sobota, 5 lipca 2025

Szczęśliwie, czyli Wyzwania Filmowego dzień czwarty

Film, który cię uszczęśliwia

"Fisher King"
Reż. Terry Gilliam

Rok produkcji - 1991
Główne role - Jeff Bridges
                       Robin Williams
                       Amanda Plummer
                       Mercedes Ruehl
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 137 min.

Jack  Lucas jest byłym pracownikiem nocnego radia. Prowadził kiedyś nocny program, któremu sporą słuchalność zapewniała... bujna osobowość prowadzącego. A był to prowadzący oględnie rzecz ujmując niesympatyczny, chamski, bywał okrutny dla swoich słuchaczy, bywał brutalny, jako ludzie wieku XXI-go dobrze wiemy, że są to cechy gwarantujące rozpoznawalność.

Pewnego dnia niebacznie rzucone przezeń w eter słowa przyczyniły się do tragedii - jeden ze słuchaczy audycji pod wpływem rozmowy z Jackiem dokonał masakry w jednej z elitarnych nowojorskich restauracji, zastrzeliwując siedem osób, po czym popełnił samobójstwo.

Trzy lata później Jack czuje się przegranym człowiekiem. Stracił pracę - trudno powiedzieć, czy został wyrzucony z radia, czy doznał załamania nerwowego i sam odszedł, pomieszkuje z Anną, właścicielką wypożyczalni kaset video, której właściwie nie kocha ani być może nawet nie lubi, ale tylko ona go przygarnęła... Cierpi na liczne fobie, nie potrafi współpracować z ludźmi, pije, włóczy się bez celu po ulicach, a mówimy tu o ulicach Nowego Jorku dość mocno odległych od najbardziej reprezentacyjnych dzielnic miasta. Wreszcie pewnego szczególnie złego dnia próbuje ze sobą skończyć. 

Splot wydarzeń powoduje, że zostaje ocalony przez włóczęgę niespełna rozumu – Parry’ego. Parry najpierw ratuje go z rąk napastników, dwóch młodzieńców ożywionych misją "czyszczenia miasta z odpadów" przy pomocy puszki z benzyną i kija bejsbolowego, potem zabiera do piwnicy, w której mieszka, i przenocowuje. 

Zaś nazajutrz, wychodząc - czy też raczej uciekając od dość nachalnej i niezupełnie pożądanej  gościnności Parry'ego - Jack natyka się na dozorcę budynku, i dowiaduje się, że Parry wcale nie zawsze był Parrym. I naprawdę nie nazywa się Parry. Nazywa się Henry Sagan i  niegdyś był profesorem literatury, lecz po zamachu w restauracji, w którym zginęła jego żona, stracił zmysły. Teraz żyje w świecie fantazji – w świecie zamków i dam, mówiących do niego elfów i prześladującego go Czerwonego Jeźdźca. Chce także zdobyć Świętego Graala, który, jak wierzy, ma moc go uzdrowić.

I, tak, strzelanina, w której Parry stracił żonę to była ta właśnie strzelanina, której przyczyną stały się głupie i złe słowa, rzucone przez Jacka w eter trzy lata wcześniej, w jakimś innym, zdałoby się, świecie.

To odkrycie wstrząsa Jackiem i kruszy jego i tak niestabilną równowagę psychiczną. Postanawia pomóc Parry'emu, najpierw w jedyny sposób, który potrafi wymyślić, czyli płacąc mu (och, co to jest za scena, co to jest za chwytająca za gardło, ogłuszająca emocjonalnie, przerażająca moralnie scena!!!).

A potem... w inny.


Nie pamiętam, kiedy obejrzałam "Fisher King" po raz pierwszy.

Pamiętam, że było to w kinie, do którego wybrałam się sama, i pamiętam, że oprócz mnie na seansie było może ze dwadzieścia osób (było to jednak dwadzieścia pod każdym względem WŁAŚCIWYCH osób, co jest zresztą typowe dla pokazów kinowych prezentujących jakieś starocie milion lat po premierze).

Z kina wypłynęłam na chmurce. Różowej. Mieniącej się złoto na brzegach.

Zawsze ląduję na tej chmurce po obejrzeniu "Fisher King", zawsze.

A pozornie nic nie wskazywało na to, że jakaś chmurka się pojawi, bo ten film jest na początku w swojej formie wizualnej brzydki brzydotą, która... do mnie nie pasuje. To wielkie miasto, ten metal i szkło, zimne i straszne. Te, sąsiadujące z szklano-metalowym centrum, dzielnice zamieszkane przez żebraków i inne szemrane towarzystwo. Te białe, bezosobowe szpitale, pełne chorych ludzi, którymi nikt się nie interesuje, osobnych, cierpiących, zatrzaśniętych w swoich głowach. Wszystko trochę postapokaliptyczne, industrialne, wszystko bardzo nie w moim stylu.

A potem powoli, powoli przez tę industrialność, przez brud i chaos, zaczyna przesączać się... TO.

To, po co się ogląda filmy. Czyta książki. Rozmawia z ludźmi. Patrzy na świat. Po co się myśli, i czuje, i szuka, i znajduje, a potem znów szuka. 

To, po co się żyje.

Prawdziwa opowieść, taka, jaką opowiadali prawdziwi bardowie. Ponadczasowa, wręcz mitologiczna, z bohaterami skomplikowanymi, tragicznymi, cierpiącymi i uczącymi się, i zdobywającymi się na wielkość. Bohaterowie "Fisher King" są wielowymiarowi, wielobarwni, niejednoznaczni - od Jacka, poprzez Perry'ego, Annę, po Lydię, ukochaną Perry'ego. Nie musimy ich lubić, nie musimy ich nawet rozumieć (a czasem wolelibyśmy ich nie rozumieć - ja wolałabym nie rozumieć Lydii i nie utożsamiać się z nią, i trochę przeraża mnie, że rozumiem ją tak dobrze, że odnajduję w sobie jej myśli i jej obawy, jestem, owszem, mniej... widowiskowa, mniej... ekspresyjna, ale mimo braku ekspresji - jestem Lydią w o wiele większym stopniu, niż sądziłam; a byłam pewna, że już od dawna nie, że już nie tak), nie musimy ich cenić aby im współczuć i z nimi współodczuwać.

A gdy przyszła Opowieść, razem z nią przyszło i Piękno wraz z absolutnym klejnotem w koronie tego filmu, czyli sceną w metrze, gdy nagle tłum zaczyna tańczyć walca - wszyscy oprócz pary głównych bohaterów. Słyszałam o tej scenie jeszcze nim obejrzałam film, ale żadne słowa nie dały rady oddać jej doskonałości i przygotować na jej magię. To było coś tak irracjonalnie, oszałamiająco pięknego, że tkwiłam jak przymurowana w fotelu nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać, i ostatecznie robiąc obie te rzeczy naraz. Och, tak wygląda zakochanie, tak właśnie, ten pierwszy moment, gdy mamy przed oczami złocistą mgłę, a obiekt naszych uczuć jest opromieniony nieziemskim światłem i tak doskonale, tak nieskazitelnie piękny (i porusza się w zwolnionym tempie :)). Nawet, gdyby nie było w tym filmie niczego więcej i tak uznałabym, że dla tej jednej sceny warto go było zobaczyć. Potrafię ją oglądać na zapętleniu i zawsze wtedy czuję się, jakby u ramion rosły mi skrzydła.

Terry Gilliam, pytany w jakimś wywiadzie o to, jaki swój film lubi najbardziej powiedział, że "The Fisher King" właśnie. "Obejrzałem go i pomyślałem, o, do licha, dobra robota!" - powiedział. I, och, tak, tak bardzo tak, tak bardzo jest to dobra robota, że nie sposób wyobrazić sobie, że mogłaby być lepsza. Że lepszy mógłby być ten cudowny i bardzo mądry świat! 

Jest w nim coś, co każe mi krzyczeć z zachwytu (liczne co prawda osoby twierdzą, że człowiek kulturalny sztukę przeżywa "do wewnątrz", ale, ostatecznie, cóż mnie obchodzą ich opinie? I nigdy nie twierdziłam, że jestem człowiekiem kulturalnym). Terry Gilliam jest jedyną osobą, której filmy wywołują we mnie taki oddźwięk. Jedyną, która potrafi stworzyć coś tak onirycznie, irracjonalnie i... niepotrzebnie pięknego. Pięknego pięknem, którego nie ma. Ono nie istnieje. Zjawia się ulotnie, inne dla każdego, i znika, często niezauważone. Być może i to by zniknęło, gdyby trafiło na kogoś innego... rozmyłoby się jak sen i zostało zapomniane.

Zresztą ono jest jak sen, nie bez powodu używam dla opisania go słowa "oniryczny". Płonący Czerwony Rycerz. Walc w metrze. Metal i szkło. Brud i groza ulic wyglądających, jakby pochodziły z jakiegoś świata po apokalipsie. Rzeczy straszne, które stają się dziwnie piękne w swej ohydzie. Rzeczy piękne pięknem lodowatym i ostrym jak odłamki szkła. I to piękno oniryczne, które jest jak majak, co przepływa obok nas, i braku którego nie zauważylibyśmy, gdyby nam się nie zdarzył. 

Jest w tym filmie piękno wymykające się wszelkim definicjom.

I jest w nim nieugaszalny bunt, gwałtowna niezgoda na rozumne przejście przez życie, na to, by kto inny mówił nam, co mamy myśleć, co mamy czuć, jak mamy widzieć świat i czego pragnąć, na uniformizację, na identyczność i rozsądek.

To coś, co się w tym filmie nigdy nie wyczerpie. Może się wyczerpać jedynie we mnie.


Jak również nie od rzeczy byłoby dodać, że po obejrzeniu "Fisher King" wiem, co zrobić, by odnaleźć Świętego Graala.

Nigdy nie szukać go dla sławy. Dla blichtru. Dla ziemskiej czy niebieskiej chwały. Dla pieniędzy. 

Nigdy dla siebie.

I zawsze z miłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz