środa, 30 lipca 2025

Reżysersko (oraz w parach), czyli Wyzwania Filmowego dzień dwunasty i trzynasty

Czyli mam taki plan, że Będzie Krótko - tu wszyscy czterej Kochający Czytelnicy robią sobie przerwę na wyśmianie się, - i już możemy lecieć z tematem pierwszym dnia dzisiejszego, czyli

Twój ulubiony reżyser 

- Ha!!! - zawyła Królowa Matka triumfalnie, jakby się było z czego cieszyć. - Ja NIE MAM ulubionego reżysera!

po czym troszkę sklęsła w sobie, no bo może i nie ma Ulubionego (takiego, co to, Państwo Szanowne wią, chodzi się na niego do kina, zbiera wycinki z prasy i wielbi po całości, zasłaniając wątłą piersią przed Atakiem Krytyki w jakiejś chwili słabszego momentu artystycznego) to może i nie ma, za to Prawie Ulubionych to ma, i to - na nieszczęście dla czytających tę notkę i uradowanych, że Będzie Krótko - całkiem sporo.

Ale ograniczy się do czterech (i zaprezentuje ich, w dodatku ze zdjęciami! Bo reżyserzy jakże często pozostają w cieniu aktorów, a to nie jest sprawiedliwe).

Dla nikogo, jak mniemam, zaskoczeniem nie będzie, że trzech z tych czterech już się w Wyzwaniu pojawiło, a jeden pojawi się później, w stosownym dla się temacie, więc stoicko przechodzimy nad oczywistościami do porządku dziennego i lecimy z tym koksem.

Zacznę od Giuseppe Tornatorre,


któremu oddałam stosowny - miejmy nadzieję - hołd we wpisie o całych dwóch filmach, i zapewniam, że nie były to dwa JEDYNE jego filmy, które widziałam, bo widziałam prawie wszystkie (chociaż nigdy nie miałam odwagi obejrzeć "Maleny", ponieważ, tak się złożyło, wiem, o czym jest, w związku z czym muszę mieć specjalny nastrój, by ją zgłębić, a taki mi się jeszcze od 2000 roku nie trafił).

Kolejnym z Wielkiej Czwórki jest Miloš Forman, 


 i o nim mogę powiedzieć już z prawie stuprocentowym przekonaniem, że widziałam niemal wszystkie jego filmy, a już na pewno dużo więcej niż tylko "Valmonta", (chociaż tylko "Valmonta" znam na pamięć), na przykład wszystkie z okresu czeskiego, "Amadeusza" i "Hair" po jakieś piętnaście razy każdy, za to ani razu nie oglądałam "Lotu nad kukułczym gniazdem", gdyż sama nie wiem czemu. Może trochę z tego samego powodu, z którego nie udało mi się obejrzeć "Maleny", a może po prostu się nie złożyło, ale nic to, życie przede mną, no, w każdym razie jeszcze kawałek życia, a że Potomek Młodszy wciąż płonie chęcią nadrabiania luk w kinowym kanonie, mamunia skorzysta z okazji i też nadrobi to i owo.

Natomiast reżyserem, do którego mogłabym rzec drżącym głosem, rzucając mu pełne uwielbienia spojrzenia: "Panie reżyserze, ja pana widziałam we wszystkich filmach, i polskich, i zagranicznych!" jest Peter Weir


(przy okazji odkryłam, że moi wszyscy Ulubieni Reżyserzy są przyjemni na obliczach, czy to nie miłe?), którego WSZYSTKIE filmy rzeczywiście widziałam, w tym co najmniej połowę więcej niż raz (i pomijam tu przypadek "Stowarzyszenia Umarłych Poetów" jako, jednak, swoisty wyjątek). Peter Weir jest pierwszym reżyserem, którego nazwisko jako człowieka związanego z filmem zapamiętałam, i to dziecięciem będąc, za sprawą obejrzanego (nielegalnie) "Pikniku pod Wiszącą Skałą", i na którego świadomie chodziłam do kina, nie wiedząc o filmie nic, nie znając niczego  poza nazwiskiem reżysera - jeśli to nie wyczerpuje znamienia "ulubioności" to nie wiem, co by mogło ją wyczerpywać - i w dodatku chyba nigdy nie doznałam rozczarowania.

Ostatnim z Wielkiej Czwórki jest Kenneth Branagh,


którego wszakże nie dotyczy moja uwaga o pozostawaniu w cieniu, gdyż - nawet pomijając fakt, że jest aktorem - Kenneth Branagh nie lubi, a wręcz nie umie, pozostawać w cieniu,

(Ukochana Przyjaciółka, Wielbicielka Wyż.Wym. i Fachowczyni W Temacie Kina Szekspirowskiego zwykła mawiać - i nie bez cienia ironii w głosie - o kreacji Kennetha Branagha w "Harrym Potterze": 

- Ach, jakież to typowe, Kenneth oglądający obraz, na którym Kenneth maluje portret Kennetha!),


ale wybaczamy mu tę niewinną słabostkę, albowiem go wielbimy, i to nawet w podwójnym charakterze, jako aktora i reżysera, więc tak bardziej totalnie.

Reżyserskie utwory Kennetha Branagha też widziałam prawie wszystkie (chociaż nigdy nie zmogłam "Thora" do końca, sorry, panie Branagh oraz wszystkie wielbicielki Chrisa Hemswortha!), oglądałam je ze względu na osobę reżysera, i nawet prawie wszystkie mi się podobały (tu przyznaję się do rozczarowania, i to masywnego,  "Kopciuszkiem", a nie jestem osobą, którą łatwo rozczarować baśnią), a niektóre wręcz wielbię (na przykład takie "W środku mrocznej zimy", które kocham, i za którym straszliwie tęsknię, bo nigdzie się nie da tego namierzyć, a nie jest to dzieło szczególnie popularne, mało kto o nim słyszał i nie wiem, czy zostało wydane na jakimś przyzwoitym nośniku).

Oraz tak właśnie oto, doszedłszy do Kennetha Branagha, płynnie przejść mogę do kolejnego tematu wyzwania, czyli

Twój ulubiony duet ekranowy

a nie trzeba być detektywem biegłym w swym fachu (a wręcz wcale nie trzeba być detektywem), żeby przypomniawszy sobie umieszczane nie tak dawno na tym blogu wyrazy uwielbienia dla Emmy Thompson, i zauważywszy bystrym czytelniczym okiem przyznanie się do wielbienia Kennetha Branagha dodać sobie dwa do dwóch i zgadnąć, któż może do tego Ulubionego Duetu należeć.

Tak, Błyskotliwy Czytelniku! Moim ulubionym duetem ekranowym nie jest Flip i Flap, Ginger Rogers i Fred Astaire (no, oni może na drugim miejscu) ani Meg Ryan i Tom Hanks!

Moim ulubionym duetem jest Emma Thompson i Kenneth Branagh, 


których poznałam (jako duet, bo osobno to pierwszego zobaczyłam Kennetha Branagha w "Miesiącu na wsi") prawilnie, w "Henryku V"


w którym Emma Thompson tak Cudownie i Bardzo Szybko nawija po francusku (a pod koniec dzieła Kenneth, znaczy, pardon, Henryk V przemierza pole bitwy pod Azincourt do wtóru "Non Nobis Domine", którą to scenę uważam - nieodmiennie, od lat, od pierwszej chwili -  za arcydzieło o tak głęboko antywojennej wymowie, że klękajcie narody), a potem pooooszło, "Wiele hałasu o nic", "Przyjaciele Petera" i "Dead Again", możliwe, że w innej kolejności, bo chyba poznawałam te filmy też prawilnie, w kolejności ich produkowania, co znaczy, że "Wiele hałasu i nic" oglądałam jako ostatnie.

Zaś gdy Kenneth Branagh i Emma Thompson się rozstali, nadal pozostali (i wciąż pozostają) moim ulubionym duetem ekranowym, tylko osobno :).

 

Jak również, przebóg, chyba mi się udało i BYŁO KRÓTKO!!!

(jak na moje możliwości)

Lecz nie obawiaj się, o, Zdeterminowany Czytelniku!

Następnym wpisem powrócę do - znanej Ci doskonale - przegadanej normy. 

 

1 komentarz:

  1. OOOo,wysoka półka!!! Ci reżyserzy znaczy.Ostatnio oglądałam "Belfast" Branagha właśnie i to jest piękny film.Cudowni byli razem,szkoda.Tak, scena bitwy i przemówienie przez bitwą!Co za talent.Chomik

    OdpowiedzUsuń