wtorek, 8 lipca 2025

We łzach, czyli Wyzwania Filmowego dzień piąty

Ciekawa bardzo rzecz, jako osoba, która potrafi popłakać się ABSOLUTNIE na wszystkim, nawet na rzeczach, na których nikomu innemu płakać nie przyszłoby do głowy powinnam po przeczytaniu dzisiejszego zadania popaść w głęboki namysł, po czym zacząć, żmudnie odsiewając te wszystkie "nie, tu mi się zaledwie oczy zaszkliły", "tu płakałam, ale nie wstydziłam się potem wyjść na ulicę, nie liczy się", "o, o płakaniu ze śmiechu nie było mowy, odpada", metodą eliminacji dojść do jakichś dwudziestu pięciu tytułów, z których nijak nie potrafiłabym wybrać Tego Jedynego.

Tymczasem, dokładnie tak samo, jak w przypadku Wyzwania Książkowego  nawet przez sekundę nie musiałam się zastanawiać, jakiemu dziełu kinematografii (to znaczy, to będą akurat dwa dzieła, o czym za chwilę) przypadnie zaszczyt goszczenia na podium.

No więc w wypadku 

filmu, który sprawia, że płaczesz

rzecz wyglądała następująco:

"Szybko poszło" - pomyślałam sobie ostatnią działającą szarą komórką, macając na oślep po stoliku w poszukiwaniu chusteczki - "chyba pobiłam jakiś rekord", zaś Potomek Młodszy, który niezłomnie (i nawet nie zmuszany, całkiem sam z siebie!) towarzyszy mi w powtórkowych seansach spojrzał na moją trzęsącą się brodę i zaszklone oczy, i spytał z głębokim zdumieniem:

- Mamo... już???

Na ekranie właśnie leciały napisy początkowe 

"Cinema Paradiso"
Reż. Giuseppe Tornatore


Rok produkcji - 1988 (pl - 1991)
Główne role - Philippe Noiret
                       Salvatore Cascio
                       Marco Leonardi
                       Jacques Perrin
                       Antonella Attili
Kraj produkcji - Włochy
Czas trwania - 123 min.

I owszem, bardzo możliwe, że płakałam... trochę na zapas, ale to dlatego, że bardzo dawno nie widziałam tego filmu i mi sie uczucia skumulowały, naprawdę!

- O czym jest ten film? - chciał natychmiast wiedzieć Potomek Młodszy, a ja się zacukałam straszliwie, otworzyłam usta, zamknęłam usta, znowu je otworzyłam, popatrzyłam na Syneczka w zamyśleniu, po czym odparłam niezwykle oryginalnie i wyczerpująco:

- O miłości.

I, co gorsza, wciąż nie potrafię znaleźć innej odpowiedzi na to pytanie.


Salvatore jest znanym włoskim reżyserem. Mieszka w Rzymie, a w zasadzie jest obywatelem świata; a pochodzi z małego miasteczka na Sycylii, którego nigdy nie odwiedza.

Pewnego dnia dowiaduje się o śmierci Alfredo, powiadomiony przez matkę, która jest przekonana, że syn będzie chciał przyjechać na pogrzeb.

Jest noc, Salvatore, wyraźnie poruszony wiadomością, kładzie się do łóżka, i pogrąża we wspomnieniach.

Jest chłopczykiem, sześcio-siedmioletnim, wychowywanym przez samotną matkę. Jego ojciec zaginął gdzieś w głębi Związku Radzieckiego jako jedna z ofiar tej nawałnicy, zwanej II wojną światową. Miasteczko, w którym mieszka Toto (jak nazywano Salvatore) jest malutkie, leży na uboczu świata, nikt tam nie przyjeżdża, wszyscy się znają, rozrywek w nim nie ma...

Czy może raczej - jedyną rozrywką w miasteczku jest kino "Cinema Paradiso", a Toto jest filmami zafascynowany, więcej, są jego obsesją. Robi wszystko, by dostać się do małego pokoiku, w którym urzęduje kinooperator, Alfredo, zajmujący sie zmianą szpul filmowych, pilnowaniem kolejności projekcji oraz wycinaniem z filmów scen pocałunków, które za niewłaściwe dla dusz swoich owieczek uznaje ksiądz Adelfio, pierwszy widz i cenzor każdego filmu, który ma zostać wyświetlony w kinie "Paradiso".

Między Alfredo i małym Toto zawiązuje się... trudna przyjaźń :), a chłopiec zostaje w końcu wiernym pomocnikiem kinooperatora.

Pewnego dnia dochodzi do tragedii - w kinie wybucha pożar, zaś Alfredo, który usiłuje go ugasić, ale nie daje rady i traci przytomność, i który zostaje uratowany przez Toto, w wyniku oparzeń traci wzrok. Samo kino, strawione pożarem do fundamentów,  zostaje natomiast za jakiś czas odbudowane i otwarte pod nazwą "Nuovo cinema Paradiso", zaś funkcję operatora otrzymuje w nim dorastający Salvatore.

Młody człowiek zakochuje się w Elenie, córce miejscowego bankiera, i przeżywa pierwszą miłość prawdziwie filmową, niestety, jego szczęście nie trwa długo. Wkrótce dostaje powołanie do wojska, a gdy dwa lata (i tuziny nie otwieranych, odsyłanych z adnotacją "adresat nieznany" listów) później wraca do domu okazuje się, że Elena wyjechała z rodzicami i nie wiadomo, gdzie przebywa...

Salvatore opuszcza miasto i powraca doń dopiero po trzydziestu latach, na pogrzeb starego przyjaciela. Po pogrzebie przyjdzie mu zostać świadkiem zburzenia Cinema Paradiso. Na miejscu kina powstanie parking...

"Cinema Paradiso" to jest film, wobec którego jestem zupełnie bezradna. Z jednej strony... cóż, jest to film o miłości, o miłości do tego, co naprawdę kochamy w życiu, co sprawia, że to życie ma dla nas barwy i jest niezmiennie fascynujące, co nas napędza do działania i napełnia nasze głowy marzeniami.

Ale jednocześnie jest to niemalże dokument, opis świata dźwigającego się po apokalipsie (ukazanej nienachalnie, aluzyjnie, po mistrzowsku, za pomocą kilku scen, kilku zdań), a wszystko to na tle sycylijskiej prowincji i powojennego, smutnego krajobrazu; i dziejów kina w małym mieście, w którym wszyscy się znają, i w którym miejscem gromadzącym całą wspólnotę jest właśnie kino na rynku. To właśnie w kinie "Paradiso" ludzie się poznają i zakochują, zawierają przyjaźnie, załatwiają porachunki, to jest miejsce, gdzie przychodzą spędzić czas ze znajomymi, posłuchać plotek, wyspać się, najeść  albo zrobić komuś głupi kawał. 

I jest to również film o młodzieńczych marzeniach i fascynacjach oraz ich wpływie na dorosłe, poważne życie.

No i o powrotach. Artur Schopenhauer powiedział kiedyś, że wystarczy wrócić w jakieś miejsce, które kochaliśmy i za którymi tęskniliśmy, by sie przekonać, że tak naprawdę tęskniliśmy za samymi sobą z tych dawnych, dawnych czasów, gdy byliśmy gdzieś naprawdę szczęśliwi. I w "Cinema Paradiso" trochę to widać. To, że powroty okazują się trudne, a decyzja o nich jest ryzykowna i obarczona dużą dawką strachu, najbardziej chyba przed samym sobą, swoimi reakcjami i swoimi emocjami.

Bo co jeśli okaże się, że nie pozostało w nas już nic, czym żyliśmy niegdyś, będąc szczęśliwymi w tym miejscu?

Jest to także film, który trochę bałam się pokazać Potomkowi Młodszemu jako przedstawicielowi pokolenia, które przyzwyczajone jest, że to, co dzieje się na ekranie miga, przelatuje i zmienia się w mgnieniu oka. Tymczasem akcja "Cinema Paradiso" toczy się wolniutko, w tempie leniwych, rozgrzanych, sycylijskich dni i wieczorów, spokojnie, jak życie, jeden zwykły dzień po drugim zwykłym dniu, czasem przełamane jakimś wytrącającym z rutyny wydarzeniem, i tylko geniusz reżysera opowiadającego nam tę historię sprawia, że w tej zwykłości dostrzegamy prawdziwą magię.

Ostatnie dwadzieścia minut filmu spędzam płacząc tak rzewnie, że istnieje realne ryzyko odwodnienia, a ostatnia scena robi ze mnie mokrą plamę, którą trzeba delikatnie zbierać łyżeczką. Przyznać trzeba, że tym razem Potomek Młodszy dzielnie towarzyszył mi w tych spazmach (no, dobra, ja spazmowałam, on z godnością ronił łzy), powtarzając między szlochami: "Jestem chyba za młody, żeby to zrozumieć, jestem za młody, żeby to zrozumieć", co oznacza, że niegłupie z niego stworzenie. Gdy - będąc tylko nieznacznie od niego starsza - płakałam, oglądając "Cinema Paradiso" po raz pierwszy nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że jestem za młoda, by je zrozumieć - a byłam. Dla osoby doświadczonej życiowo końcówka tego filmu, te ostatnie dwadzieścia minut, to jest rozdzierające doświadczenie, które osoba taka rozumie aż za dobrze - i dlatego robi się z niej mokra kałuża o wiele szybciej niż kiedyś, gdy zbierać ją łyżeczką trzeba było dopiero po ostatniej scenie...

Czuję się jednak w obowiązku uświadomić Was, o, Ukochani Czytelnicy, że "Cinema Paradiso" nie jest największym osiągnięciem Giuseppe Tornatore jeśli chodzi o stworzenie filmów dla osób dorosłych, które snują rozważania na temat swojego życia, popełnionych błędów, straconych okazji... i z których po projekcji zostaje mokra, słona i NAPRAWDĘ wielka kałuża.

Najwyższym jego osiągnięciem w tym temacie jest

"Wszyscy maja się dobrze" ("Stanno tutti bene")
Reż Giuseppe Tornatore

 


Rok produkcji - 1990
Główne role - Marcello Mastroianni
                       Michele Morgan
                       Valeria Cavalli
                       Marino Cenna 
Kraj produkcji - Włochy, Francja
Czas trwania - 126 min.

Matteo Scuro (Marcello Mastroianni) jest wdowcem, emerytowanym pracownikiem sycylijskiej kolei. Pewnego dnia postanawia odwiedzić pięcioro swoich dzieci mieszkających w kontynentalnej części Włoch. W ramach niespodzianki. Jadąc z wizytami przemierza cały kraj, odwiedzając Neapol, Rzym, Milan i Turyn. Jedną noc spędza nawet na ulicy między bezdomnymi...

I już.

To jest całe streszczenie tego filmu.

Tam się naprawdę nic innego nie dzieje.

A przy tym jest to film, który sprawił, że przysięgłam sobie, że nigdy, nigdy, absolutnie nigdy w życiu nie zrobię moim dzieciom podobnej niespodzianki. Zawsze będę zapowiadać swój przyjazd z fanfarami i co najmniej tygodniowym wyprzedzeniem. Niech mają czas, by przeorganizować swoje życie. I by pochować w szafach swoje trupy - jeśli będą jakieś miały.

Bo dzieci Matteo mają. Mają mnóstwo, naprawdę mnóstwo trupów do poukrywania, mają masę sekretów, ich ojciec nie wie o nich nic. Nic. Ma stworzoną w głowie wizję, którą  był karmiony, wizję swych dzieci jako ludzi sukcesu, a każde zadowolone z życia, które sobie wybrało. Jesteśmy szczęśliwi, tato. Możesz być z nas dumny. Możesz wrócić do domu i powiedzieć mamie, że też może być dumna.

Nie umiem wyrazić, jak rozdzierający wewnętrznie jest to film. Już za sceny, w których Matteo - patrząc na swoje dzieci - w pierwszej chwili nie widzi tej eleganckiej kobiety. Tej pięknej dziewczyny. Tego mężczyzny z wąsami. Tego uśmiechniętego chłopaka. Widzi dziewczynkę z warkoczykami, i chłopczyka z odrapanymi kolanami, widzi chłopaczka w spodenkach na szelkach, który dopiero co stracił pierwszy mleczny ząb. Już za te sceny należą się Giuseppe Tornatore baty (albo wszystkie nagrody świata, w zależności od tego, czy film ogląda ktoś, kto chciałby chociaż na chwilę przestać płakać, czy pławiący się w uznaniu Prawdziwy Kinoman).

Ale oprócz tego jest to film po prostu... przesycony magią. Oglądając "Cinema Paradiso" Potomek Młodszy co jakiś czas wzdychał z zachwytem i powtarzał: "Magia! Magia!", a przecież w porównaniu ze "Wszyscy maja się dobrze" "Cinema" wypada jednak ciut mniej magicznie.

Uwaga, istnieje amerykańska wersja tego filmu pod tym samym tytułem, Amerykanie lubią pożyczać cudze pomysły, gdy braknie im własnych. I jest to wersja niezła, starannie zrobiona, główną rolę gra Robert de Niro, a Robert de Niro to, wiadomo. Łyżkę wazową zagra jak będzie trzeba.

Ale jest... no właśnie, pozbawiona magii. Poprawna i wzruszająca, trącająca właściwe struny z wprawą profesjonalisty, który wie, co nacisnąć, by wywołać pożądany efekt. Ale nigdy bym jej nie zapamiętała, gdybym obejrzała tylko ją, ot, kolejny ładny film jak wiele innych.

I nie ma w niej

takich scen.

To moja najukochańsza scena z "Wszyscy mają się dobrze". Kompletnie niepotrzebna. Zupełnie po nic. Jest ich w tym filmie więcej. Kompletnie niepotrzebnych i po nic.  Amerykanie nie robią scen zupełnie po nic. Nie wiem, może nie mają wyobraźni? Może producent nie pozwala na fanaberie. A może nie mają potrzeby, żeby...

Zachwycić się do utraty tchu, bez powodu.

Kolejny raz otrzeć znowu napływające do oczu te cholerne łzy.

Zawiesić na chwilę całą Racjonalność i Trzeźwość Osądu.

Nie pytać: "Po co?".

 

I aby dotknąć Absolutu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz