wtorek, 30 września 2025

Biało-czarno, czyli Wyzwania Filmowego dzień osiemnasty

Cóż, co ja będę się silić na przydługie wstępy i wyjaśniać, ze co prawda nie do końca, ale za to, jak również, że czasem coś innego, a w ogóle to w sumie niekoniecznie, skoro każdy średnio uważny Czytelnik tego bloga, tego wyzwania, a już zwłaszcza tego posta zgadnie bez pudła i wcale się nie wysilając, jaki jest mój

Ulubiony film biało-czarny 

i czemu jest to

"Fanfan Tulipan" (tyt. oryg. "Fanfan la Tulipe") 
Reż. Christian-Jaque



Rok produkcji - 1952
Główne role - Gérard Philipe
                       Gina Lollobrigida
                       Olivier Hussenot
                       Marcel Herrand
Kraj produkcji -Francja
Czas trwania - 102 min.

Osiemnastowieczna Francja, czasy panowania Ludwika XV. Wojna na wojnie wojną pogania, a jak wojna, to, wiadomo, wojsko, a jak wojsko to żołnierze, a jak wojna wojną pogania, to tych żołnierzy robi się coraz mniej, i w dodatku coraz trudniej skusić nowych, mamiąc ich nieumiejętnie wizjami odświeżającej, męskiej przygody oraz pewnego (chociaż niekoniecznie) żołdu jak również szansą zdobycia nieśmiertelnej sławy.

Młodziutki Fanfan jest co prawda biedny jak mysz kościelna, za to słynie ze sprytu oraz zuchwałości (i z samochwalstwa). 

Słynie też z czegoś jeszcze.

Jest trzpiotem. Szaławiłą. Sowizdrzałem i postrzeleńcem. I jest uroczy. Może i nie klasycznie przepiękny, ale cóż z tego. Dla niego uwieść kobietę to jak dla kogoś innego kichnąć. Przychodzi mu to równie łatwo, jak oddychanie. I korzysta z tego... daru bez zbędnych skrupułów, zresztą, ma zdecydowanie zbyt dużo wdzięku na skrupuły, skrupuły postarzają! Więc bez większego trudu udaje mu się prześlizgiwać przez życie, korzystając przy tym hojnie z uroków mieszkanek wsi i miasteczek, aż wreszcie i na niego przychodzi kryska.

Przyłapany w stogu siana przez ojca jednej z dam swego... eeee... serca, kategorycznie odmawia ożenku. Podczas ucieczki przed rozjuszonym (przyszłym) teściem poznaje uroczą Adeline, która udając Cygankę przepowiada mu, że poślubi królewską córkę, pod jednym wszakże warunkiem – najpierw musi wstąpić do wojska i wyruszyć na wojnę. 

Siedmioletnią.

Dla Fanfana prawdopodobnie nawet wojna trzydziestoletnia byłaby bardziej kusząca niż małżeństwo, więc się na to godzi bez wahania, po czym, dość nieoczekiwanie, bardzo szybko poznaje wspomnianą księżniczkę. Więcej, ratuje ją (oraz królewską faworytę, madame do Pompadour) z rąk rzezimieszków, ocalając obu damom życie. 

To jednak dopiero początek jego niezwykłych przygód, w których nieraz otrze się o śmierć...

"Fanfana Tulipana" obejrzałam po raz pierwszy, jak wspomniałam w moim wpisie o ulubionych aktorach, mając lat nie więcej niż siedem i natychmiast popadłam w trwałe uczucie, zarówno względem Gérarda Philipe, jak i filmów (oraz - odpowiedni czas później - książek) płaszcza i szpady, jak również powieści łotrzykowskich. 

Popadłam w to uczucie, wyciskając łzy wzruszenia z ócz mej matki, która swego czasu, lat temu wiele, pacholęciem będąc nieledwie, podkochiwała się w  Gérardzie Philipe, chociaż była baaaaaaardzo, ale to bardzo nieletnia, gdy aktor zmarł (licząc sobie zaledwie 37 lat). Co prawda przez wiele kolejnych lat twierdziła, że mój afekt do Gérarda Philipe minie mi, gdy tylko ujrzę Jeana Marais, bo TO DOPIERO BYŁ MĘŻCZYZNA, ale wybaczam jej tę pomyłkę, nigdzie nie jest powiedziane, że matka musi mieć gust tak wybitnie doskonały, jak córka.

(Off Top - Jeana Marais ujrzałam na swe oczy będąc już Całkiem Dużą Dziewczynką i nie powiedziałam ani słowa, tylko rzuciłam mojej matce Spojrzenie Nabrzmiałe Treścią i pokiwałam znacząco głową, gdyż Nje, koniec OT).

O tym, że Gérard Philipe jest dla mnie w sposób absolutnie nieracjonalny, ale też całkowicie mnie obezwładniający uroczy już pisałam, więc się (aż tak bardzo), nie będę powtarzać, chociaż oczywiście kładzenia nacisku na czyjś urok osobisty, wdzięk i przemiłą osobowość nigdy dość,


jak również wrzucania zdjęć osób czarujących, żeby wszyscy mogli zobaczyć, jak bardzo te osoby są czarujące (i co to znaczy cytowane już przeze mnie określenie "urocza niedoskonałość europejskiego uśmiechu" na przykładach),
 


oraz (w celach szerzenia wiedzy! wyłącznie!!!), stosownych artefaktów ukazujących, jak wyglądała słynna swego czasu fryzura "na Fanfana", która doprowadzała do białej gorączki nauczycieli i wychowawców ówczesnej młodzieży,


i no dooobra, raz na jakiś czas zdjęcia, które wcale nie jest z tego filmu, ani w ogóle z żadnego prawdopodobnie, ale za to jest śliczne i CZY WSZYSCY WIDZĄ TE OCZY?!,
 

 
i ja wiem, że po takim... eeee... wstępie nikt mi nie uwierzy, ale "Fanfan Tulipan" to wcale nie jest dla mnie tylko i wyłącznie Gérard Philipe.

Obejrzawszy dzieło - jako osoba obowiązkowa (a 
Gérard Philipe nie miał z tym PRAWIE nic wspólnego!) - kilka tygodni temu odkryłam, i nie bez przyjemności, jak bardzo pięknie się ono zestarzało. Poza jedną czy dwiema scenami pojedynków, całkiem wyraźnie puszczonych w przyspieszonym tempie, nie ma się tam niczego przyczepić, to jest niezwykle zgrabnie napisany scenariusz, świetnie zagrany przez absolutnie wszystkich aktorów film, zachowuje cały ten łotrzykowsko-płaszczo-i-szpadowy wdzięk, i wcale, wcale nie jest ramotką.
 
Więcej! 

Obejrzany przeze mnie jako osobę dorosłą (i potrafiącą wziąć na chwilę w karby Ogłuszające ją Uczucie) film ujawnił zaskakujące drugie dno i sprowokował mnie do chwycenia za notesik, długopisik i pospiesznego notowania bon-motów, zadziwiająco nie tracących na aktualności, a dotyczących wojny.

"Wojna. Jedyna rozrywka królów, w której bierze udział lud".

"Łatwowierność to podstawowa siła armii"
.

Z dialogów głów koronowanych, prowadzących swoje działania w bezpiecznych zaciszach gabinetów:

"- Zdecydowałem, że bitwa odbędzie się tutaj.
 - A wróg co zdecydował?
 - Wyraził zgodę".

"Wiedziałem, że zwyciężymy! Liczyłem na ślepy los, jeszcze nigdy mnie nie zawiódł!".

"- Przewidujemy 10 tysięcy zabitych.
 - Marszałek Maurycy Saski zażądał więcej...
 - Nie zwykłem się targować, gdy chodzi o zwycięstwo"
.

"Marszałku, rad bym poznać prawdziwego autora tego zwycięstwa, które historia przypisze panu!"
.

I w ten sposób zupełnie nagle i trochę nieoczekiwanie (większość z tego, co pisałam o "Fanfanie" napisałam wszak jednak z perspektywy osoby, która pierwszy raz oglądała ten film jako małe dziecko i została troszkę tą dziecięcą perspektywą, no cóż, ograniczona) łotrzykowska komedyjka płaszcza i szpady, pełna pojedynków, pościgów, pięknych kobiet i szczęśliwych zbiegów okoliczności okazała się być nie tylko wdzięcznie przyjemnym dla oka widowiskiem, ale została pogłębiona za sprawą szczypty goryczy, szczypty soli, która jest niezbędna, by przełamać monotonnie jednostajny smak potrawy, dodać jej głębi i charakteru, czyniąc z niej coś wartego wspominania, zapamiętania, cytowania i obejrzenia po raz kolejny.

Bardzo polecam.

Bardzo kocham <3.

czwartek, 25 września 2025

Informacyjnie

Królowa Matka (opowiada Potomkom anegdotkę - tak, wie, jak to brzmi, ale nie ma co obrażać się na fakty - o tym, jak Ukochana Przyjaciółka przekazała jej wiadomość o śmierci Heatha Ledgera).

Potomek Mlodszy (żywo zainteresowany) - A, mamo, jak nie było internetu to jak dowiadywaliście się o różnych rzeczach? O śmierci aktora, na przykład? 

Królowa Matka (rzucając Dzieciomtku spojrzenie z ukosa) - Synu, to był 2008 rok. Mieliśmy już internet, upewniam cię.

Potomek Młodszy (drąży) - Ale przedtem? Wcześniej? Jak? To musiało chyba długo trwać...? 

Królowa Matka (z pełną powagą) - Tam-tamami. Mieliśmy tam-tamy, one czynią cuda, a ich dźwięk niesie na sporą odległość...

Potomek Młodszy - Mamo!

Krolowa Matka (nie pozwalając się powstrzymywać) - ... i sygnały dymne, ale tutaj za dużo zależało od pogody i przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych...

Potomek Młodszy - MAMO!!!

Królowa Matka (litując się nad Pacholęciem) - Takie coś jak agencje prasowe istniało, i nadal zresztą istnieje. Takie instytucje, zajmujące się gromadzeniem bieżących informacji i udostępnianiem ich innym środkom masowego przekazu...

Potomek Starszy (pomocnie) - ... gołębiami pocztowymi...

Potomek Młodszy (rzuca Potomkowi Starszemu ciężkie, BARDZO ciężkie spojrzenie).

Królowa Matka (kontynuuje) - Dzięki temu przeróżne media... radio, telewizja, gazety...  mogły zaoszczędzić na kosztach utrzymywania własnych korespondentów - zagranicznych i krajowych, - bo dostawały gotowe i aktualne informacje...

Potomek Starszy (życzliwie) - ...ryte na takich glinianych tabliczkach.


I oto jak, dzięki Niezłomnemu Wsparciu Rodziny, Potomek Młodszy pozyskał pełen obraz sytuacji.



Doprawdy, jesteśmy lepsi niż agencje prasowe, tam-tamy i internet!

poniedziałek, 15 września 2025

Kojąco, czyli Wyzwania Filmowego dzień siedemnasty

Czy wspominałam już, przy okazji tego Wyzwania oraz (prawdopodobnie) przy kilku innych okazjach, że nie jestem wielbicielką komedii romantycznych, zwłaszcza tych świątecznych?

Tak jest. Wspominałam.

Czy w związku z powyższym jedyną komedią romantyczną, jaka zostanie tu wymieniona, będzie ta opisana w dniu siódmym wyzwania, czyli ta, której nienawidzę, zaś bohaterem wpisu dzisiejszego pod tytułem

Twój "comfort film"


będzie dzieło filmowe przynależne do jakiegoś innego gatunku?

NO ALEŻ OCZYWIŚCIE, ŻE NIE!

Bohaterkami wpisu dzisiejszego będą nie dość, że komedie romantyczne, to w dodatku dwie, bo kto bogatemu zabroni, a  jedna z nich - mwahahahaha! -  świąteczna, oraz nie moja wina, że przy nich właśnie sobie emocjonalnie wypoczywam, przykro mi (chociaż niekoniecznie w sumie), że nie przy Bergmanie ani "Obywatelu Kane", ani nawet przy takim, bo ja wiem, "Avatarze", a poza tym chyba nikt, kto bywa na tym blogu częściej niż tylko przelotem nie oczekiwał, że wykażę się żelazną logiką, a jeśli oczekiwał, to bardzo mu współczuję i niezwykle mi smutno z tego powodu, co ustaliwszy zakasuję rękawy i przystępuję do opisywania.

Na pierwszy ogień - chronologicznie, zarówno pod względem roku produkcji, jak i, nieprawdaż, czasookresu, w którym się z dziełem zapoznałam - idzie

"Nie mów jej, że to ja" (tyt.org. "Don't tell her it's me")
Reż. Malcolm Mowbray


Rok produkcji - 1990
Główne role - Steve Guttenberg
                       Jami Gertz
                       Shelley Long
Kraj produkcji  Stany Zjednoczone
Czas trwania - 101 min.

Gas Kubicek właśnie zakończył z sukcesem walkę z ziarnicą złośliwą, tym niemniej po odbytej chemioterapii zaszywa się w domu. Cały jego czas pochłania praca (jako rysownik komiksów w lokalnej gazecie nie musi w celu wykonywania jej opuszczać swoich bezpiecznych czterech ścian),  a życie towarzyskie zeszło na dalszy plan. Każde zresztą zeszło, Gus jeszcze ciągle nie doszedł do końca do siebie, jest opuchnięty, łysy, ciągle zmęczony, jest, jednym słowem, nadal w złym stanie, zarówno fizycznie - wyczerpany chorobą i walką z nią, jak i psychicznie - bo podobne doświadczenie wymaga przewartościowania wszystkiego w swoim życiu, a to bywa i pracochłonne i bolesne (wierzcie mi, wiem coś o tym).

Jedyną osoba, która go regularnie odwiedza jest jego siostra Lizzie, zawodowo pisarka romansów, prywatnie - wulkan energii, chodzący optymizm, oraz żona miłego, spokojnego męża i mama trzyletniej córki. Wiadomo, dla Lizzie choroba brata też stanowiła straszny okres w życiu, a jej otwarta natura nie pozwala teraz patrzeć bezczynnie, jak ten wyrwany śmierci ze szponów brat snuje się, zaniedbany i smutny, po swoim domu na końcu najostatniejszej uliczki w miasteczku, za towarzystwo mając jedynie psa rasy Jack Russell.

A cóż może poradzić na niedole brata pisarka romansów, a prywatnie - szczęśliwa żona, no, co?

Tak!

"Zakochaj się, Gus. Znajdź miłą dziewczynę, i...".

Gus każe siostrze oddalić się w podskokach i nie mieszać się do jego spraw osobistych, siostra oddalić się może i oddala, natomiast nie zamierza przestać się mieszać. Na Targach Książki Romantycznej, na których jest gościnią, poznaje Emily, młodą, przeuroczą i sympatyczną dziennikarkę. Typuje ją na swoją bratową od pierwszej chwili, organizuje kolację, na którą zaprasza Emily i zwabia swego niechętnego brata, po czym staje się to, co stać się musiało.

Kolacja okazuje się kompletną katastrofą na każdym możliwym poziomie, od kulinarnego po towarzyski - wszystko, co może pójść źle idzie jeszcze gorzej, natomiast Gus się zakochuje (co nas nijak dziwić nie może, bo Emily jest nie tylko prześliczna, jest pełna wdzięku, urocza jak wiosna, no chodzący czar!).

Od pierwszego wejrzenia.

I bez wzajemności.

Emily jest nie tylko urocza i śliczna, jest naprawdę miła, ma dobre serce, ale to dobre serce to nie sługa i dziewczyna za nic nie może zmusić się do przychylności wobec nieśmiałego, niezgrabnego, małomównego, opuchniętego mężczyzny w źle dopasowanej peruce. Gus próbuje podjąć kilka niezbyt zgrabnych i nie trzeba dodawać, że nieudanych prób zaproszenia jej na randkę, by wreszcie, gdy jego wszelkie (podejmowane bez przekonania) wysiłki palą na panewce poddać się i przyjąć pomoc siostry, którą ta mu z wielką energią i od samego początku proponuje.

Lizzie przystępuje do działania z właściwym sobie entuzjazmem. W końcu kto tu jest fachowcem w dziedzinie poznawania kobiecych fantazji? No przecież, że ona. To jej praca. Poznaje te fantazje, a potem przekuwa je w słowa, przetwarza i podaje jak na tacy. Robi to od lat z sukcesem! Wie, czego pragną kobiety! Czy Emily jest kobietą? Jest. No. Czyli trzeba jej dać to, czego pragnie. Twierdzi, że tego nie pragnie, bo chce czegoś zupełnie innego? No buahahaha normalnie, już Lizzie wie swoje. Owszem, cała operacja wymagać będzie odrobiny pracy i fantazji, ale czego się nie robi dla ukochanego brata. I Emily. Dla której trzeba stworzyć Archetyp Mrocznego Bohatera, po czym dyskretnie pchnąć ją w jego mocarne, męskie ramiona.

No więc Lizzie go stwarza...

Cóż.

Pierwsze, co trzeba o tym filmie powiedzieć, to że Shelley Long w roli Lizzie kradnie show. Owszem, Steve Guttenberg jest przemiły i ma naprawdę, naprawdę mnóstwo takiego... przyjaznego wdzięku, a Jami Gertz jest niewyobrażalnie czarująca, śliczna i świeża jak pierwiosnek (plus wszyscy aktorzy drugiego planu są fantastyczni, z młodziutkim Kyle MacLachlanem i Madchen Amick, święcącymi wówczas triumfy po "Twin Peaks" w charakterze wisienek na torcie), ale królowa może być tylko jedna, i jest nią niewątpliwie Shelley Long. To jest skumulowana, chodząca, promienna, niepowstrzymana fala entuzjazmu, a przy tym ta rola zagrana jest tak płynnie, naturalnie, tak bardzo bez wysiłku, jakby nie była zagrana, tylko... no nie wiem, przeżyta. Nawet jeśli ktoś nie lubi komedii romantycznych jeszcze bardziej niż ja, dla Shelley Long tę jedna komedię obejrzeć naprawdę warto!

Ponadto jest to film, który łagodnie podrwiwa ze schematów, i prawdopodobnie dlatego tak bardzo go lubię. Mamy tu nieatrakcyjnego (naprawdę nieatrakcyjnego; nie jest to przypadek Brzyduli z Liceum, która Zdjęła Okulary i nagle stała się Pięknością - w przeciwieństwie do niej Gus JEST nieatrakcyjny, źle ubrany, niezgrabny, bardzo nieśmiały i ogłuszony uczuciem w dodatku, więc sprawiający wrażenie nieinteligentnego) mężczyznę,  prześliczną dziewczynę i spisek, by tych dwoje ze sobą połączyć, używając w tym celu wszystkich środków, z upodobaniem i regularnie używanych przez autorów romansów i - owszem - komedii romantycznych. Mamy świadome granie na kliszach, bawienie się konwencją, mamy życzliwe puszczanie oka do widzów, którzy przecież wszystkie te klisze znają, mamy takie trochę przymrużenie oka, a trochę dyskretną próbe postawienia pytania o źródła atrakcyjności, chociaż tajemnicy stanu nie zdradzę, jak napiszę, że pod koniec filmu Gus Kubicek wygląda już jak Steve Guttenberg bez charakteryzacji, więc Emily nad źródłem jego atrakcyjności aż tak bardzo zastanawiać się nie musi.

W ogóle mam wrażenie, że to nie tyle jest komedia romantyczna, raczej film, wykorzystujący wszystkie chwyty stosowane w komediach romantycznych, tylko, że jawnie. "O! - zdają się mówić twórcy. - Popatrzcie! Klisza! I tu jest klisza! I tu! A to? O, kolejna klisza, UŻYJMY JEJ!", a że robią to inteligentnie, z wdziękiem, nie obrażając inteligencji widza i z wyraźną do niego sympatią - mamy mój "komfort film".

Pierwszy.

Kolejnym jest

"Ja cię kocham, a ty śpisz" (tyt. oryg. "While you were sleeping")
Reż. John Turteltaub


Rok produkcji - 1995
Główne role - Sandra Bullock
                       Bill Pullman
                       Peter Gallagher
                       Peter Boyle
                       Jack Warden
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 103 min.

Lucy przyjeżdża do Chicago z małego miasteczka, by w szpitalach tego dużego znaleźć pomoc dla chorego ojca. Po jego śmierci mieszka sama w wynajętym mieszkanku, a pracuje jako bileterka na stacji miejskiej kolejki. Podkochuje się też w mężczyźnie, który co rano kupuje u niej bilet. Oczywiście, nawet na nią nie patrząc. To jest przepiękny mężczyzna, elegancki, stylowy, z zupełnie innego świata, i Lucy wie, że nie ma u niego cienia szans, więc go sobie tak po cichutku, z głębin swej budki biletowej, wielbi.

Aż pewnego dnia, w samą Wigilię, gdy Lucy jest na dyżurze sama, bo przecież nie ma rodziny ani nikogo bliskiego, więc co to dla niej za problem, zastąpić kogoś, kto tę rodzinę ma, otóż więc w Wigilię zdarza się wypadek. Piękny nieznajomy pada ofiarą napadu, napastnicy zrzucają go z nasypu kolejki prosto pod nadjeżdżający pociąg, Lucy ratuje go w ostatniej chwili, po czym, gdy trafiają do szpitala, zostaje omyłkowo wzięta zarówno przez personel, jak i rodzinę Petera (czyli pięknego nieznajomego) za jego narzeczoną.

Rodzina jest ciut ekscentryczna, ale tak naprawdę przemiła, przyjmuje Lucy z otwartymi ramiony, nikt nie powzina przez jakiś czas żadnych podejrzeń, Peter leży sobie w śpiączce, święta trwają, świat się kręci, czas płynie, a na to wszystko objawia się brat Petera, Jack, który jako jedyny jakieś tam podejrzenia powzina.

Z tym, że oprócz podejrzeń powzina też uczucie.

I w tym momencie Peter się bierze, i budzi, i dowiaduje, że ma narzeczoną, której nie pamięta oraz najwyraźniej amnezję wybiórczą, bo pamięta wszystko inne...

"Ja cię kocham, a ty śpisz" jest filmem, który kocham za scenariusz. To jest scenariusz-cacuszko, mówię wam i powiadam! Ja to chyba z pięćset razy widziałam, i za każdym razem zachwycają mnie te wszystkie błyskotliwie opisane zbiegi okoliczności, które sprawiają, że nasz Jack już-już przyłapuje Lucy na kłamstwie czy niewiedzy, a tu pyk! I dzieje się coś, co sprawia, że musi jej uwierzyć, a sam wychodzi na czepiającego się niedowiarka, zaś wszystko, co się dzieje jest tak niewymuszone, tak naturalne, że... ach, patrzcie i uczcie się, polscy scenarzyści komedii romantycznych (tak, wiem, jestem głosem wołającego na puszczy)!

I te dialogi!!! Te rozmowy! Za scenę rodzinnego obiadu przyznałabym scenarzyście wszystkie nagrody świata, tak, tak to się właśnie odbywa, ktoś coś mówi, ktoś się wtrąca, ktoś nie dosłyszał, ktoś kończy za kogoś myśl, ktoś rzuca bonmotem ("Argentyna słynie z wołowiny..." "I nazistów"), ktoś chichocze w talerz. Oczywiście sam scenariusz nie dałby rady bez aktorstwa, a tutaj jest ono wybitne, i, doprawdy, napisać i wykreować rzecz, w której widz lubi wszystkich bohaterów to jest zdecydowanie wyższy poziom wtajemniczenia. Oraz fachowości.

No i jest tu Bill Pullman, a ja go, o czym już gdzieś tam kiedyś tam wspominałam, wielbię. Bill Pullman gra psychola? Spoko luzik, ja go wielbię. Gra kompletną ciapę, pozbawioną choćby cienia charakteru? Nie robi, ja go wielbię. Gra prezydenta Stanów Zjednoczonych? Wielbię go. Gra mniej atrakcyjnego brata Petera Gallaghera? Wielbię go oraz NO BEZ JAJ, Peter Gallagher jest mężczyzną efektownym, ślepa nie jestem i urody mu nie odmawiam, ale przy Billu Pullmanie to on w moich oczach nie ma żadnych szans. Żadnych, no po prostu najżadniejszych. Chemia między nim (Billem Pullmanem, że doprecyzuję) a Sandrą Bullock jest po prostu wzorcowa, co mnie w sumie nie dziwi nie tylko ze względu na me (nie dające się już ukryć, jak mniemam) uczucie do Billa Pullmana, ale po prostu dlatego, że to jest fenomenalnie obsadzony i równie fenomenalnie zagrany film. Ja nie wiem, czy jest w nim chociaż jedna słaba rola, od ról głównych zaczynając, na pielęgniarzu niosącym pudełko kończąc.

I nie od rzeczy byłoby wspomnieć, że jest to film świąteczny, a te święta, zima, i dżinglebellsy są niezwykle nienachalnie pokazane. Tak, o, scenarzysto "Listów do M 4", nie ma w "Ja cię kocham, a ty śpisz" ani jednej sceny, w której sto procent mieszkańców Chicago popyla po ulicach z gigantycznymi pudłami prezentów w objęciach, ani namiętnego barytonu "Arkadia życzy swoim klientom wesołych świąt" w tle, no jakże to tak być może, niepojęte po prostu!

Nie wierzę co prawda, że można "Ja cię kocham, a ty śpisz" (w zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie do "Nie mów jej, że to ja") nie znać, to jest film dość popularny, ale gdyby ktoś przeoczył, to polecam. Niekoniecznie w święta.

Choćby tylko dla dialogów w scenie obiadowej.

 








(i dla Billa Pullmana :)).

sobota, 6 września 2025

Cytatowo, czyli Wyzwania Filmowego dzień szesnasty