czwartek, 17 lipca 2025

Zawsze, czyli Wyzwania Filmowego dzień dziewiąty ("Stowarzyszenie Umarłych Poetów")

 Film, który oglądałaś najczęściej

"Stowarzyszenie Umarłych Poetów" ("Dead Poets' Society") 
reż. Peter Weir



Rok produkcji - 1989 (PL - 1990)
Główne role - Robin Williams
                       Robert Sean Leonard
                       Ethan Hawke
                       Gale Hansen
                       Kurtwood Smith
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 126 min.

Jest jesień 1959 roku. Do starej, bogatej tradycjami, niezwykle konserwatywnej (acz również mogącej się poszczycić niezwykle wysokim poziomem nauczania) szkoły przybywa nowy nauczyciel języka angielskiego John Keating. Keating dobrze zna realia Akademii Weltona (której przyświecają cztery złote zasady: Tradycja, Honor, Dyscyplina i Doskonałość), jest bowiem absolwentem tej szacownej instytucji.

Aczkolwiek jest absolwentem nietypowym.

Ciut - a jak na standardy Akademii znacznie więcej niż "ciut" - ekscentrycznym.

Młody (stażem) profesor, pod którego skrzydła dostaje się gromadka młodych uczniów Akademii Weltona, wnosi w szacowne mury ekskluzywnej uczelni ducha poezji, miłości życia i, co najważniejsze, niechętnie tu widzianą umiejętność samodzielnego myślenia. Zainspirowani przez niego chłopcy odnawiają tytułowe Stowarzyszenie Umarłych Poetów – sekretny związek, w którym odkrywają piękno poetyckich (a czasem poetycznych) utworów, a przy okazji także prawo do marzeń, wolności i buntu. Zasada "carpe diem – chwytaj dzień" zaczyna rządzić ich własnym życiem, zrywają  z rolą potulnych dzieci swoich rodziców i zaczynają realizować swoje marzenia...

A to niekoniecznie musi skończyć się dobrze.

 

Tamten tom (bo rzecz należy liczyć w tomach) mojego dziennika rozpoczynał się wierszem Staffa:

"Skradnę go! Schowam na dno w serce
 I nie dam przepaść ni iskierce!
 Będzie się wzmagać, będzie róść!
 Kowalu, młot raz jeszcze spuść!
 Promienia ostatniego gwóźdź
 Wbij we mnie! Ogień wkuj mi w duszę!

 Bo płonąć muszę! Płonąć muszę!"

Tymczasem jednak powoli dobiegał końca rok, który był... Nie, on nie był zły. Gorzej - był byle jaki. Pozbawiony kolorów, szary, wypłowiały. Przeszłam go przeraźliwie samotna. Zawarłam co prawda jedną z najtrwalszych przyjaźni mojego życia, ale wówczas jeszcze o tym nie wiedziałam. Nikogo nie kochałam i nikt nie kochał mnie (romantycznie, rzecz jasna; rodzice, jak podejrzewam, zapewne mnie kochali, i siostra nie wykluczam, że też). Co wieczór kładłam się spać wyczerpana tą pustką, przerażona, że tak będzie już zawsze, co rano wstawałam bez nadziei. Płakałam w poduszkę co noc. Wokół mnie było jedno wielkie nic. Nie płonęłam; nawet nie iskrzyłam. Byłam jedną wielką kupką popiołu.

"Kimkolwiek jesteś - napisałam wreszcie z rozpaczą w dzienniku wieczorem po kolejnym jałowym dniu. - Ześlij mi iskrę!".

 Nazajutrz był Dzień Zaduszny.

Wróciliśmy całą rodziną z cmentarzy, przemarznięci do kości, bo to był bardzo zimny Dzień Zaduszny. Moja mama poszła zaparzyć herbatę, siostra zamknęła się w pokoju, a ja wiedziałam, że zaraz ją zawołam, bo w telewizji zacznie się "Stowarzyszenie Umarłych Poetów", ale - myślałam - to dopiero za chwilę, bo najpierw chciałam obejrzeć odcinek jakiegoś serialu do końca.

Dziś już nie pamiętam, jakiego.  

Zresztą nic się nie stanie, sądziłam, jak urwę jej te pięć pierwszych minut. Przecież znała ten film.

Wszyscy moi znajomi go znali.

Wszyscy go widzieli, wszyscy opowiadali mi o nim z błyskiem w oczach, z ognistym zapałem, przekrzykując się, streszczali, wchodzili na stoły, robili przedziwne rzeczy, a ja patrzyłam na nich jak na jakichś szaleńców, którzy ulegli zbiorowej hipnozie albo się upili, albo naćpali, albo co; i grzecznie odmawiałam zapoznania się z dziełem, bo nie przepadam, oględnie mówiąc, za zbiorową histerią. Ani mi się śniło do niej dołączać, dziękuję bardzo, niech sami sobie wrzeszczą "barbarzyńskie YAAAAAWP!", ja dziękuję, postoję, mam inne rozrywki.

No, ale skoro film sam zawitał w moje progi...

Skończyłam oglądać to, co tam oglądałam, i zawołałam siostrę.

Sto dwadzieścia minut później siedziałyśmy sobie, ja na fotelu, ona na podłodze, i płakałyśmy w sposób całkowicie niezorganizowany, a nasz tata patrzył na nas z osłupieniem pomieszanym ze zgrozą, ponieważ nie przywykł do takich demonstracji uczuć i w dodatku nie znał ich powodu, film bowiem obejrzałyśmy w języku angielskim, jemu niedostępnym.

A ja czułam, ach, ja CZUŁAM, że pod tą kupką popiołu, pod tą szarością, którą byłam jeszcze dwie godziny wcześniej, rośnie i zaczyna lśnić najprawdziwsza, czysta, ognista iskierka.

Wszystko, jak się właśnie okazało, wszystko, co opowiadano mi o tym filmie to nie było dość, bowiem należał on - jak się właśnie również okazało - do tych (na szczęście licznych) dzieł myśli ludzkiej, które niosą dla każdego zupełnie inne treści, a zatem nie powinny być podsumowywane.

Więc obejrzałam go parę dni później drugi raz. I wiedziałam, że obejrzę go po raz trzeci, czwarty, że będę go oglądać za każdym razem, gdy telewizja zechce go wyświetlić, bez względu na ilość nocy, które będę musiała zarwać i zajęć, które zaniedbam, bo on sprawił, że BYŁAM.

Brakowało mi tchu, bolała mnie okolica serca i nie panowałam nad ruchami, a przed oczami wirował mi kalejdoskop scen i obrazów, ale to był dobry ból i dobra duszność, i - myślałam sobie - to nie szkodzi, że potem przyjdzie cierpienie, które zawsze przychodzi po wielkim zachwycie i wielkiej miłości, bo czasem się wie, że takie cierpienie jest wynikiem przebudzenia, którego nie wszystkim dane było dostąpić.

Tak, wiem, jest... jak by to powiedzieć? Histerycznie, może być histerycznie, i egzaltowanie, i w ogóle, o, patetycznie, czemu nie. Ale ja właśnie piszę o miłości, o wielkiej, najprawdziwszej, odbierającej rozum miłości, mojej największej filmowej miłości - a o miłości nie da się pisać w sposób dystyngowany, spokojnie i starannie dobierając eleganckie słowa.

Do dziś mam kartkę, na której notowałam wszystkie seanse "Stowarzyszenia", które zaliczyłam, a na tej kartce - godziny.

2.15.
5.00
3.30.

I, tak, to znaczyło, że jeśli "Stowarzyszenie" wyświetlano o 2.15, to ja siedziałam i na nie czekałam. Jeśli o 3.30, to nastawiałam sobie budzik i wstawałam. Jeśli o 5.00, to też nastawiałam sobie budzik, po czym o siódmej zaczynałam nowy dzień i szłam do swoich zajęć, nie wykluczam, że trochę niewyspana.

Jeśli trzeba było urwać się z zajęć, poprzekładać spotkania, poodwoływać wizyty, żeby iść do kina - to się urywałam, przekładałam i odwoływałam.

Wyszukałam - ślęcząc w Bibliotece Uniwersyteckiej w czasach nie do końca już przedinternetowych, ale na pewno przedinternetowych dla mnie - wszystkie wiersze, niekiedy dochodząc do nazwiska autora po imieniu (patrz: Abraham Cowley). Po angielsku. Potem je tłumaczyłam. Potem szukałam tłumaczeń fachowych. Potem się tych tłumaczeń uczyłam na pamięć, niechcący, samo mi sie tak robiło od częstego czytania (oryginały znałam już wcześniej, od oglądania).

Popadłam, krótko mówiąc, w stan nieprzytomnego zakochania.

I dokładnie wiedziałam, czemu weń popadłam.

Bo każdy popadał, jak zauważyłam, z innego powodu.

I ja te powody zawsze rozumiałam.

Tak, "Stowarzyszenie" jest doskonałym studium skostniałej instytucji, dla której śmiertelne niebezpieczeństwo stanowi powiew każdej świeżej idei, śmiałej własnej myśli, każdy przejaw buntu wobec Tradycji, który rozsadza ją jak korzenie młodego drzewka rozsadzają zmurszały mur. Tak, jest przepięknie sfilmowane, absolutnie wybitnie zagrane, a muzyka!!! Ach, nie mam słów na muzykę, jest czystą doskonałością.

Plus tylu bohaterów. Każdy mógł znaleźć ulubionego. Każdy mógł jakiegoś sobie wybrać, mniej lub bardziej świadomie. Bardziej niż innych go rozumieć, bardziej niż innych go lubić, bardziej niż innym mu współczuć. Neil Perry. Nie wiem, czy znam choćby jedną osobę, która mi o nim nie wspomniała, elfowaty, pełen wdzięku i z niewątpliwą osobowością. Charlie Dalton, naczelny buntownik Akademii i jego błyskawica na piersi. Knox i taka ładna, pierwsza miłość.

I John Keating, kto z nas nie chciałby spotkać takiego nauczyciela? Być takim nauczycielem, jeśli był wystarczająco dorosły i działał w tym zawodzie? Kto, oglądając film, nie odczuwał ścisku w sercu patrząc na krzywdę, którą mu wyrządzono?

Więc, tak, wszystko to rozumiałam.

Ale mój powód był inny.

Mój powód nazywał się Todd Anderson.

Mój powód był mną w ciele nieporadnego chłopca o skulonych ramionach, spłoszonym spojrzeniu i uszach skłonnych do czerwienienia się.

Od pierwszej minuty jego pojawienia się na ekranie zapytywałam się ze zdumieniem: "Dlaczego O NIM nikt mi nie powiedział?! Dlaczego wszyscy mówili tylko Keating i Neil, Neil i Keating, dlaczego?!!".

Od pierwszej minuty patrząc na niego, widziałam siebie.

Nigdy przedtem i nigdy potem nie zobaczyłam w nikim siebie tak wyraźnie.

Ta scena, gdy Keating zmusza go do wypowiedzenia "barbarzyńskiego YAWP"... podejrzewam, że oddychałam, oglądając ją, ale pewna tego nie jestem. Miałam supeł w gardle, dygotałam na całym ciele, miałam lodowate ręce i stopy, świat rozmywał mi się przed oczami. Zbyt dobrze to znałam, tak dobrze, że aż bolało. Miałam takich nauczycieli w podstawówce, takich, którzy próbowali wydobyć ze mnie... COŚ. Nigdy im się nie udało. Zawsze cofałam się tylko bardziej w głąb siebie, zatrzaskiwałam jak małż w muszli, uczyłam się... udawać. Niewiele osób już wtedy widziało we mnie ten strach i tę nieśmiałość. Nikt nie uwierzyłby, że - na przykład - potrafię nie wejść do sklepu, w którym jestem jedyną klientką ze strachu, że sprzedawca do mnie przemówi, a ja będę musiała odpowiedzieć. Spięta i wycofana, byłam brana za dumną i niedostępną. Lata praktyki. Lata ćwiczeń.

A tu postawiono mi przed oczami... mnie. Bez skorupki. Bez muszli. Bez masek. Bez żadnej osłony. Kompletnie bezbronną. Kompletnie obnażoną. Taką, jaką nigdy nikomu się nie pokazałam. Taką, którą można zranić.

Po pierwszym obejrzeniu tej sceny dostałam gorączki.

A potem już nie, ale zawsze... zawsze... zawsze sobie przypominałam. Że gdzieś tam. Głęboko. Tak głęboko, że tylko ja umiem tam zejść. Że w głębinach, o których staram się nie pamiętać byłam i jestem Toddem Andersonem.

Chociaż w końcu nauczyłam się wydawać z siebie "barbarzyńskie YAWP". Tylko później. I w inny sposób.

Ponadto "Stowarzyszenie" jest...

Nie, wszystkie moje głęboko ukochane filmy są.

Są o niezgodzie na zwykłość. Na normalność i banalność. Są o tym, że za wszelką cenę należy walczyć o siebie. O to, co się kocha, o to, w co się wierzy. Są o tym, że życie przeżyte "w cichej rozpaczy" nie jest warte miana życia. Że czucie i wiara więcej są warte niż szkiełka i oczy wszystkich mędrców świata. Że miłość jest wszystkim, co istnieje. Że żyje się po to, by walczyć i buntować się przeciw zwykłości ("Seize the day, boys. Make your lives extraordinary") i temu, by inni ci mówili, jak masz żyć. Że jeśli przestajesz się buntować - przestajesz istnieć.

Tak. One wszystkie o tym są. W bardzo różny sposób, ale zawsze o tym.

Ale "Stowarzyszenie Umarłych Poetów"... 

"Stowarzyszenie Umarłych Poetów" jest filmem, który mnie ocalił.

Tak było, i tak jest.

I mam nadzieję, że tak będzie.

Zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz