środa, 30 lipca 2025

Reżysersko (oraz w parach), czyli Wyzwania Filmowego dzień dwunasty i trzynasty

Czyli mam taki plan, że Będzie Krótko - tu wszyscy czterej Kochający Czytelnicy robią sobie przerwę na wyśmianie się, - i już możemy lecieć z tematem pierwszym dnia dzisiejszego, czyli

Twój ulubiony reżyser 

- Ha!!! - zawyła Królowa Matka triumfalnie, jakby się było z czego cieszyć. - Ja NIE MAM ulubionego reżysera!

po czym troszkę sklęsła w sobie, no bo może i Ulubionego (takiego, co to, Państwo Szanowne wią, chodzi się na niego do kina, zbiera wycinki z prasy i wielbi po całości, zasłaniając wątłą piersią przed Atakiem Krytyki w jakiejś chwili słabszego momentu artystycznego) to nie ma, za to Prawie Ulubionych to ma, i to - na nieszczęście dla czytających tę notkę i uradowanych, że Będzie Krótko - całkiem sporo.

Ale ograniczy się do czterech (i zaprezentuje ich, w dodatku ze zdjęciami! Bo reżyserzy jakże często pozostają w cieniu aktorów, a to nie jest sprawiedliwe).

Dla nikogo, jak mniemam, zaskoczeniem nie będzie, że trzech z tych czterech już się w Wyzwaniu pojawiło, a jeden pojawi się później, w stosownym dla się temacie, więc stoicko przechodzimy nad oczywistościami do porządku dziennego i lecimy z tym koksem.

Zacznę od Giuseppe Tornatorre,


któremu oddałam stosowny - miejmy nadzieję - hołd we wpisie o całych dwóch filmach, i zapewniam, że nie były to dwa JEDYNE jego filmy, które widziałam, bo widziałam prawie wszystkie (chociaż nigdy nie miałam odwagi obejrzeć "Maleny", ponieważ, tak się złożyło, wiem, o czym jest, w związku z czym muszę mieć specjalny nastrój, by ją zgłębić, a taki mi się jeszcze od 2000 roku nie trafił).

Kolejnym z Wielkiej Czwórki jest Miloš Forman, 


 i o nim mogę powiedzieć już z prawie stuprocentowym przekonaniem, że widziałam niemal wszystkie jego filmy, a już na pewno dużo więcej niż tylko "Valmonta", (chociaż tylko "Valmonta" znam na pamięć), na przykład wszystkie z okresu czeskiego, "Amadeusza" i "Hair" po jakieś piętnaście razy każdy, za to ani razu nie oglądałam "Lotu nad kukułczym gniazdem", gdyż sama nie wiem czemu. Może trochę z tego samego powodu, z którego nie udało mi się obejrzeć "Maleny", a może po prostu się nie złożyło, ale nic to, życie przede mną, no, w każdym razie jeszcze kawałek życia, a że Potomek Młodszy wciąż płonie chęcią nadrabiania luk w kinowym kanonie, mamunia skorzysta z okazji i też nadrobi to i owo.

Natomiast reżyserem, do którego mogłabym rzec drżącym głosem, rzucając mu pełne uwielbienia spojrzenia: "Panie reżyserze, ja pana widziałam we wszystkich filmach, i polskich, i zagranicznych!" jest Peter Weir


(przy okazji odkryłam, że moi wszyscy Ulubieni Reżyserzy są przyjemni na obliczach, czy to nie miłe?), którego WSZYSTKIE filmy rzeczywiście widziałam, w tym co najmniej połowę więcej niż raz (i pomijam tu przypadek "Stowarzyszenia Umarłych Poetów" jako, jednak, swoisty wyjątek). Peter Weir jest pierwszym reżyserem, którego nazwisko jako człowieka związanego z filmem zapamiętałam, i to dziecięciem będąc, za sprawą obejrzanego (nielegalnie) "Pikniku pod Wiszącą Skałą", i na którego świadomie chodziłam do kina, nie wiedząc o filmie nic, nie znając niczego  poza nazwiskiem reżysera - jeśli to nie wyczerpuje znamienia "ulubioności" to nie wiem, co by mogło ją wyczerpywać - i w dodatku chyba nigdy nie doznałam rozczarowania.

Ostatnim z Wielkiej Czwórki jest Kenneth Branagh,


którego wszakże nie dotyczy moja uwaga o pozostawaniu w cieniu, gdyż - nawet pomijając fakt, że jest aktorem - Kenneth Branagh nie lubi, a wręcz nie umie, pozostawać w cieniu,

(Ukochana Przyjaciółka, Wielbicielka Wyż.Wym. i Fachowczyni W Temacie Kina Szekspirowskiego zwykła mawiać - i nie bez cienia ironii w głosie - o kreacji Kennetha Branagha w "Harrym Potterze": 

- Ach, jakież to typowe, Kenneth oglądający obraz, na którym Kenneth maluje portret Kennetha!),


ale wybaczamy mu tę niewinną słabostkę, albowiem go wielbimy, i to nawet w podwójnym charakterze, jako aktora i reżysera, więc tak bardziej totalnie.

Reżyserskie utwory Kennetha Branagha też widziałam prawie wszystkie (chociaż nigdy nie zmogłam "Thora" do końca, sorry, panie Branagh oraz wszystkie wielbicielki Chrisa Hemswortha!), oglądałam je ze względu na osobę reżysera, i nawet prawie wszystkie mi się podobały (tu przyznaję się do rozczarowania, i to masywnego,  "Kopciuszkiem", a nie jestem osobą, którą łatwo rozczarować baśnią), a niektóre wręcz wielbię (na przykład takie "W środku mrocznej zimy", które kocham, i za którym straszliwie tęsknię, bo nigdzie się nie da tego namierzyć, a nie jest to dzieło szczególnie popularne, mało kto o nim słyszał i nie wiem, czy zostało wydane na jakimś przyzwoitym nośniku).

Oraz tak właśnie oto, doszedłszy do Kennetha Branagha, płynnie przejść mogę do kolejnego tematu wyzwania, czyli

Twój ulubiony duet ekranowy

a nie trzeba być detektywem biegłym w swym fachu (a wręcz wcale nie trzeba być detektywem), żeby przypomniawszy sobie umieszczane nie tak dawno na tym blogu wyrazy uwielbienia dla Emmy Thompson, i zauważywszy bystrym czytelniczym okiem przyznanie się do wielbienia Kennetha Branagha dodać sobie dwa do dwóch i zgadnąć, któż może do tego Ulubionego Duetu należeć.

Tak, Błyskotliwy Czytelniku! Moim ulubionym duetem ekranowym nie jest Flip i Flap, Ginger Rogers i Fred Astaire (no, oni może na drugim miejscu) ani Meg Ryan i Tom Hanks!

Moim ulubionym duetem jest Emma Thompson i Kenneth Branagh, 


których poznałam (jako duet, bo osobno to pierwszego zobaczyłam Kennetha Branagha w "Miesiącu na wsi") prawilnie, w "Henryku V"


w którym Emma Thompson tak Cudownie i Bardzo Szybko nawija po francusku (a pod koniec dzieła Kenneth, znaczy, pardon, Henryk V przemierza pole bitwy pod Azincourt do wtóru "Non Nobis Domine", którą to scenę uważam - nieodmiennie, od lat, od pierwszej chwili -  za arcydzieło, wstrząsajace i wspaniałe, wywołujące milion dreszczy i o tak głęboko antywojennej wymowie, że klękajcie narody), a potem pooooszło, "Wiele hałasu o nic", "Przyjaciele Petera" i "Dead Again", możliwe, że w innej kolejności, bo chyba poznawałam te filmy też prawilnie, w kolejności ich produkowania, co znaczy, że "Wiele hałasu i nic" oglądałam jako ostatnie.

Zaś gdy Kenneth Branagh i Emma Thompson się rozstali, nadal pozostali (i wciąż pozostają) moim ulubionym duetem ekranowym, tylko osobno :).

 

Jak również, przebóg, chyba mi się udało i BYŁO KRÓTKO!!!

(jak na moje możliwości)

Lecz nie obawiaj się, o, Zdeterminowany Czytelniku!

Następnym wpisem powrócę do - znanej Ci doskonale - przegadanej normy. 

 

czwartek, 24 lipca 2025

Aktorsko, czyli Wyzwania Filmowego dzień dziesiąty i jedenasty

 ...ponieważ co ja se będę rozbijać na poszczególne dzionki tematy, które można tak ładnie skumulować, c'nie.

A zatem zaczniemy sobie od zadania pod tytułem

Twój ulubiony aktor

i nie damy się pohamować przekonaniu, że o tym to by można książkę, a nie głupią jedną drugą wpisu popełnić, skoro chyba nie ma filmu, w czasie oglądania którego nie wydałabym okrzyku: "Ooooo, to on, uwielbiam go!", a jak kiedyś w przypływie frywolnej nierozwagi postanowiłam sporządzić swoją listę "Top Fifty", to mi to z dziesięć minut zajęło, po czym porzuciłam temat uświadamiając sobie, że trafniej byłoby sporządzić listę "Top Thousand", a tyle to mi się jednak nie chciało.

Co w żadnym razie nie oznacza, że miałam chociaż cień problemu przy wyborze Laureatów Dzisiejszego Odcinka.

Przedstawiając których polecę chronologicznie.

Na miejscu pierwszym mamy moją najstarszą aktorską fascynację, jedyną, obawiam się, która dostała się do Panteonu w sposób, w jaki aktor powinien się tam dostawać, czyli za sprawą... no, cóż, aktorstwa. Nie pamiętam, ile miałam lat, gdy popadłam w trwałe uczucie, pewnie z siedem, i mając te siedem lat obejrzałam sobie w telewizji "Fanfana Tulipana", i wszystko bardzo mi się w nim spodobało (to "Fanfana Tulipana" właśnie winię za swą nieuleczalną słabość do filmów i książek płaszcza i szpady), ale naj-naj-najbardziej spodobał mi się 


Gérard Philipe.

I jak mi się spodobał, tak podoba mi się do dziś.

Byłam (i jestem) wielbicielką zdyscyplinowaną i systematyczną, toteż nie ograniczyłam swojego "podoba mi się" do obejrzenia "Fanfana Tulipana", li i jedynie. Nienienie, ja sobie spokojnie, racjonalnie i przez lata oglądałam wszystko, co udało mi się namierzyć, takie "Wielkie manewry" na przykład po rosyjsku, bo mi jedna z Ukochanych Przyjaciółek w liceum dała cynk, cytuję: "Słuchaj, na rosyjskim kanale leci film, i ten facet, co w nim gra bardzo jest podobny do  Gérarda!" (z czego płynie wniosek, że już w czasach szkolnych mój, nieprawdaż, fijoł nie był tajemnicą), uczyłam się francuskiego oraz posiadałam plik artykułów, zdjęć oraz dwie książki wspomnieniowe na temat Ukochanej Gwiazdy. 

I jakkolwiek są filmy, których do dziś obejrzeć mi się nie udało (nigdy nie widziałam "Idioty" z  Gérardem Philipe w roli głównej, co ma się nijak do faktu, że od zawsze i już na zawsze książę Myszkin ma dla mnie jego twarz)


wciąż nie ustaję w usiłowaniach (tak, mam listę z filmografią, z której sobie wykreślam to, co udało mi się wyhaczyć w telewizji, kinie i na innych jutubach;  czy wspominałam, że jestem systematyczna?), i nie gaśnie we mnie uwielbienie dla wdzięku, którego Gérard Philipe jest dla mnie niedościgłym wzorem. Z powodu, którego zapewne w żaden racjonalny sposób wyjaśnić się nie da on w moich oczach po prostu promieniuje czarem, wobec którego jestem, cóż, taka więcej bezradna, chociaż obiektywnie zdaję sobie sprawę z faktu, że tak naprawdę to tylko wysoki, chudy, długonogi chłopak z burzą włosów, trójkątną twarzą i odstającymi uszami, i tylko oczy, oczy ma niezwykłe, olbrzymie i przejrzyste, jak elf.


 
Na miejscu drugim - chronologicznie, co podkreślam z naciskiem - aktor, którego obecność na podium nie będzie zaskoczeniem dla nikogo, kto choćby pobieżnie przeleciał wzrokiem przez mój wpis o "Valmoncie", czyli


 Colin Firth

Colina Firth ujrzałam po raz pierwszy na oczy na tym właśnie zdjęciu, które wrzucam powyżej, a było to, uwaga, pod koniec lat osiemdziesiątych, co czyni ze mnie (i nie dam się przekonać nikomu, że jest inaczej) jego Najstarszą Stażem Wielbicielkę w Polsce. Zdjęcie znajdowało się w jakiejś zagranicznej gazecie, popatrzyłam na nie, obecności kucającego obok Kennetha Branagha w ogóle nie zanotowałam, za to bardzo dokładnie zapamiętałam i tytuł filmu ("Miesiąc na wsi" to był), i nazwisko Colina Firth (albowiem od wczesnego dziecięctwa przejawiałam nienormalnie doskonałą pamięć do nazwisk), i oczywiście nie zamierzam nikomu wmawiać, że tak mi z tego zdjęcia promieniował talent aktorski oraz osobowość artysty. Nic mi nie promieniowało poza faktem, że Colin Firth mi się podobał, i to pomimo faktu, że miał na tym zdjęciu wąsy, a skoro darowałam mu te wąsy to oznacza, że podobał mi się BARDZO.

Polowanie zaczęłam natychmiast, ale - naturalnie - w dobie bez jutubków, CDA oraz Allegro było to polowanie potężnie utrudnione, skutkiem czego zanim - lata później, obawiam się - udało mi się wreszcie obejrzeć "Miesiąc na wsi" ujrzałam Colina Firth w jednej z licznych filmowych wersji "Damy kameliowej", w której grał Armanda, ukochanego głównej bohaterki.


Naturalnie nawet gdybym usilnie próbowała wmówić Kochanym Czytelnikom, że oglądałam dzieło ze względu na uwielbienie dla dziewiętnastowiecznej powieści francuskiej oraz Grety Scacchi mieliby oni prawo zabić mnie śmiechem, więc nie wmawiam, tylko przyznaję z podniesionym czołem, że zrobiłam to dla Colina Firth, który miał w tym filmie 24 lata i był nieskazitelnie, dwustuprocentowo, przeuroczo chłopięcy, i, no cóż, troszkę mnie ogłuszał wdziękiem 

(oraz miałam lat wczoraj, gdy zorientowałam się, wybierając zdjęcia do tego wpisu, że chyba istnieje typ mężczyzny, który mi się podoba bardziej niż inne, do wczoraj bowiem twardo twierdziłam - nagabywana przez Czytelników wiele lat temu, jak również regularnie przez Pana Małżonka - że takiego typu nie ma; tymczasem wczoraj odkryłam, że Colina Firth i Gérarda Philipe, niby do siebie niepodobnych, sporo łączy - te wielkie, przejrzyste oczy, ta szopa włosów, to, co jakiś Amerykanin - nie pamiętam, Bill Bryson? - nazwał "uroczą niedoskonałością europejskiego uśmiechu", czyli po prostu nieregularność w uzębieniu, która dodaje ich uśmiechom charakteru, i którą uwielbiam, no i figury - obaj są wysocy, długonodzy, długokościści, z figurą, jak by to ująć... niemodną, żadnych muskułów i  rzeźbionej klaty, żadnego Thora i innego Wiedźmina, już bardziej chłopięca chudość i to, co dała Matka Natura; i jak tak analizuję tę listę Top Fifty, co to ją robiłam przez dziesięć minut, to się 3/4 wpisanych na nią aktorów wstrzeliwuje w schemat, no kto by pomyślał, człowiek się jednak uczy całe życie)

ale poza wdziękiem ujawnił także talent. 

A gdy dorwałam wreszcie "Miesiąc na wsi" wpadłam po uszy i nieodwołalnie, i tu już aktora mam na myśli, nie, żeby mi się Colin Firth podobać przestał (nadal, ekhm, nie przestał, nieprawdaż), ale już nie oglądałam filmów z jego udziałem TYLKO I WYŁĄCZNIE dla niego, plus - co jest dość wyjątkowym zjawiskiem w przypadku aktora, który gra tak dużo - nader rzadko, oglądając je, doznawałam rozczarowania i/lub tzw. ciar żenady pt. "o, bogowie, no tak, to Colin Firth, dla niego to robię, ALE ŻEBY AŻ TAK!!!".

Czego nie da się powiedzieć o trzecim bohaterze tego tematu, czyli


 Ralphie Fiennes

Był początek lat dziewięćdziesiątych (czy wszyscy odnotowali, że Najstarszą Stażem Wielbicielką Ralpha Fiennes w Polsce TEŻ JESTEM JA?), akurat skończyłam czytać "Wichrowe Wzgórza" i nienawidziłam Heathcliffa. W zasadzie "nienawiść" to nie jest słowo, które wyczerpuje definicję mych uczuć do tego bohatera literackiego, takich słów właściwie nie ma, na samą wzmiankę o Heathcliffie plułam jadem, ziałam ogniem, ociekałam pogardą i robiłam długie wykłady na temat toksycznych wzorców męskości (no, dobra, trochę inaczej to wtedy nazywałam, ale mniej więcej o to chodziło). 

W tym właśnie stanie byłam, gdy w angielskim programie filmowym prowadząca zapowiedziała zajawkę kinowej wersji "Wichrowych Wzgórz".

Na ekranie pojawił się Ralph Fiennes. Wyglądał tak, jak na zdjęciu powyżej, tylko oczy bardziej mu się świeciły na srebrno. Wszedł do pokoju. Usiadł na krześle. Uśmiechnął się krzywo, jednym kącikiem ust. Powiedział  jedno zdanie.

A ja poczułam się, jakby poddano mnie hipnozie. Albo lobotomii. Albo obu naraz. Gdyby nie zdrętwiały mi praktycznie wszystkie komórki mózgowe mogłabym przeanalizować odczucia ofiar lobotomii na własnym przykładzie, ale zdrętwiały, więc nie mogłam. A w tej wielkiej pustce, która nagle zrobiła się w mojej głowie, hulała jedna jedyna myśl, która brzmiała:

"Jakim cudem udało się jej (Katarzynie Linton, de domo Earnshaw, przyp.moje) odmówić mu czegokolwiek?! Ja bym nie miała odwagi".  

W ten właśnie sposób Ralph Fiennes zepsuł mi moją nienawiść do Heathcliffa.

Co nie oznacza, że od rujnowania mojej opinii o Heathcliffie, tym damskim bokserze bez honoru i poczucia wstydu, zaczęłam swoją z nim znajomość.

O, nie.

Pani w programie filmowym miała akcent daleki od oxbridża (względnie niczego nie rozumiałam na skutek szumu w uszach), więc nie usłyszałam nazwiska aktora, nic, poza imieniem oraz "F".

W ciągu kolejnych kilku dni przeryłam jak oszalały kret wiele, podkreślam z naciskiem, WIELE roczników filmowych tygodników, a wszystko po to, by znaleźć człowieka, który ma na imię Ralph, a jego nazwisko zaczyna się na "F" (to taki kamyczek do kolekcji w temacie: "no chyba nie może być bardziej szajbnięta, niż myślałam/-łem!").

I znalazłam.

Notkę na całe dwie linijki, dzięki której moją znajomość z filmografią Ralpha Fiennes nie zaczęłam od "Wichrowych Wzgórz", ale od 


 "Niebezpiecznego człowieka. Lawrence po Arabii", który to film uwielbiam, i który sprawił, że, po pierwsze, poczułam się mniej zahipnotyzowana, a bardziej przepełniona uznaniem, a po drugie, z ulgą odkryłam, że te świecące na srebrno oczy to nie jest wszystko, czym Ralph Fiennes dysponuje, więc mogę się poczuć trochę mniej idiotką, a to rzecz nie bez znaczenia :).

Do faktu, że myślę o kreowanym przezeń bohaterze to, co Ralph Fiennes życzy sobie, bym myślała po latach wielbienia trochę przywykłam ;D. A zdarzające się wybory ról typu "o, bogowie, no pójdę już do tego kina, w końcu to Ralph, ale muszę mieć galabiję i ciemne okulary na wypadek spotkania kogoś znajomego" mu wybaczam. Pewnie skutkiem tej lobotomii :D.

 

Wywnętrzywszy się w temacie Panów przechodzimy do Pań i do tematu

Twoja ulubiona aktorka

i spokojnie, o Paniach nie będzie tak długo, ciekawe czemu, oraz ekhm ekhm (kłaczek). 

I, żeby nie było, ukochanych aktorek też mam na kopy, mam tez sporo takich, których nie lubię, ale cenię, albo takich, patrzenie na które sprawia mi estetyczną przyjemność, listę "Top fifty aktorek" dla mnie zrobić to jak splunąć normalnie, zupełnie tak samo, jak w przypadku aktorów, ale jednak opowieścią "jak to się stało, że" dysponuję tylko w przypadku jednej ulubienicy, a mianowicie


 Meryl Streep

i w dodatku jest to opowieść kompromitująca.

Mnie, jako kinomankę i wielbicielkę.

Bo Meryl Streep to, wiadomo, z tych aktorek, które zagrają fotel bujany albo wieszak na parasole, i to tak, że widz się popłacze ze wzruszenia albo posmarka (excusez) ze śmiechu, w zależności od tego, czy artystka wykreuje bardzo smutny, czy bardzo zabawny wieszak. Plus, też wiadomo, Oscary, Bafty, Grammy i Złote Globy, "Łowca jeleni", "Sprawa Kramerów", "Wybór Zofii" i "Pożegnanie z Afryką", teatr, Wajda, Cezary, musicale i Margaret Thatcher.

A ja popadłam w uczucie uwielbienia skutkiem ujrzenia Meryl Streep w filmie "Diablica", opowiadającym o Ruth, niezbyt atrakcyjnej, acz szczęśliwej mężatce z dwójką dzieci (w tej roli Roseanne Barr), która pewnego dnia dowiaduje się, że jej przystojny mąż zdradził ją z piękną i bogatą pisarką Mary Fisher, i postanawia zemścić się na nim, rujnując mu karierę i życie osobiste.

Meryl Streep zagrała Mary Fisher - kobietę zachwycającą! Meryl Streep rzadko grywa piękności - i była ob-łęd-na.  Omdlewająca, zepsuta, gnąca się w talii i machająca rzęsami lelija, no miodzio, powiadam Państwu. I, owszem, nie była to rola na miarę jej możliwości. Chociaż, z drugiej strony, czemu właściwie? Z jakiegoś powodu wybitni aktorzy muszą być poważni jak kondukt w deszczu pod wiatr, inaczej rola nie jest ich godna; no więc Meryl Streep nie była jak kondukt, i w tym właśnie nie-konduktowym charakterze ją pokochałam. Taka była... bawiąca się konwencją w tej roli, jakby grała dla przyjemności, a nie pracowała, mordując się emocjonalnie przy użyciu metody Stanisławskiego.

(co nie oznacza, że nie lubię jej ról dramatycznych, bo lubię, i obejrzę wszystko, w czym występowała, noale. Pierwszy raz zwróciłam na nią uwagę za sprawą rólki w nieznaczącej komedyjce, i sama wiem, jak to o mnie świadczy jako o człowieku i obywatelu :D, ale trudno).

Zupełnie, ale to zupełnie natomiast nie pamiętam momentu, w którym pokochałam 


Emmę Thompson

a to ona jest tą aktorką, której nazwisko wyskoczyło mi niczym ten pajacyk z pudełka jako pierwsze natychmiast po przeczytaniu dzisiejszego tematu Wyzwania.

Oraz kocham ją miłością wielką od... no, od zawsze, odkąd świadomie zainteresowałam się kinem i zaczęłam oglądać filmy, od tamtej chwili - gdzie jest Emma Thompson, tam jestem i ja. Ostatnio mam towarzystwo w tej miłości; oto Potomka Młodszego, który towarzy mi entuzjastycznie w zgłebianiu dzieł, niezbędnych mi (albo i zbędnych, ale takich, o których sobie nagle przypominam z "o, i jeszcze to kiedyś mi się podobało!" na ustach) do Wyzwania Filmowego, pozbawiony jest jednakowoż jakże typowej dla mnie pamięci do twarzy i nazwisk. W związku z czym regularnie przeżywa on zachwyt i oznajmia z uczuciem: "Ta kobieta jest zachwycająca, po prostu przepiękna!", po czym z godnością przyjmuje do wiadomości łagodne  stwierdzenie mamusi, że to jest ta sama zachwycająca kobieta, którą zachwycał się był już rok temu, pięć miesięcy temu oraz tydzień temu, oglądając "W imię ojca".

Emma Thompson jest dla mnie tym, co się nazywa "aktorką totalną" - zagra wszystko, i wszystko wydaje się nie sprawiać jej żadnych trudności. W każdą role wydaje się wślizgiwać wręcz komfortowo, czy jest to film dla dzieci ("Niania McPhee"), czy komedia ("Wiele hałasu o nic"), czy rola jest z przymrużeniem oka ("Impromptu"), czy głęboko dramatyczna ("Dowcip"), na pewno w każdą rolę wkłada masę pracy, ale tego zupełnie NIE WIDAĆ, co oczywiście dowodzi tylko tego, jak bardzo jest genialna. 

A przy tym jest, cóż, super babką, kocham oglądać wywiady z nią, ma poczucie humoru i zero gwiazdorskich manier, mnóstwo inteligentnych, przemyślanych rzeczy do powiedzenia i żadnego nadęcia.

I to pomimo faktu, że w 2018 otrzymała tytuł szlachecki :).


Na trzecim miejscu kolejna Brytyjka (mam podejrzenie graniczące z pewnością, że kolejnych dziesięć miejsc też okupowałyby Brytyjki :)) 


 Rachel Weisz

którą, obawiam się, pierwszy raz ujrzałam w "Mumii" :D. 

Ale wcale nie po obejrzeniu "Mumii" popadłam w uwielbienie.

Tylko po obejrzeniu "Agory", w którym to filmie Rachel Weisz zagrała  Hypatię z Aleksandrii, matematyczkę i filozofkę (przypisuje się jej wynalezienie astrolabium), kobietę poświęconą nauce, starającą się uratować od zapomnienia wiedzę starożytnego świata przed nową religią, podczas gdy zakochany w niej niewolnik,  Dawos, musi dokonać wyboru pomiędzy miłością do Hypatii a szansą na wolność, którą mogłoby mu zapewnić przejście na chrześcijaństwo.

Zrobiła na mnie wielkie wrażenie, ona, film, i Hypatia oraz jej tragiczne losy, krótko potem trafiłam na "Wiernego ogrodnika" (w którym w charakterze dodatkowej zanęty występował też Ralph Fiennes), a potem to już, jak to u mnie, poooooszło! Wszystko, w czym grała, a na czym spoczęło me oko, nie w kolejności chronologicznej, ale niewiele brakowało :D.

 

Kolejny post też będzie łączony, o czym  uprzedzam (śmiejąc się jednocześnie z politowaniem nad swą naiwnością, która kazała mi przypuszczać, że uda mi się te dwa łączone posty zmieścić w jednym.

Który, czego jakimś zupełnie niezrozumiałym cudem nie ogarnęłam w chwili porywania się na tę śmiałą ideę, miałby pewnie dwadzieścia tysięcy znaków, i który pisałabym do jutra...).

 

 

czwartek, 17 lipca 2025

Zawsze, czyli Wyzwania Filmowego dzień dziewiąty ("Stowarzyszenie Umarłych Poetów")

 Film, który oglądałaś najczęściej

"Stowarzyszenie Umarłych Poetów" ("Dead Poets' Society") 
reż. Peter Weir



Rok produkcji - 1989 (PL - 1990)
Główne role - Robin Williams
                       Robert Sean Leonard
                       Ethan Hawke
                       Gale Hansen
                       Kurtwood Smith
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 126 min.

Jest jesień 1959 roku. Do starej, bogatej tradycjami, niezwykle konserwatywnej (acz również mogącej się poszczycić niezwykle wysokim poziomem nauczania) szkoły przybywa nowy nauczyciel języka angielskiego John Keating. Keating dobrze zna realia Akademii Weltona (której przyświecają cztery złote zasady: Tradycja, Honor, Dyscyplina i Doskonałość), jest bowiem absolwentem tej szacownej instytucji.

Aczkolwiek jest absolwentem nietypowym.

Ciut - a jak na standardy Akademii znacznie więcej niż "ciut" - ekscentrycznym.

Młody (stażem) profesor, pod którego skrzydła dostaje się gromadka uczniów Akademii Weltona, wnosi w szacowne mury ekskluzywnej uczelni ducha poezji, miłości życia i, co najważniejsze, niechętnie tu widzianą umiejętność samodzielnego myślenia. Zainspirowani przez niego chłopcy odnawiają tytułowe Stowarzyszenie Umarłych Poetów – sekretny związek, w którym odkrywają piękno poetyckich (a czasem poetycznych) utworów, a przy okazji także prawo do marzeń, wolności i buntu. Zasada "carpe diem – chwytaj dzień" zaczyna rządzić ich własnym życiem, zrywają  z rolą potulnych dzieci swoich rodziców i zaczynają realizować swoje marzenia...

A to niekoniecznie musi skończyć się dobrze.

 

Tamten tom (bo rzecz należy liczyć w tomach) mojego dziennika rozpoczynał się wierszem Staffa:

"Skradnę go! Schowam na dno w serce
 I nie dam przepaść ni iskierce!
 Będzie się wzmagać, będzie róść!
 Kowalu, młot raz jeszcze spuść!
 Promienia ostatniego gwóźdź
 Wbij we mnie! Ogień wkuj mi w duszę!

 Bo płonąć muszę! Płonąć muszę!"

Tymczasem jednak powoli dobiegał końca rok, który był... Nie, on nie był zły. Gorzej - był byle jaki. Pozbawiony kolorów, szary, wypłowiały. Przeszłam go przeraźliwie samotna. Zawarłam co prawda jedną z najtrwalszych przyjaźni mojego życia, ale wówczas jeszcze o tym nie wiedziałam. Nikogo nie kochałam i nikt nie kochał mnie (romantycznie, rzecz jasna; rodzice, jak podejrzewam, zapewne mnie kochali, i siostra nie wykluczam, że też). Co wieczór kładłam się spać wyczerpana tą pustką, przerażona, że tak będzie już zawsze, co rano wstawałam bez nadziei. Płakałam w poduszkę co noc. Wokół mnie było jedno wielkie nic. Nie płonęłam; nawet nie iskrzyłam. Byłam jedną wielką kupką popiołu.

"Kimkolwiek jesteś - napisałam wreszcie z rozpaczą w dzienniku wieczorem po kolejnym jałowym dniu. - Ześlij mi iskrę!".

 Nazajutrz był Dzień Zaduszny.

Wróciliśmy całą rodziną z cmentarzy, przemarznięci do kości, bo to był bardzo zimny Dzień Zaduszny. Moja mama poszła zaparzyć herbatę, siostra zamknęła się w pokoju, a ja wiedziałam, że zaraz ją zawołam, bo w telewizji zacznie się "Stowarzyszenie Umarłych Poetów", ale - myślałam - to dopiero za chwilę, bo najpierw chciałam obejrzeć odcinek jakiegoś serialu do końca.

Dziś już nie pamiętam, jakiego.  

Zresztą nic się nie stanie, sądziłam, jak urwę jej te pięć pierwszych minut. Przecież znała ten film.

Wszyscy moi znajomi go znali.

Wszyscy go widzieli, wszyscy opowiadali mi o nim z błyskiem w oczach, z ognistym zapałem, przekrzykując się, streszczali, wchodzili na stoły, robili przedziwne rzeczy, a ja patrzyłam na nich jak na jakichś szaleńców, którzy ulegli zbiorowej hipnozie albo się upili, albo naćpali, albo co; i grzecznie odmawiałam zapoznania się z dziełem, bo nie przepadam, oględnie mówiąc, za zbiorową histerią. Ani mi się śniło do niej dołączać, dziękuję bardzo, niech sami sobie wrzeszczą "barbarzyńskie YAAAAAWP!", ja dziękuję, postoję, mam inne rozrywki.

No, ale skoro film sam zawitał w moje progi...

Skończyłam oglądać to, co tam oglądałam, i zawołałam siostrę.

Sto dwadzieścia minut później siedziałyśmy sobie, ja na fotelu, ona na podłodze, i płakałyśmy w sposób całkowicie niezorganizowany, a nasz tata patrzył na nas z osłupieniem pomieszanym ze zgrozą, ponieważ nie przywykł do takich demonstracji uczuć i w dodatku nie znał ich powodu, film bowiem obejrzałyśmy w języku angielskim, jemu niedostępnym.

A ja czułam, ach, ja CZUŁAM, że pod tą kupką popiołu, pod tą szarością, którą byłam jeszcze dwie godziny wcześniej, rośnie i zaczyna lśnić najprawdziwsza, czysta, ognista iskierka.

