środa, 9 lipca 2025

Na pamięć, czyli Wyzwania Filmowego dzień szósty ("Valmont")

 Film, którego scenariusz znasz praktycznie na pamięć

- zapoznała się z dzisiejszym tematem Wyzwania moja Rodzina, po czym wykrzyknęła radośnie:

- Oho, będzie "Stowarzyszenie Umarłych Poetów"!

a ja tylko się uśmiechnęłam, wiedziałam bowiem, że choć, co tu będziemy kryć, "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" też znam na pamięć, łącznie z wszystkimi wierszami, wiersze to nawet w trzech wersjach, angielskiej oraz polskiej w tłumaczeniu fachowym oraz w swoim własnym, jest na tym świecie tylko jeden film, który - w wypadku tajemniczego zaginięcia wszystkich jego kopii - umiałabym odtworzyć z pamięci, scena po scenie, i że jest to

"Valmont"
Reż.  Miloš Forman


Rok produkcji - 1989
Główne role - Colin Firth
                       Annette Bening
                       Meg Tilly
                       Fairuza Balk
                       Henry Thomas
Kraj produkcji - Francja, Stany Zjednoczone
Czas trwania - 135 min.


"Valmont" jest swobodną ekranizacją "Niebezpiecznych związków", a "Niebezpieczne związki" to wszyscy, oczywiście, znają, ale jednak pokrótce przypomnę.

Aby zemścić się na swoim kochanku, który przedłożył nad jej wdzięki świeżość i niewinność młodego dziewczęcia, markiza de Merteuil namawia znanego w całym Paryżu ze swych podbojów i sukcesów na polu... miłosnym wicehrabiego de Valmont, aby uwiódł Cecylię de Volanges - tę właśnie naiwną panienkę, którą jej wiarołomny ukochany pragnie poślubić, zadbawszy uprzednio o jej cnotę za pomocą zamknięcia jej w klasztorze w wieku lat dwunastu. Życzeniem markizy jest, aby młody małżonek odkrył w noc poślubną, że ma w swoim łożu zamiast zawstydzonej dziewicy wyrafinowaną libertynkę.

Wicehrabia de Valmont początkowo odmawia, gdyż nudzi go perspektywa łatwej zdobyczy, zwłaszcza, że zafascynowany jest niedostępną pięknością – prezydentową de Tourvel. W przeciwieństwie do markizy, która jedynie udaje wobec świata cnotliwą i pobożną damę, pani de Tourvel rzeczywiście zasługuje na swoją znakomitą reputację, dlatego też Valmont traktuje ten podbój jako wielkie wyzwanie. Markiza musi więc działać innymi sposobami: jako przyjaciółka matki Cecylii często widuje młodą dziewczynę, stopniowo zdobywa jej zaufanie, stając się powiernicą i doradczynią dziewczęcia. Widząc odwzajemnione zainteresowanie młodej panny kawalerem Danceny, podsyca je i steruje wydarzeniami, by wzniecić ogień uczucia Cecylii...



Jeśli, o, Luby Czytelniku, pomyślałeś sobie chociaż raz "Czytam jej bloga od dwóch miesięcy/roku/kilku lat/samego początku, wiem, że całkiem normalna to ona nie jest, spoko, dam radę!" przygotuj się na zaskoczenie, bo tu za chwilę odpali się taka szajba, po której pozostanie Ci albo odlubiać bloga drżącymi rękami (bo z niebezpiecznymi wariatkami lepiej nie mieć do czynienia nawet wirtualnie), albo uznać z pokorą, że jednak nie doceniałeś/-łaś Królowej Matki i jej możliwości popadania w obłęd.

A zatem, "Valmont". Film, który znam na pamięć w dwóch językach. Jedyny film na świecie, który - powodowana rozpaczą i tęsknotą, bo telewizje angielskie przestały go nadawać, telewizja polska nawet nie zaczęła, a płyty jeszcze nie miałam (teraz mam dwie, bo CO BĘDZIE, JEŚLI JEDNA MI SIĘ ZUŻYJE???) - nagrałam sobie po niemiecku rozumując słusznie, że i tak przecież wiem, co w nim mówią, wskutek czego do dziś mogę cytować całe jego fragmenty w języku, którego nie znam.

(- Ich werde meine alte Tante besuchen.
 - Deine alte Tante...
 - Meine alte Tante, ja.
 - Und wie alte ist deine alte Tante?)

Film, o którym wiem wszystko. Wiem, ile kamizelek nosił główny bohater (jedenaście, w tym jedną w dwóch różnych scenach, plus trzy sceny bez kamizelek, tylko w koszuli, cztery bez kamizelek i bez koszuli, w tym jedna w kąpieli, plus prawdopodobnie miał jakąś kamizelkę, gdy leżał w trumnie, ale wówczas było widać tylko jego szlachetny profil, więc nie jestem tego pewna). Wiem, co bohaterowie jedli i co pili, oraz na jakiej zastawie spożywali posiłki. Wiem, w jakich sukniach występowały damy. Wiem, kiedy mogę galopem runąć do kuchni po herbatkę, a kiedy mam tkwić przed ekranem jak przymurowana. Wiem, w jakiej sekundzie każdej sceny mogę mrugnąć czy kichnąć, a w jakiej nie mogę mrugać, choćby groziło mi z tego powodu zapalenie spojówek. Wiem, w którym momencie i w jakiej wersji wejdzie jaki motyw muzyczny, wiem oczywiście, który motyw muzyczny przynależy do jakiego bohatera czy bohaterki i umiem go rozpoznać po jednej nucie.

I tak dalej, i tym podobnie.

"Valmont" jest jednym z dwóch filmów (drugim są "Wichrowe Wzgórza"), które przypadkowo wkroczyły w me życie w idealnym momencie.

Skończyłam akurat czytać "Niebezpieczne związki" Pierre'a Choderlosa de Laclos, po czym przez czysty przypadek obejrzałam ich wersję filmową pod tym samym tytułem, tę w reżyserii Stephena Frearsa, z Johnem Malkovichem w roli Valmonta, Glenn Close w roli markizy de Merteuil oraz Michelle Pfeiffer w roli madame de Tourvel.

Naturalnie doznałam zachwytu. Książkę miałam świeżutko w pamięci, skończyłam ją nie więcej niż tydzień wcześniej, a ta ekranizacja jest po prostu genialna. Scenariusz Christophera Hamptona - scenariusz napisany na podstawie POWIEŚCI EPISTOLARNEJ!!! - to mistrzostwo świata, wszystko zresztą było tam mistrzostwem świata, kostiumy, wnętrza, muzyka, o kreacjach aktorskich nawet nie wspomnę, ach, jak to było zagrane!!! Glenn Close stworzyła kreację wybitną, Michelle Pfeiffer była doskonała, jak zwykle, John Malkovich, ach, jak ten człowiek grał!!! Jednym drgnięciem kącika ust potrafił wyrazić milion emocji, przeobrażał się jak kameleon, czasem tylko za sprawą zmiany wyrazu oczu. Wybitny film, wybitna ekranizacja, wszystko wybitne, cały ten deszcz nagród w pełni zasłużony, ach, och, no cud, miód i orzeszki!

Po czym kolejne trzy-cztery dni później, również przez przypadek, obejrzałam "Valmonta".

Kolejny wybitny scenariusz, tym razem pióra  Jean-Claude'a Carrière (którego wielbię, więc jakość scenariusza nie była dla mnie zaskoczeniem) pozwolił mi podziwiać, jak z dokładnie tego samego materiału źródłowego (nawet dialogi, których w powieści nie ma, opierały się w obu scenariuszach czasem na tych samych słowach, tych samych frazach!) można wysnuć opowieść tak całkowicie inną. Inaczej rozłożone akcenty. Inaczej osadzeni w historii bohaterowie. Inaczej położony nacisk na inaczej rozłożone uczucia. Ten sam poziom, jeśli chodzi o kostiumy, muzykę, scenografię; sceny miejskie ciut na korzyść "Valmonta", bo Miloš Forman śmielej wyprowadzał swoich bohaterów na paryskie ulice i jest ich w filmie o wiele więcej niż w "Niebezpiecznych związkach"; ten sam poziom aktorski - wybitna rola Fairuzy Balk jako Cecile, świetny Henry Thomas jako Danceny, IMHO lepsi niż w "Niebezpiecznych związkach", młodsi, bardziej autentyczni w tym pierwszym zakochaniu i kompletnej niewiedzy, co z tym trzeba zrobić, doskonała, a przecież zupełnie inna markiza de Merteuil, przeurocza, niewinna i tak cudownie nieporadna wobec obezwładniającego ją, niechcianego uczucia Meg Tilly jako pani de Tourvel...

I zupełnie, zupełnie inny Valmont.

Oba filmy obejrzałam będąc może nie dziewczątkiem już, ale kobietą młodą, w pełnym rozkwicie, że tak to ujmę... eee... mej emocjonalności, o!

I w pełnym rozkwicie tejże emocjonalności napisałam w Mych Bezcennych Pamiętnikach, Które Pisałam Pasjami, Co Obecnie Bardzo Doceniam: "Moje szanse w starciu z Valmontem Colina Firth oceniam najwyżej na tydzień. Moje szanse w starciu z Valmontem Johna Malkovich... zakładając, oczywiście, że nie rzuciłby się na mnie, nie ogłuszył, i nie wziął siłą, co, jak z filmu wiadomo, potrafiłby uczynić... cóż, szanse te oceniam następująco - jesteśmy na bezludnej wyspie, od nas zależy przetrwanie gatunku, gatunek wymiera".

(gdyby byli wśród mych Czytelników tacy, co pragnęliby mnie przekonać, że Valmont Johna Malkovicha jest lepszy, wierniejszy epoce, wierniejszy postaci książkowej, oraz ma taki szorstki, zwierzęcy, surowo męski magnetyzm to przypominam tylko, że zwracacie się do fanatyczki, a z fanatykami to, wiadomo. Przytakujemy łagodnie, wycofując się na bezpieczną odległość i nie wdajemy się w dyskusję, bo inaczej pas szahida, zgliszcza i ruiny, a szanse, by ją przekonać takie więcej zerowe, o ile nie na minusie).

Nie chciałabym stworzyć wrażenia, że w moim odbiorze o przewadze jednego filmu nad drugim decyduje wyłącznie postać głównego bohatera (czytaj - że Colin Firth podoba mi się bardziej niż John Malkovich), bo tak nie jest, ale jednak... cóż, głównym bohaterem "Niebezpiecznych związków" jest znany ze swej fachowości uwodziciel. Człowiek, którego sława sięga daleko poza Paryż, którego matki panien na wydaniu starają się przyjmować jak najrzadziej, a już nigdy i pod żadnym pozorem nie zostawiać go ze swymi córkami samego, bo sam fakt, że spędził on z panną pięć minut bez nadzoru przyzwoitek, najlepiej licznych, może położyć się nieusuwalnym cieniem na jej opinii i zrujnować szanse na zamążpójście. Mężczyzna, którego liczba zakończonych sukcesem podbojów idzie w dziesiątki (albo i setki, jeśli wierzyć jednemu z listów do pani de Tourvel).

Czy nie byłoby miło zrozumieć, co on takiego w sobie miał, że uwodził? Jakim sposobem doprowadzał liczne damy, by, omdlewając, osuwały się w jego gościnnie wyciągnięte ramiona?

Tymczasem Potomek Młodszy po obejrzeniu ze mną "Niebezpiecznych związków" spytał mnie z odrazą: "Czy właśnie obejrzałem film o facecie, który gwałcił kobiety?" i nie był w swej ocenie tak daleki od prawdy, jak mogłoby się wydawać. I ja wiem, konwencja, realia epoki, wierność materiałom źródłowym, i tak dalej.

Ale nie mogę pojąć, co osoba tak subtelna jak madame de Tourvel (a w interpretacji Michelle Pfeiffer jest ona wyjątkowo wręcz subtelna) w nim zobaczyła. I nie wierzę jej, gdy mówi: "Zakochałam się beznadziejnie". To znaczy, wierzę, w końcu serce nie sługa, ale... no, nie rozumiem.

Więc tak, Valmont Colina Firth jest zupełnie, zupełnie inny. Jest czarujący, jest trochę postrzelony, jest niewyobrażalnie uroczy; podobno ta uroczość była pomysłem Miloša Formana (bo sam Colin Firth chciał bardziej podkreślić moralne zepsucie swojego bohatera), który zamierzał sprawić, żeby widz dopiero po jakimś czasie zorientował się, że sympatyzuje z człowiekiem dogłębnie zepsutym, znudzonym libertynem, który bawi się ludźmi i którego nie chcielibyśmy mieć w gronie przyjaciół, a nawet znajomych, i to się udało moim zdaniem, więc czasem spod tego wdzięku na moment przebija bezwzględny uwodziciel i widz przeżywa taką chwilę przebudzenia, i zaczyna się zastanawiać, po czym Valmont znów robi się uroczy, aż do następnej chwili mignięcia prawdziwej twarzy spod maski.


Ale bez najmniejszych wątpliwości, bez CIENIA wątpliwości - jest to fachowiec, patrząc na niego nie pytam, co w nim widziała madame de Tourvel, bo wiem, co widziała - to, co CHCIAŁ, by zobaczyła, a gdyby ona była inna, on pokazałby się jej z innej strony i uwiódł ją tak samo bez trudności, tylko w inny sposób. Pal licho, jak wygląda - jest świetny w tym, co robi i jako widz wierzę bez zastrzeżeń w te setki potencjalnych złamanych serc, które za sobą zostawia.

Zaś cały film jest jak... bo ja wiem? Po obejrzeniu "Niebezpiecznych związków" powiedziałam, że już rozumiem, czemu wybuchła Rewolucja Francuska - ona musiała wybuchnąć, musiała zmieść z powierzchni ziemi tych chorobliwie bogatych i chorobliwie znudzonych arystokratów, tych libertynów, grających w szachy ludźmi z bezbrzeżnej nudy, którą odczuwali. 

A "Valmont" jest dla mnie jak barokowa pozytywka. Prześliczna, misterna, prawdziwe cacuszko, które oglądamy, podziwiamy, nakręcamy i słuchamy z uśmiechem, a potem znowu nakręcamy, i znowu się uśmiechamy, słuchając.

I zawsze, zawsze poprawia mi nastrój.

Kończy się źle, wszyscy bohaterowie tracą, nie ma zwycięzców, nie ma triumfatorów, ten film jest dramatem - a mimo to poprawia mi nastrój. Czary, panie ja kogo.

I nie od rzeczy byłoby wspomnieć, że przyczynił się on wydatnie do rozwoju "Słowniczka języka frywolnego", który stworzyłysmy z Ukochaną Przyjaciółką. Czerpiąc pełną garścią z licznych dzieł literackich i filmowych, ubogacając go inwencją własną, stworzyłyśmy słownik, przy użyciu którego mogłyśmy przeprowadzić totalnie zbereźną rozmowę i totalnie... dogłębną analizę dowolnego faceta (albo facetki, co kto woli) w dowolnie zatłoczonym miejscu publicznym ze słodkim przeświadczeniem, że nikt nas nie rozumie i co najwyżej możemy zostać obdarzone podejrzliwymi spojrzeniami otaczających nas, a obawiających sie osób umysłowo niezrównoważonych, ludzi, a "Valmont" do powstania tego słownika przyczynił się w sposób.... znaczący:).

Wszechstronne dzieło kinematografii!

Powiadam, zaprawdę wszechstronne :).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz