do skoku) podejrzewam, że jest ona (ta konstrukcja) Tak Głęboka, że osoba o umysłowości prostej, prowincjonalnej kobieciny po prostu jej nie zrozumiała.


Moja ulubiona kategoria to

Niewłaściwe użycie słów

- Uwaga na gło... - nie dokończył policjant, kiedy Chyży rąbnął mózgownicą (!!!. przyp.moje) o framugę auta.

 - Może twój ojciec wiedział coś więcej? On to przyklepał. 
- Mój ojciec jest warzywem. Ale był dobrym gliną. 
- A co jemy? - Halicki żachnął się, ale Brodzki go nie słuchał.

"Żachnął się" to słowo, którego Autor kompletnie nie umie prawidłowo używać, kolejny dowód poniżej:

 - Jak pożegnałem się z psiarnią, to przypałętał się taki jeden kundel. Lubię go, cholera. 
- Ciągnie swój do swego, co? – żachnął się dziadek, poprawiając wskazującym palcem kraciasty beret na głowie.
 
– Co kurwa?! – zaaferował się klient i rozłożył na boki ręce dla rezonu.


– Wstyd. Po prostu wstyd, żeby leżeć tak na środku tego pięknego, gotyckiego miasta – zadeklamował nad detektywem mężczyzna na wózku.
 
– Złapaliście winnych. Sprawa zamknięta. Życie dostatecznie dużo mi zabrało. Dlatego ja teraz każdą nadarzającą się okazję przekuwam na pieniądze. Kiedyś na dolary, teraz na złotówki. Deficyt córki będę i tak odczuwał do końca życia. DEFICYT CÓRKI!!!

Kosma stulił głowę i wrócił do komputera.

 Tak, mam córkę. I odpowiadając na pana pytanie, gdyby coś się jej stało, oszalałbym ze złości, a zawiść i poczucie niesprawiedliwości zaślepiłyby mnie do końca życia. <słabo> Zawiść...

 – Był. I jest. Musimy go tylko znaleźć – dywagował detektyw. – Jesteś w porządku, Żółtko – rzekł z uśmiechem Brodzki.

Ostatnio byłem w czwartek. Ale nie myśl sobie! – wzbraniał się Dżoker.

"A czemu w takim razie ja sam przyjechałem właśnie tu?” – spytał samego siebie i przytaknął w myślach. „Bo jestem leniwy i staroświecki. Majestat tylu książek w jednym miejscu zawsze robił na mnie wrażenie. Tak wielkie, że nie było mnie tu prawie trzydzieści lat". Logika-Autor - 453:0

"Nie otwieramy tego (szafek w szatni, przyp.  moje), bo bez zamka będą się majtać w lewo i prawo, i tylko się ktoś pokaleczy – wytłumaczył się Szczepan i wrócił do rozmowy przez komórkę"

Nie wiem, czy mnie słyszysz tato, ale mamy w mieście kopistę. ("Kopistą" nazywa Autor uparcie i niezmiennie nie przepisującego średniowieczne pisma mnicha, ale mordercę, zamiast użyć po prostu słowa "naśladowca").

instytucja od prawie dekady spełniała miejsce

Nie przesiadywał z nosem w krzyżówkach ani z oczami przed telewizorem.

Ciało i jego fizjonomia zmieniają się nie tylko pod ciężarem hantli. Czasem wystarczy stres i odpowiedzialność.

Mimo to jego silna przepona przebijała się przez ten gwar.

Jeszcze tego brakowało, żebyś i ty kojtnął  (chociaż w tym miejscu podejrzewam literówkę)zmierził się Leon

Była jedną z tych matek, mądrych kobiet, które czuwają przy ognisku domowym, gotują zupy, czekają na mężów i synów, nie mrużąc oczu, póki nie usłyszą ich kroków na ganku.

Gdzieś w oddali słyszalne było buczenie podobne statkom wpływającym do portu, po niebie krążyły piskliwie ptaki.

Słońca nad miastem już nie było. Ktoś zgasił je bezpowrotnie.

No teraz to dupa, mamy w Toruniu Wieczną Noc.




Oj, pomyliłam się. To, co wyżej to nie była moja uulubiona kategoria.

TO jest moja ulubiona kategoria!
 
Niezamierzony komizm sytuacyjny

 Większość fuksjowej szminki została na pościeli (po upojnej nocy z bogdanką, przyp.  moje), ale jego kąciki ust także zachowały coś dla siebie.

Leon nie słyszał już tej rozmowy, niosąc swój burczący, płaski brzuch ulicą Nieszawską.

 Ale odwrócił nagle głowę, bo jakaś jasna myśl przebiegła przez nią niczym mysz.

 – Czy Szabańska miała brzuch? – nie mógł sobie przypomnieć. (gdyby nie miała to by chyba pamiętał?)

 "Co to będzie za spotkanie? – rozmyślał. - O co spytać kobietę, której mąż zawisł na sznurze? Jakie pytania zadaje się wdowom po mordercach?". Na wszelki wypadek odbezpieczył broń.

Detektyw spojrzał znów na solidne drzwi. Jakaś siła, zwana policyjnym nosem lub instynktem, albo szóstym zmysłem, popchnęła go w kierunku klamki. Nacisnął. Drzwi ustąpiły. 

Najlepszy opis otwierania drzwi za pomocą naciśnięcia klamki w literaturze polskiej, a kto wie, może i w światowej!

Z wnętrza buchnął mroźny odór. Kiedy uleciał, Brodzki nie zobaczył w środku absolutnie niczego.

Jego superświadomość już wiedziała, co się wydarzy, ale jeszcze wstrzymywała się z podaniem ostatecznych wyników do wiadomości świadomości.
 
Halicki wyrzucił w kąt drapaczkę do głowy, a słuchawkę zatrzymał kilka centymetrów nad widełkami. I zaczął mówić, uderzając nią jednocześnie w aparat, dla podkreślenia swojego wzburzenia.
– Dzwonili z Koronowa – powiedział, a jego twarz zupełnie nie wyrażała emocji.


Z dwóch biurek na komisariacie zniknęły rzeczy dwóch osób, które jeszcze w piątek były po pierwsze policjantami, po drugie kolegami, a po trzecie – byli żywi.

 - Jestem mężem Janiny Pokorskiej, brutalnie wczoraj zamordowanej na Starówce kobiety mojego życia. Gdzie jest Brodzki?! - warczał, a twarz jego czerwieniała, jak dobrze opiekany stek.
(...)
- Niech pan powie to mojej córce, Wiktorii! Co ona komu zawiniła? – spytał, pokazując zdjęcie w portfelu. – Pytam się, co zawiniła?! Do końca życia będzie tu w mieście uważana za dziecko dziwki. Bękarta z pięciu ojców. Potomka kurwy i ulicznicy. 
- Niech pan tak nie mówi. 
- To była moja żona i mogę mówić o niej, jak chcę!

Odwrócił się do Marty, dyskretnie zdejmując z siebie jej ręce, co nie uszło uwadze dziewczyny. Mimo to dalej okazywała współczucie.

Brodzki wchodząc na komendę, myślał o czymś intensywnie, ale po przekroczeniu drzwi niebieskiego budynku od ulicy Grudziądzkiej, zapomniał, co to było. Często tak miewał – granica framugi tak jakby oddzielała różne funkcje aktywności jego mózgu, ilekroć przechodził z jednej przestrzeni do drugiej -

Na pewno to widzisz, Czytelniku! Facet myśli, że coś by zjadł, wchodzi do kuchni, myk! Granica framugi i już myśli o zasadzie nieoznaczoności. Przechodzi do łazienki i myk! zaczyna analizować zamkniętą w 1978 roku sprawę, w której nie udało mu się doprowadzić do ukarania sprawcy. I tak cały czas. Pod koniec dnia ma rozdwojenie jaźni i sił akurat tyle, by leżeć zwinięty w kłębuszek w rogu pokoju i łkać bezradnie. Piekło, pani, piekło!


(a także niebagatelny wkład Marcela Woźniaka w mój wewnętrzny język rodzinno-towarzyski, bowiem "granicę framugi" zabrałam, używam i nie zamierzam oddać).


Mamy też rubryczkę
Albo i wszystko naraz
bo kto bogatemu zabroni! 

Rozejrzał się po ciemnoczerwonej piwnicy, której zakamarków nie znał i nie wiedział, co w nich znajdzie. - przebóg, zupełnie jak ja, gdy jest w jakimś miejscu po raz pierwszy w życiu! Mam zadatki na wybitnego śledczego!!!

Halicki zaniemówił. Stał tak, złapany w pół kroku, kiedy w jednej ręce trzymał chusteczkę, którą zamierzał użyć do dmuchnięcia weń, a w drugiej dzierżył paczkę papierosów, którą niechybnie planował naruszyć.
 
Strażnik podszedł i zdzielił go pałą przez plecy. Heraklit wygiął się z bólu jak piskorz i uśmiechnął, przechodząc gestem do przeciągania się. 


 – Czy nie przyzna pani, że Leon Brodzki jest bardzo przystojny? – odpowiedział, zmieniając temat, czym wybił Martę zupełnie. Zwijał się z bólu, ale nie tracił rezonu – Oczywiście, jak na emeryta? – spytał szarmancko".

Biedna Marta, taka wybita.

"Szarmancko" użyte z d..., ale czyż to nas dziwi, no przecież, że na tym etapie już nie nie.


Jej delikatna buzia z małym nosem, przyozdobionym diamentowym kolczykiem, oraz zielone oczy dopełniały promieniejącą buzię.

Buzia dopełniająca buzię, proszpaństwa, widzieliśmy chyba już wszystko.


A ten wiedział, że za chwilę usłyszy odpowiedź na retoryczne pytanie o to, dlaczego jeszcze żyje.

Panie polonista, skoro Brodzki usłyszy odpowiedź to pytanie nie było retoryczne.



Kolejna kategoria (udziwnione zdania), acz najbardziej obfita, budzi we mnie trochę wątpliwości Może po prostu nie przemówił do mnie indywidualny styl Autora (tak, dopuszczam podobną myśl), w związku z czym mocno tę kategorię przetrzebiłam. Ale nie oprę się i zaprezentuję swoje Ulubione Kwiatki, czyli opisy postaci, bo w czym jak w czym, ale w tym wypadku Autor nie pozwala sobie na ograniczenia wynikające z logiki, gramatyki, interpunkcji i założenia, że kryminały czytują normalni ludzie, a nie Hipsterscy i Językowo Niezależni Doktoranci Oraz Profesorowie:

Policjant zakradł się swą zgarbioną sylwetką do wejścia lewej nawy, jedynego otwartego o tej godzinie.

Miał wygląd przedwojennego aktora i sylwetkę piłkarza. Pociągła twarz z małym, krnąbrnym podbródkiem, krótkie, platynowe włosy oraz wysokie czoło, nadawały mu dostojeństwa rodem z tragedii Szekspira. Z kolei nisko osadzone biodra i zwinne stopy dodawały mu sprężystości, tak potrzebnej przy staniu przez dwanaście godzin na nogach.


Wizja, która zrodziła się w głowie Koleżanki KM
podczas burzy mózgów na FB,
strój modela bardziej swobodny niż w powieści

Małe uszy przypominały kształtem róże z lukru, jakie umieszcza się na tortach weselnych, a nos podobny był w swych liniach do źle zespawanej kotwicy. Mężczyzna nie miał brwi, więc czubek głowy przelewał się w stronę szerokiego czoła, a to – do głęboko zapadniętych oczodołów, skrywających nieobecny wzrok mordercy.

I jeszcze opisy miejsc. Opisy miejsc też są mega:

Komisariat składał się z głównego, ośmiopiętrowego wieżowca oraz niższej części, przedzielonej wjazdem na policyjny parking, który okalały od zewnątrz jego ściany.

Dramat torunianki. Wie, jak wygląda rzeczony budynek, a nie umie go sobie wyobrazić zgodnie z opisem.

A na deser mój ukochany fragment, ochrzczony przeze mnie pieszczotliwie jako Naprawdę Srogie Zioło:


Jakiś dziwny, nieznany dotąd Brodzkiemu strach zajął jego ciało. Detektyw niemal zemdlał.

„Co jest ze mną…” – zawahał się. „Czy bałem się, czyją twarz zobaczę? Tak, chyba tak” – myślał.

– Czy pobłądziłeś, synu? – spytał znów dźwięcznie kapłan.
– Bałem się, że zobaczę znaną mi twarz i nie będzie to twarz człowieka – wypalił niczym bohater antycznej tragedii i zapowietrzył się.

„Co?! Co ja wygaduję, co jest ze mną? I czemu ciągle trzymam tego księdza za ramiona. Jeszcze sobie coś pomyśli…” – kontynuowała jaźń detektywa
(kontynuowała jaźń, nosz fak)

– A czyją, synu? 


– Ludzi, których zabiłem – wypalił znów tym demiurgicznym tonem, a jego głos nabrał rozpędu i przewędrował od lewej nawy, przez prezbiterium i ołtarz, wracając prawą nawą na powrót do jego ust".


GŁOS PRZEWĘDROWUJĄCY PRZEZ NAWĘ I WRACAJĄCY DO UST. 

I tu właściwie  mogłabym skończyć, bo czyż można wyobrazić sobie, że będzie jeszcze BARDZIEJ.

Lecz nie skończę. 

Bo za chwilę przejdę do prawdziwego wkur...zenia.

Ale to za chwilę.

Przedtem, na zakończenie tej, powiedzmy, bardziej technicznej części omówienia zauważę, że jak w przypadku każdego, poddającego się szerokim interpretacjom dzieła miałam szereg skojarzeń literacko-kabaretowo-filmowych, którymi się podzielę, bo radość, którą się człowiek dzieli wraca wszak do niego popiątnie.

Spojrzeli na siebie tak, jak czasem Brodzki patrzy na Halickiego, a Halicki na niego. Żółtko przytaknął i nic nie powiedział. Brodzki nie wyczuł jednak w tym spojrzeniu wahania, a pewne, policyjne przeczucie. Takie, które towarzyszyło jemu, kiedy miał tyle lat, co Żółtko.

Męską ciszę przerwał telefon Leona.


Halicki zauważył błysk w oku Brodzkiego. A Brodzki zauważył, że Halicki to zauważył. Obaj chcieli to powiedzieć, ale obaj wiedzieli, że druga osoba to właśnie pomyślała. Uśmiechnęli się więc do siebie szorstko.

.Natychmiastowe skojarzenie popkuturalne, minuta 2, sekunda 40

Brodzki zajęczał – jego krtań walczyła teraz o każdy oddech. Postać była za nim – próbował chwycić ją górą, ale nie sięgał. Próbował dołem – człowiek umiejętnie balansował biodrami i odsuwał się.

No nic nie poradzę na własne skojarzenia, minuta 1, sekunda 10


A teraz, gdy już się pośmialiśmy, czas przejść do wkur... No. 

Właśnie do tego.

sobota, 30 grudnia 2017

Przedsylwestrowo... i w ogóle

Potomek Młodszy (podekscytowany, podskakując jak porażony prądem, z rozwianym włosem i błyskiem w oku; relacjonuje Królowej Matce, na jakich bogactwach spoczęły w okolicznym domostwie jego oczy) - I tam, mamusiu, mają aż pięć rurek fajerwerek!

Królowa Matka (poprawia machinalnie) - "-ków".

Potomek Młodszy (nie tracąc nic a nic ze swego entuzjazmu) - Pięć rurków!

Tak więc nie ma, że to tamto, święta, Sylwester, nowy rok czy inne okoliczności łagodzące, my zawsze w pierwszej linii Frontu Walki O Czystość Języka Ojczystego!

czwartek, 21 grudnia 2017

Pretensjonalna oda do radości

Coś się w Królowej Matce zbierało już rok temu. 

Prawie dokładnie rok temu, w poście na zupełnie inny temat, pisała:

"Jakoś tak ostatnio zauważyła u siebie Królowa Matka przesyt. Nie, nie świętami. Całą tą otoczką. Tymi reklamami, atakującymi zza każdego węgła, tym wmawianiem, że musi jeszcze to, czy tamto, to kupić, tego pragnąć, to zrobić, bez tego czuć się nieszczęśliwą, tym dopełnić święta, bo inaczej będą nieudane i czegoś im będzie brakować. "Przecież - pomyślała pewnego dnia nie bez zdziwienia Królowa Matka - przecież ja niczego takiego nie potrzebuję". Mimochodem zaczęła w swoich skierowanych do rodziny wypowiedziach przemycać pogląd, że może by tak tym razem bez szału ciał i uprzęży, skromnie, jeden prezent na głowę i choinka ubrana w pierniczki, rękodzieło i kupowanie od rzemieślników zamiast chodzenia po wielkich sklepach i nakręcania się na "a właściwie to na choince wyglądałoby super!" oraz "nie muszę, ale chcę". Jej własne Potomki wpasowały się łagodnie w tę tendencję, odpowiadając na pytanie, co chciałyby dostać na święta: "Nic. My wszystko mamy, mamusiu" i Królowa Matka kątem zmęczonego mózgu pomyślała nawet, że przypadkiem udało jej się chyba wychować całkiem szczęśliwych ludzi".

W tym roku poszła w swoich przemyśleniach jeszcze dalej, może dlatego, że jest mniej zmęczona.

Pewnego wieczora, cztery dni temu, gdy - ku jej najszczerszemu zaskoczeniu - okazało się, że tak zręcznie z Panem Małżonkiem pokierowali robieniem świątecznych zakupów, że zostało im jedynie nabycie piasku dla kota i cała rodzina weszła do centrum handlowego z lekką duszą i sercem, przemykając między tłumami goniącymi nie-wiadomo-za-czym z obłędem w oczach, rozwianym włosem i napięciem widocznym w każdej linii ciała jak istoty z zupełnie innego świata, Królowa Matka rozejrzała się po wspomnianym centrum i pomyślała "Och".

Jej dzieci wznosiły oczęta w górę oraz okrzyki zachwytu, ciągnęły Królowa Matkę za rękaw i pokazywały tu gwiazdkę, tam choinkę, a gdzie indziej falę migoczących śnieżynek spływających z sufitu, w tle śpiewał - i to jak! - chór Zespołu Szkół Muzycznych zbierający fundusze na Studniówkę, a Królowa Matka zastanowiła się, kiedy się zestarzała tak bardzo, że przestało ją to cieszyć.

A może nie tyle przestało cieszyć, co zachwycać. Kiedy zrobiło się z nią coś takiego, że przestała odczuwać (albo przyznawać się) zachwyt na widok tych migotań i feerii barw. Albo przestała ją zauważać. Gdyż jest dorosła i widzi poetykę kiczu, a kogo by zachwycała poetyka kiczu, już nie mówiąc o tym, że trzeba jeszcze kupić mak i orzechy, i ostatnie prezenty, i zrobić rozpiskę, co, kto i kiedy sprząta, a nie zachwycać się jakąś tam komercjalizacją. A w ogóle to dorosły, przytomny człowiek nie przyzna się przecież głośno, że mu się podoba ten szał światełek i przechodzenie pod tunelem owiniętym lampeczkami iskrzącymi się srebrem, z gdzieniegdzie przebłyskującą błękitną gwiazdką.

No więc, Szanowni Czytelnicy, będzie coming out - Królowej Matce się podoba.



Chociaż nie zawsze o tym pamięta.

Jadąc do Domu w Dziczy i głośno licząc z Potomkami kolejne świątecznie przybrane domy przypomniała sobie Królowa Matka siebie samą sprzed lat. Siedmio-, ośmio-, dziewięcioletnią, liczącą z rodzicami, w którym oknie pojawiła się już choinka. Co roku uczestnicząca w mini-konkursie bez nagród, kto pierwszy zobaczy w czyimś oknie ubrane, oświetlone drzewko.

Dziś rano, gdy Potomki Starsze i Pan Małżonek wyjechali już do miasta, do swych uczelni i zakładów pracy, do łóżka Królowej Matki wślizgnął się Pompon Starszy, lodowatymi stópkami wbił się w jej łydkę, "Mogę pospać z tobą, mama? Nie będę gadał". Identycznie robiła sześcioletnia Królowa Matka, budząc się o świcie, gdy rodzice wychodzili do pracy, na palcach, żeby nie obudzić dzieci. Patrzyła na smugę światła pod drzwiami własnego pokoju, słuchała szmerów ściszonych głosów, trzask drzwi, chlap, chlap, chlap, na bosych stopach człapała do kuchni, do babci, za oknem powoli świtało, chłód przemykał szczelinami w oknie, magia drżała w powietrzu, serce śpiewało z radości, szły święta.

Właściwie tylko tego by chciała. Żeby za lat ...-dzieścia albo ...-dzieści jej dzieci przypominały sobie, jak liczyły z rodzicami świecące renifery w cudzych ogródkach. Albo lukrowały pierniczki. Stawiały w oknie świece. Dmuchały na krzesło, zanim siedliśmy do wigilijnej wieczerzy.

Straszliwie bezsensowne wydało się Królowej Matce to uleganie presji, że trzeba więcej, bardziej, drożej, czyściej. Więcej kupić, lepiej wypucować okna, bardziej sprzątać. Koniecznie dopilnować rytuałów, w które się nie wierzy, albo których sens zagubiło się lata temu, albo które w ogóle nigdy nie miały znaczenia, tylko się je wykonywało, bo tak, bo wszyscy tak robią. Wplątani w tę rozpaczliwą sieć tradycji, społecznych oczekiwań, komercjalizacji, którą się gardzi, ale której się poddaje, bo trzeba, bo wszyscy, bo: patrz wyżej.

"Nienawidzę świąt" - mówi się potem. Tego zmęczenia, tego starania się dla dwóch godzin wieczerzy, tej napinki, tych nasiadówek z ciociami i wujkami, którzy znów będą się do wszystkiego przyczepiać, i w dodatku na pewno zaraz się wszyscy pokłócimy o politykę. Znów się dałam wmanewrować w tę gonitwę. Jak kto głupi. Nienawidzę tego, nienawidzę.

No więc nic z tego, nie w przypadku Królowej Matki.

Królowa Matka ma w tym roku (i ma nadzieję, że przejdzie jej to na rok następny, i następny, i jeszcze kolejne) w głębokiej obojętności to, czego oczekuje od niej świat w kwestii obchodzenia świąt.

Zamierza je obchodzić duchowo. Tak się je przecież powinno obchodzić, prawda? Przede wszystkim tak. Duchowo - co wcale nie znaczy, a przynajmniej nie musi znaczyć,  religijnie. Świętować odejście ciemności i nadejście światła. Świętować czas, gdy zawiesza się codzienność. Świętować czas, gdy nadchodzi Nowe. Przyjąć je z nadzieją.

Zamierza się zachwycać.

Zamierza się dzielić*.

Zamierza się brudzić mąką, kleić od ciasta i lukru, plątać ozdoby, wypatrywać pierwszej gwiazdy, zaglądać sąsiadom do ogrodów, żeby zobaczyć, jakie zainstalowali dekoracje, i zachwycać się nimi, przydeptując swoją dorosłą "ależ-to-kicz" część jestestwa. Jeść orzechy i jabłka, mieszać ziarna i miód na kutię. Zapraszać duchy przodków i jak najbardziej żywych przyjaciół do stołu. Pokłócić się przy klejeniu wigilijnych pierogów - to też jest w jej domu tradycja ;).

Zamierza się cieszyć.

Zresztą.

"Mamo - mówi Pompon Młodszy, chwilę przedtem w skupieniu oglądając świąteczną reklamę, aż przelewającą się od dobrobytu pod choinką i paczek we wszystkich rozmiarach - ja wiem, co w świętach jest najważniejsze. Magia świąt. I żeby być ze swoją rodziną".

"Najlepsze jest oczekiwanie - mówi Potomek Starszy z rozmarzeniem w oczach. - Pakowanie prezentów. Ubieranie choinki. Lepienie pierogów, malowanie pierniczków. Śpiewanie kolęd, po prostu uwielbiam. To są najpiękniejsze chwile, zanim się w ogóle spojrzy na prezenty".

Słowem, coś tam się Królowej Matce w temacie prania młodocianych mózgów udało osiągnąć.

Święta idą.

Cieszmy się.

Pierwsza choinka w Domu w Dziczy, AD 2004 :).
Rośnie w ogrodzie do dziś.


* A propos "dzielić się" to pewne rzeczy nie zmieniły się od zeszłego roku i od zeszłorocznego wpisu. Królowej Matce udało się przeforsować swoją zeszłoroczną koncepcję "mniej znaczy lepiej" w temacie prezentów, co oznacza, że na dzielenie się też starczyło.

Ma nadzieję, że starczy i Wam, Kochani.

https://www.facebook.com/events/1824502567624210/

Najlepszych Świąt, jakich możecie sobie życzyć!


niedziela, 10 grudnia 2017

Opowieść wigilijna

Z serii "ESD (albo i lepiej)".

Wczoraj Królowa Matka robiła zakupy w towarzystwie Pompona Starszego, który zazwyczaj rwie się do pomagania całym sercem, w związku z czym jest go wszędzie pełno i trzeba mieć oczy dookoła głowy. W dodatku dobroczynności jej się zachciało, w sklepie była zbiórka na święta dla ubogich, dokupiła trochę różności, Pompon Starszy nosił je w upojeniu do wystawionych koszy i odbierał uśmiechy oraz podziękowania, Królowa Matka jedną ręką pakowała własne zakupy, drugą podawała Pomponowi rzeczy, które miał odnosić, trzecią płaciła, czwartą ogarniała toboły, w efekcie czego zostawiła na sklepowym stoliku do pakowania portfel.

Z kupą forsy w środku.

Odkryła rzecz trzy godziny później, w domu, przetrząsnęła posiadłość i okolice, na próżno, żmudnie odtworzyła własne postępowanie krok po kroku, wyszło jej, ze mogła ten portfel zostawić w sklepie, albo zgubić na ulicy w dwóch co najmniej miejscach.

Pan Małżonek, powróciwszy z siłowni około 22 zastał Królową Matkę zaryczaną i spuchniętą jak pomidor na sterydach z alergią na azotany, niby przyjmowała panamałżonkową argumentację, że to tylko pieniądze, nabyta rzecz, tak od razu z ich braku nie pójdziemy z torbami, ale jednak człowiekowi trochę smutno, jak w ramach tej kupy forsy znajdują się jego wszystkie oszczędności przeznaczone na prezenty, które to oszczędności ciułał od czerwca w tajemnicy, radując się wizją niespodzianek, które zrobi Kochanej Rodzinie (a także zdjęcia Potomków oraz Pana Małżonka z sunią, która nas sześć lat temu odumarła, że o karcie Yves Rocher Królowa Matka nie wspomni).

Dziś pojechaliśmy do sklepu, Królowa Matka w nastroju: "Cudów nie ma, chlip, ale przynajmniej może znalazca będzie miał wesołe święta, chlip, chlip", weszliśmy do kanciapki Pana Kierownika Sklepu i w zasadzie nie musieliśmy nic mówić.

Jest, pewnie, że jest, już wczoraj się znalazł, nawet na monitoringu sprawdzaliśmy, kto zgubił i szukaliśmy pani wokół sklepu, ale już pani nie było. Myśleliśmy, że zaraz pani wróci i nawet się martwiliśmy, że pani tak nie ma i nie ma, gdzie jest ten portfel, przecież tu leżał... o, jest, bardzo proszę.

I był.

Z całą kupą forsy w środku. Oraz zdjęciami Potomków, Pana Małżonka i suni, że o karcie Yves Rocher Królowa Matka nie wspomni.

Świat wcale nie jest zły, Królowa Matka wam to mówi.

PS. I ma szczerą nadzieję, że znalazca portfela będzie miał BARDZO wesołe święta, czego jemu/jej z całego serca życzy, zasyłając serduszko razy milion .

czwartek, 23 listopada 2017

Aurze wbrew

Pompon Młodszy (odbierany przez Królową Matkę ze swej zerówki po zajęciach, podekscytowany) - Mamo, a Michasia miała dziś inne włoski! Inną fryzurkę miała, śliczną! Tu taką grzywkę miała, a tu kokardkę (szereg nieskoordynowanych ruchów dłonią w okolicach czoła), a tu, o, za uchem taki węzełek... I ja się w niej zakochałem się RAZY DWA!

Królowa Matka (pod wrażeniem, rozpromieniając się i nadymając dumą) - Synu, czy ty ZAUWAŻYŁEŚ ZMIANĘ FRYZURY?! Pójdź, niech cię uściskam!

Pompon Młodszy (kontynuuje, spacerowym krokiem przemierzając trasę przedszkole-dom Babci) - ... ja, mamo, już ją w Biedronkach zakochałem. I potem ją kochałem w Mrówkach, i potem znów w Mrówkach, a w Panterach to, mamo, trochę na początku od niej uciekałem...

Królowa Matka - No, wiem. Mieliście kryzys w związku.

Pompon Młodszy (nie zwracając na wtręty Mamuni żadnej uwagi, jak zwykle normalnie) - ... trochę ona mnie zmęczyła na początku w Panterach, mamo. Chodziła za mną, za rączkę chciała brać, i na śniadanku, i na drugim śniadanku, i na rytmice... Ale to przemogłem. I znów ją zakochałem. I (rozglądając się dookoła rozmarzonym wzrokiem) wszędzie ją widzę. O, tu Michasia, i tu Michasia... Czy to, mamo, jest normalne, że wszędzie widzi się twarz swojej dziewczyny?

Krótko mówiąc, jaki, proszę Szan. Państwa, listopad.

Wiosna, Kochani Czytelnicy, wiosna, Królowa Matka Wam to mówi!

środa, 8 listopada 2017

Bądźmy jak króliczki, czyli Królowa Matka i reklamy, odcinek specjalny

Dawno tu o reklamach nie było, pewnie nawet Najstarsi Czytelnicy nie pamiętają, że Królowa Matka je kocha, w ogóle dawno tu o niczym nie było, bo Królowej Matce dzieci rosną, opisywanie ich wydaje się jej coraz bardziej nie na miejscu (chociaż dzieci nie protestują bynajmniej, przeciwnie, czerpią z faktu ich opisywania jakąś zastanawiająca Królową Matkę satysfakcję), wskutek czego blog cierpi na kryzys tożsamości.

No ale przecież o tej reklamie nie sposób nie napisać! Prawda?

Pewnie, że prawda.

Najpierw Królowa Matka ujrzała ją kątem oka we własnym telewizorze i przez pierwsze dziesięć sekund nie poświęciła jej większej uwagi.

"Kto jak kto, ale my, króliki, wiemy jak zadbać o liczne potomstwo" - mówił puchaty króliczek na ekranie, a Królowa Matka niczego jeszcze nie podejrzewała, więcej, ledwo ten wstęp słyszała i, Bogiem a prawdą, nawet nie zauważyła, że z ekranu przemawia do niej akurat królik.

"Chcesz poznać nasz sekret? Po pierwsze, dużo się ruszamy. Po drugie, zdrowo jemy" - w tym momencie Królowa Matka naiwnie pomyślała, że właśnie prześlizguje się wzrokiem po reklamie jakiegoś arcyzdrowego pokarmu, względnie społeczną kampanię dotyczącą zwiększenia spożycia surowych warzyw przez przeciętnego obywatela.

"Po trzecie - brnął uparcie Puchaty Króliczek, podczas gdy brwi Królowej Matki powoli, acz nieuchronnie zaczęły wędrówkę w górę czoła - nie stresujemy się, kiedy nie musimy. I po czwarte - nie używamy sobie" - i w tym momencie szczęka Królowej Matki upadła z hukiem na podłogę, zaś jej właścicielka (Królowa Matka, znaczy się) nie podjęła prób jej szukania, bowiem po tekście "Więc jeśli chcesz kiedyś zostać rodzicem, weź przykład z królików" wezbrała w niej obawa, że szczęka opadająca na podłoże zbyt często może zostać nieodwracalnie uszkodzona.

Po zapoznaniu się zaś ze słowem pisanym na reklamie bilbordowej: "Nie skacz z kwiatka na kwiatek, bo prędzej dokicasz się do lekarza niż do królicznej (och, ta prześmieszna gra słów, no, naprawdę, ach, no boki zrywać, niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu) rodziny" machnęła na własną szczękę ręką, niech sobie tam gdzieś leży, gdzieś nisko, zapewne w okolicach jądra Ziemi, i tak jej Królowa Matka w rozwartej paszczęce nie umocuje, trudno, spróbuje duuuuuużo później, jak już dojdzie do siebie.

Na co się chwilowo nie zanosi, bo reklama atakuje zewsząd i o każdej porze.

"Bądźcie jak króliki" - zachęca obywateli swego kraju Ministerstwo Zdrowia.

Bądźcie jak, k..., króliki (i za to błyskotliwe hasło i wyborną radę inkasujemy 3 mln złotych z narodowego programu prokreacyjnego. Równowartość 400 zabiegów in vitro. Brawo, brawo, ach, jak bardzo brawo za tę heroiczną walkę o powołanie na świat nowych obywateli naszej wstrząsanej problemami demograficznymi ojczyzny!).

Ten spot jest tak bzdurny i obraźliwy na tylu poziomach, że doprawdy trudno wybrać, nad którą jego częścią poznęcać się w pierwszej kolejności, i którą jego, ekhm, myśl skopać jako pierwszą.

Królowa Matka poleci więc chronologicznie, spisując chaotyczne wrażenia w kolejności, w jakiej pojawiały się w jej głowie.

Pierwszą myślą Królowej Matki było, że osoby walczące z niepłodnością muszą się po obejrzeniu wzmiankowanego dzieua poczuć wręcz wybornie. Niektórzy całe lata starają się o dziecko, marzą o nim, walczą o nie, a tu i diagnoza, i rozwiązanie ich problemu podane jak na tacy. Trochę marchewki, zero używek, żadnego skakania z kwiatka na kwiatek, i już, po dziewięciu miesiącach mogą się cieszyć pucołowatym bobasem. Coś nie wychodzi? Ups. No cóż, czas spojrzeć sobie prosto w oczy w lustrze i wziąć na klatę tę prawdę - szalało się, drodzy państwo, piło, paliło, o tych inszych używkach to Królowa Matka nawet nie wspomni, uskuteczniało  - w przeciwieństwie do królików - hedonistyczny styl życia, tu imprezka, tam imprezka, tu jedno łóżko, nazajutrz zupełnie inne, i jeszcze może stresu za dużo, a teraz płacz i dlaczego mnie to spotyka. No to już wiecie, dlaczego, Ministerstwo Zdrowia wam to mówi!

Królowa Matka wie, że na czele wspomnianego wyżej ministerstwa stoi osobnik o krwi tak błękitnej, że przy niej niebo w pogodny letni dzień jest wyblakłe, by nie rzec wyszarzałe. I może osoba tak wysublimowana, stworzona do rzeczy wyższych nad przyziemne skojarzenia, niewątpliwie od dzieciństwa wychowywana w kulcie rzeczy wzniosłych i wyrafinowanych może nie wiedzieć, co ma na myśli plebs taki jak Królowa Matka gdy mówi "mnożyć się jak króliki" oraz (Pan wybaczy prostactwo języka, Panie Ministrze!) "pieprzyć się jak króliki". Otóż, Panie Ministrze kochany, prosty, w znakomitej większości chłopskiego pochodzenia, nieskomplikowany umysłowo i lubujący się w dosłownych acz - naprawdę bardzo Królowej Matce przykro, ale co robić, fakt jest fakt, a za faktami się nie dyskutuje - prymitywnych skojarzeniach lud nie widzi, myśląc o życiu rodzinnym królików, takiej, na ten przykład, "Rodziny Rabatków". Dla większości Polaków rodzina Rabatków - tatuś, ciocia i pięcioro króliczątek (bez mamusi, ale w sumie brak mamusi, która urodziła pięcioro dzieci, więc w zasadzie jest już zbędna zgrabnie wpisuje się w politykę państwa) - to nie jest rodzina reprezentatywna dla pogłowia królików w Polsce. W ogóle, Panie Ministrze kochaniutki, słowo "rodzina" się większości Polaków nie kojarzy z królikami, bo to, co się z królikami kojarzy to nieopanowana kopulacja z dużą ilością partnerów, zmienianych radośnie i bez jakiegoś głębszego namysłu. Tak, Królowa Matka zdaje sobie sprawę, ze to smutne i świadczy o totalnym ubóstwie umysłowym, ale słysząc słowa "mnożyć się jak króliki" większość (przynajmniej ta znana Królowej Matce, prosta większość) Polaków nie widzi puchatego tatusia czule opiekującego się jeszcze bardziej  puchatymi, tititi, kuleczkami, tylko króliczego samca przeskakującego z jednej samicy na drugą, gdyż, jak Królowa Matka gdzieś przeczytała, w czasie rui popęd seksualny królika jest tak silny i potrzeba kopulacji tak przemożna, że gdyby króliczy pan nie miał pod ręką odpowiedniej ilości partnerek, a tylko jedną, to by tę jedną zamęczył.

A przecież, Panie Ministrze najmilszy, nie to chciałby Pan przekazać społeczeństwu ustami swoich przedstawicieli? Nie to, że zalecacie Polakom uprawianie spontanicznego seksu z dużą liczbą partnerek zmienianych po uważaniu, których to partnerek się o zdanie zresztą nie pyta, a jak trzeba to i zdyscyplinuje ("Jeśli samica w ciągu kilku pierwszych minut nie daje się pokryć, należy ją natychmiast zabrać z klatki samca, ponieważ może zostać pogryziona przez samca")? Nie chcecie zalecać dużych ilości seksu z dużą ilością partnerów jako sposobu na rozwiązanie problemów demograficznych państwa?

Nie sugerujecie, ze jak ktoś nie sieje potomstwem na prawo i lewo to jest to jego wina, bo "używał sobie", więc ma za swoje? Że - w przeciwieństwie do menela spod budki z piwem z "Brutalem" w jednej, a "Czarem teściowej" w drugiej ręce oraz tuzinem dzieci z FAS - ludzie dotknięci niepłodnością zostali nią dotknięci, bo stosowali jakieś tajemnicze używki o składzie, którego w winach marki wino najwyraźniej nie ma? Nie piętnujecie, krótko mówiąc, osób niepłodnych jako tych, które nie mogą mieć dzieci z powodu zawinionego przez siebie?

Co następne, Panie Ministrze złociutki? "Mnóżmy się jak karaluchy, odporne na zanieczyszczenia, trudne do wybicia, przeżyją nawet katastrofę nuklearną"? Nikt żadnemu z demonów reklamy odpowiedzialnych za króliczy spot nie powiedział, że istnieją odpowiedniejsze dla przekazania idei, której tak wiernie służą, zwierzęta? Łabędzie, czule opiekujące się młodymi, wierne jednemu partnerowi? Dzikie gęsi? JAKIEKOLWIEK? Ale króliki? KRÓLIKI, oł, rili? Króliki jako troskliwi tatusiowie opiekujący się z oddaniem swoją rodziną? Monogamiczne? Ale że serio???

To jest takie głupie, takie głupie, że pobiło wszystkie prezentowane na tym blogu reklamy, oraz wszystkie te, które prezentowane nie były. I te, które jeszcze nie powstały też, bo poprzeczkę w temacie już nie zawiesiliście, ale położyliście wręcz i cokolwiek kiedykolwiek powstanie będzie na 99 procent (1 procent zostawia Królowa Matka na ewentualne kolejne wypusty Ministerstwa Zdrowia) mądrzejsze i bardziej błyskotliwe.

Panie Ministrze słodziutki.

sobota, 14 października 2017

Post zaangażowany społecznie

Królowa Matka wolałaby nie mieć z lekarzami do czynienia nigdy w życiu, wiadomo. Tak się nie da, też wiadomo. No to wolałaby mieć z nimi do czynienia jak najmniej – i do pewnego momentu w życiu miała.

Ale jeśli miała, i jeśli to wspomina, to (pomijając liczne zapalenia krtani, świnkę i jakiś skręcony w dzieciństwie palec, których w zasadzie nie wspomina, bo to były sprawy jej rodziców) widzi dzień śmierci swojego ojca, po trzech dobach spędzonych w szpitalu. Całą rodziną. I tę całą rodzinę lekarze i pielęgniarki przenocowywali w swoich pokoikach, poili swoją herbatką i przykrywali swoimi kocykami. I przynieśli swój fotel do łóżka taty Królowej Matki, bo szpitalne krzesełka były niskie, twarde i niewygodne.

A potem zaczął się ten etap, kiedy przestała cierpieć na brak kontaków z przedstawicielami profesji medycznych. I zaczęła w szpitalach, przychodniach i ośrodkach zdrowia prawie mieszkać.

Najpierw urodziła wcześniaka, nagle i niespodziewanie, w 30 tygodniu wzorowo (do tamtej chwili) przebiegającej ciąży. Spędziła z nim w szpitalu sześć tygodni, nastrój miała do...e... niczego, był tu zresztą opisany, chociaż w formie złagodzonej, bo czas ściera wszelkie kanty. Opiekę -odwrotną do nastroju.

Osobny pokój (szczęście w nieszczęściu, że poród przypadł na samo dno dołu demograficznego). Na końcu korytarza. Żeby nie leżała nie tylko w jednej sali ze szczęśliwymi mamami, ale w miarę możliwości ich nie słyszała. Nielimitowane odwiedziny o dowolnym czasie, bo psychicznie była w proszku i tylko mąż dawał radę mi jakoś pomóc. Ksiądz. Katolicki na miejscu. Nie chcę katolickiego? Mam powiedzieć, jakiego, szpital współpracuje z kapłanami kilku wyznań, sprowadzą mi, jakiego chcę. Nie mają, niestety, psychologa. Ale podesłali Królowej Matce lekarkę, która przeżyła coś podobnego, opowiedziała jej o swoich doświadczeniach.

Do tego opieka nad noworodkiem według najlepszych, światowych standardów. Kangurowanie. Dotykanie (nie głaskanie, wcześniaki głaskanie boli). Dostęp do dziecka przez cała dobę, o dowolnej godzinie. Chcę tam siedzieć bez przerwy? Proszę bardzo, położne przyniosą swoje krzesło, i koc. I wyrzucą spać, jak zauważą, że ledwo otwieram oczy. I na przepustkę, gdy lekarz uzna, że zaczynam wariować.

Wszystko za darmo. Ani złotówki łapówki. Kawa (kwiatów nie wolno na oddziale) jako podziękowanie, gdy po dziesięciu dniach wychodziliśmy z OIOM-u. Gdy po kolejnych pięciu tygodniach opuszczaliśmy szpital, lekarka przyszła się pożegnać. Wychodzicie, och, jak dobrze! I wreszcie może tę kawę otworzyć. Przedtem się bała, i koleżankom nie pozwalała, żeby nie zapeszyć. Usiadła obok łóżeczka Potomka Starszego, dwa kilo i sto gram wagi, ponad kilogram więcej niż na początku. Proszę, niech pani mi wszystko opowie. Wszystko, co pani myślała, co pani czuła. Chcę zrozumieć rodziców. Chcę się uczyć.

Cztery lata później Potomek Starszy przechodził zabieg, nic poważnego, mieliśmy wejść do szpitala o 16, wyjść godzinę później. Trafiliśmy tam dzień po strajku - pielęgniarek? anestezjologów? - i wyszliśmy nie po jednej, ale po sześciu godzinach. Tłum chorych, lekarze uwijający się jak w ukropie, przez te sześć godzin Królowa Matka nie zauważyła, żeby usiedli, zabieg gonił zabieg. Mimo to znaleźli czas na rozmowę. Anestezjolog wyjaśnił wszystkie szczegóły zabiegu, poinformował o sposobach znieczulenia, pytał nas o zdanie. Na salę operacyjną Królowa Matka wniosła Potomka Starszego na rękach. Lekarze pozwolili mu dotknąć tej wielkiej lampy nad stołem operacyjnym, wcisnąć jakieś guziczki, coś włączyć, wyłączyć. Uśpili go na królewskomatczynych kolanach. Zero stresu dla dziecka.

Sześć lat temu Królowa Matka przeleżała cztery tygodnie na patologii ciąży, ona akurat profilaktycznie, zdrowa jak rydz, ale z dwoma bliźniętami powyżej 3 i pół kilo każde w brzuchu. Dziewczyny po przejściach. Wieczorami opowiadałyśmy sobie historie. O tym lekarzu, co trzymał za rękę, gdy któraś rodziła martwe dziecko, o położnej, na oko surowej i pozbawionej sentymentów, co siedziała całą noc przy łóżku innej po poronieniu, chociaż wcale nie musiała. Królowa Matka poznała calutki personel medyczny, przez cztery tygodnie nie da się inaczej, wszystkie położne, wszystkich lekarzy, wymyśliłam sobie, których najbardziej chce mieć przy porodzie. Miała innych. Byli wspaniali. W szpitalu, który od lat, niezmiennie, ma bardzo, ale to bardzo średnie oceny w akcji Rodzić Po Ludzku.

Ma Królowa Matka w oczach zimowy wieczór, gdy zachorował Potomek Młodszy. Miał rok, Królowa Matka położyła go spać o 15 zdrowego jak szczypiorek, a o 16 nie mogła obudzić, lejącego się przez ręce, buchającego gorącem jak piec. Dom w Dziczy niezmiennie leżał tam, gdzie leży, dwadzieścia kilometrów od Cywilizacji, walił śnieg płatami wielkości pięciozłotówek, Pan Małżonek jechał z rozpalonym Potomkiem Młodszym owiniętym w koc w tempie piętnaście kilometrów na godzinę, przebijając się przez zaspy na jezdni, a Królowa Matka płakała w słuchawkę lekarzowi, który właśnie skończył dyżur i wybierał się do domu. "Niech pani się nie niepokoi - powiedział lekarz. - Poczekam. Nikt nie zamknie przychodni, póki mąż nie przyjedzie, wszyscy tu jesteśmy, proszę się nie bać". I gdy Pan Małżonek wreszcie dojechał Królowa Matka odebrała z przychodni telefon, że już dobrze, spokojnie, mąż właśnie podjechał, dziecko jest pod opieką, jak skończymy badać zadzwonimy do pani.

A wreszcie nastąpiło creme de la creme szpitalno-lekarskich doświadczeń Królowej Matki, jej podróż do Krainy Wiecznych Łowów, z której zawrócił ją sztab lekarzy, dzięki którym może tu dziś pisać.

Zgłoszenie zostało przez pogotowie przyjęte natychmiast i bez mrugnięcia okiem. Karetka, zupełnie inaczej niż w materiałach telewizyjnych podnoszących oglądalność, przyjechała po siedmiu minutach. Pół godziny później Królowa Matka była w szpitalu, nadzorowana telefonicznie przez panią doktor, która ją do tego szpitala wysłała, z prywatnego telefonu do prywatnego znajomego, który akurat miał dyżur. Nieprzytomna, bez działających nerek, wątroby, ze znacznie powiększonym sercem tłoczącym mniej niż 10 procent krwi potrzebnej, by organizm działał (o czym, naturalnie, nikt wtedy nie wiedział). I razem z mężem, któremu pozwolono siedzieć przy niej całą dobę, nawet towarzyszyć przy niektórych zabiegach.

A gdy już odzyskała przytomność, ale sił miała akurat tyle, by siedzieć (bo na leżąco się dusiła) i obserwować zobaczyła tyle, ze od tamtej chwili ogląda „Grey's Anatomy” wręcz ze znudzeniem. Phi, szpital z wyposażeniem. Phi, taki personel. Phi, to podejście do pacjenta. Phi. Miała to samo, a nawet więcej.

Miała wizyty niereglamentowane, o każdej porze dnia i nocy. Miała – jedyna na OIOM-ie – zgodę na posiadanie komórki, bo (też jedyna) była z innego miasta i tylko w ten sposób mogła być w kontakcie z rodziną. Miała wizytę dietetyczki i specjalnie opracowany jadłospis, bo jest wegetarianką. Konsultację psychologiczną z psychologiem – specjalistą od chorych na niewydolność serca. I oczywiście miała leczenie na poziomie światowym. Z wypróbowaniem na niej nowości. Metod eksperymentalnych. Sprzętu, w który lekarze patrzyli z niemym szacunkiem. Wszystko za jej zgodą. Wszystko wyjaśnione jej potocznym językiem, żeby na pewno zrozumiała.

Przez półtora miesiąca przebywania Królowej Matki w szpitalu w stanie uniemożliwiającym samodzielne przebranie się i umycie, wstawanie, a na początku nawet siadanie, jedzenie, przez półtora miesiąca badania jej na wszystkie sposoby, ani razu nie została potraktowana przedmiotowo, upokorzona czy zawstydzona. Ma tylko jedno przykre wspomnienie – i nie lekarze (ani pielęgniarki) jej je zapewnili.

I, tak, Królowa Matka jest świadoma, że na ten OIOM, też wysłał ją lekarz, palant, który usłyszawszy, że cztery miesiące wcześniej urodziła bliźnięta nawet jej nie badał, tylko zdiagnozował depresję poporodową, powiedział: „Na to się nie umiera” i odesłał do psychiatry nie zlecając żadnych badań. Trzy tygodnie później Królowa Matka umierała na to, na co się nie umiera, na wspomnianym OIOM-ie.

Ale gdyby tego właśnie matoła uznała ona za reprezentatywnego przedstawiciela swego zawodu byłaby niemądra, już nie wspominając o tym, ze wykazałaby się skrajną niewdzięcznością.

Wie, ze można uznać, ze wszyscy (poza jednym) spotkani przez nią lekarze robili tylko to, za co im się płaci. Obowiązek swój wykonywali. Królowa Matka o tym wie – i się z tym nie zgadza. Za leczenie im się płaci. Za traktowanie z szacunkiem. Ale niekoniecznie za wchodzenie na palcach do sali, żeby ją przykryć dodatkowym kocem, bo noc się zrobiła chłodna. Za dbanie, by miała wokół siebie zasunięte firanki i mogła udawać, ze jest w swoim pokoju. Za wpadanie na pogawędki o książkach. Za „ach, jak dobrze! Uśmiechnęła się pani!!!”. Za karmienie własnym serkiem, bo nikt nie wiedział na początku, ze jest wegetarianką i dostała na pierwszą kolację kiełbasę.

I wie Królowa Matka, ze jeśli ma się skrajnie inne doświadczenia, czasem tragiczne, to się tych innych, tych normalnych, tych „za to im się płaci” nie dostrzega. Że to, co boli najbardziej wrzyna się w pamięć. Że wobec tego, co boli, niknie cała reszta.

Że trudno jest pamiętać o tym dobrym, co nas spotkało w obliczu wiadomości telewizyjnych, w których królują te o lekarzach, którzy odmówili przyjęcia chorego, wysłania karetki, którzy się pomylili, zlekceważyli, a za ich pomyłki i lekceważenie zapłacił chory zdrowiem, sprawnością, życiem.

No i, że miała szczęście.

Ale nie wierzy, że przez te dziesięć (w sumie) tygodni, jakie spędziła na porodówce/ neonatologii/ patologii ciąży, przez dwa miesiące przebywania na dwóch oddziałach kardiologii w dwóch różnych miastach miała po prostu tylko i wyłącznie szczęście. Akurat ona.

I złe wspomnienia też ma, to oczywiste. Wspomnienia tych lekarzy, którzy olali, zlekceważyli, którzy jej nie słuchali albo byli niemili.

Ale bez względu na to, jak wiele ma tych wspomnień, złych i dobrych, jedno wie na pewno -

ta praca, praca lekarzy, to jest katorżnicza praca (jak Królowa Matka leżała w szpitalu na tym etapie "mogę tylko siedzieć i obserwować" to myślała wręcz, ze napisze o tej pracy książkę, i będzie to jeden wielki pean na cześć pracowników profesji medycznych).

Można wzniośle mówić o powołaniu, o służbie, o misji, jasne, powołanie, służba i misja są faktem, bo gdyby nie była to nikt by tej pracy nie wykonywał.

Natomiast mówienie, że to misja i służba, więc wspominanie o zarobkach jej uwłacza, i jest fe, i tak bardzo nie komilfo, i jak tak można, brukać głodówką w sprawie (ach! och! fe!) pieniędzy dumne tradycje niepodległościowe naszej bogatej tradycją protestowania ojczyzny, to po prostu głupota. Że o świństwie Królowa Matka nie wspomni.

Kochana Czytelniczko, Kochany Czytelniku, Królowa Matka życzy Wam stu lat w zdrowiu i nieustającym szczęściu, życzy Wam motylków, tęczy, wiecznego lata, wiosny, jesieni czy co tam które z Was lubi, masy książek, spacerów w świetle księżyca przy tonach muzyki skrzypcowej i ogólnie takiego hygge, że wszyscy Duńczycy mogliby popaść w kompleks niższości.

Ale na wypadek, gdyby to hygge się kiedyś skończyło - a, nie chciałaby Królowa Matka tu krakać, ale ono się skończy kiedyś, oby jak najpóźniej, ale się skończy - dobrze byłoby jednak wiedzieć, że stanie przy Was i udzielać Wam pomocy będzie dobrze wykształcony, życzliwy i przyzwoity lekarz.

I jeszcze wypoczęty.

I dobrze opłacany, owszem.

Taki, który nie musiał latać ze szpitala do szpitala i brać dyżurów ponad siły, żeby go w ogóle było stać na przeżycie.

Bo to od tego lekarza będzie zależało Wasze życie. Od tego, czy drgnie czy nie drgnie mu ręka, czy poprawnie wykona wkłucie, czy poda odpowiedni lek, czy zauważy wszystkie symptomy, czy nie przegapi żadnego z tego miliona drobiazgów, od których może zależeć Twoje, Czytelniku, wszystko. 

No i dobrze byłoby wiedzieć, że ten lekarz udzielający pomocy w ogóle tu będzie.
 
Więc gdyby to od Królowej Matki zależało, to 1700 zarabiałaby posłanka "niech jadą" Hrynkiewicz, a jej pensję - każdy lekarz zatrudniony w szpitalu. 


Bo to nie jest sprawa posłanki. Smutne, ale nie. Ani posłanki, ani jej kolegów, ani dziennikarek, które przy sojowym latte i kanapce ciemnego pieczywa bez GMO, glutenu i z ekologiczną sałatą, 60 zł za porcję, pochylają się nad tradycją głodówek w Polsce. Oni będą mieli swoją opiekę prywatną, i swoje wygodne szpitale, i poziom high-life, lekarza na wezwanie, wizyty umówione na godzinę i zabiegi umówione na następny tydzień, a nie rok 2037.

To nasza sprawa. Tych, którzy muszą korzystać z usług lokalnych przychodni, do których przyjedzie na wezwanie lekarz z pogotowia, którym pierwszej pomocy udzielać będzie lekarz na SOR-ze. I dobrze byłoby mieć pewność, że ten lekarz nie pełni właśnie trzeciego całodobowego dyżuru pod rząd.

Tak więc niech sobie jedzie. Posłanka.

Bez niej Królowa Matka nie umrze.


#popieramprotestmedykow