Wszystko, jak się właśnie okazało, wszystko, co opowiadano mi o tym filmie to nie było dość, bowiem należał on - jak się właśnie również okazało - do tych (na szczęście licznych) dzieł myśli ludzkiej, które niosą dla każdego zupełnie inne treści, a zatem nie powinny być podsumowywane.

Więc obejrzałam go parę dni później drugi raz. I wiedziałam, że obejrzę go po raz trzeci, czwarty, że będę go oglądać za każdym razem, gdy telewizja zechce go wyświetlić, bez względu na ilość nocy, które będę musiała zarwać i zajęć, które zaniedbam, bo on sprawił, że BYŁAM.

Brakowało mi tchu, bolała mnie okolica serca i nie panowałam nad ruchami, a przed oczami wirował mi kalejdoskop scen i obrazów, ale to był dobry ból i dobra duszność, i - myślałam sobie - to nie szkodzi, że potem przyjdzie cierpienie, które zawsze przychodzi po wielkim zachwycie i wielkiej miłości, bo czasem się wie, że takie cierpienie jest wynikiem przebudzenia, którego nie wszystkim dane było dostąpić.

Tak, wiem, jest... jak by to powiedzieć? Histerycznie, może być histerycznie, i egzaltowanie, i w ogóle, o, patetycznie, czemu nie. Ale ja właśnie piszę o miłości, o wielkiej, najprawdziwszej, odbierającej rozum miłości, mojej największej filmowej miłości - a o takiej miłości nie da się pisać w sposób dystyngowany, spokojnie i starannie dobierając eleganckie słowa.

Do dziś mam kartkę, na której notowałam wszystkie seanse "Stowarzyszenia", które zaliczyłam, a na tej kartce - godziny.

2.15.
5.00
3.30.

I, tak, to znaczyło, że jeśli "Stowarzyszenie" wyświetlano o 2.15, to ja siedziałam i na nie czekałam. Jeśli o 3.30, to nastawiałam sobie budzik i wstawałam. Jeśli o 5.00, to też nastawiałam sobie budzik, po czym o siódmej zaczynałam nowy dzień i szłam do swoich zajęć, nie wykluczam, że trochę niewyspana.

Jeśli trzeba było urwać się z zajęć, poprzekładać spotkania, poodwoływać wizyty, żeby iść do kina - to się urywałam, przekładałam i odwoływałam.

Wyszukałam - ślęcząc w Bibliotece Uniwersyteckiej w czasach nie do końca już przedinternetowych, ale na pewno przedinternetowych dla mnie - wszystkie wiersze, niekiedy dochodząc do nazwiska autora po imieniu (patrz: Abraham Cowley). Po angielsku. Potem je tłumaczyłam. Potem szukałam tłumaczeń fachowych. Potem się tych tłumaczeń uczyłam na pamięć, niechcący, samo mi sie tak robiło od częstego czytania (oryginały znałam już wcześniej, od oglądania).

Popadłam, krótko mówiąc, w stan nieprzytomnego zakochania.

I dokładnie wiedziałam, czemu weń popadłam.

Bo każdy popadał, jak zauważyłam, z innego powodu.

I ja te powody zawsze rozumiałam.

Tak, "Stowarzyszenie" jest doskonałym studium skostniałej instytucji, dla której śmiertelne niebezpieczeństwo stanowi powiew każdej świeżej idei, śmiałej własnej myśli, każdy przejaw buntu wobec Tradycji, który rozsadza ją jak korzenie młodego drzewka rozsadzają zmurszały mur. Tak, jest przepięknie sfilmowane, absolutnie wybitnie zagrane, a muzyka!!! Ach, nie mam słów na muzykę, jest czystą doskonałością.

Plus tylu bohaterów. Każdy mógł znaleźć ulubionego. Każdy mógł jakiegoś sobie wybrać, mniej lub bardziej świadomie. Bardziej niż innych go rozumieć, bardziej niż innych go lubić, bardziej niż innym mu współczuć. Neil Perry. Nie wiem, czy znam choćby jedną osobę, która mi o nim nie wspomniała, elfowaty, pełen wdzięku i z niewątpliwą osobowością. Charlie Dalton, naczelny buntownik Akademii, i jego błyskawica na piersi. Knox i taka ładna, pierwsza miłość.

I John Keating, kto z nas nie chciałby spotkać takiego nauczyciela? Być takim nauczycielem, jeśli był wystarczająco dorosły i działał w tym zawodzie? Kto, oglądając film, nie odczuwał ścisku w sercu patrząc na krzywdę, którą mu wyrządzono?

Więc, tak, wszystko to rozumiałam.

Ale mój powód był inny.

Mój powód nazywał się Todd Anderson.

Mój powód był mną w ciele nieporadnego chłopca o skulonych ramionach, spłoszonym spojrzeniu i uszach skłonnych do czerwienienia się.

Od pierwszej minuty jego pojawienia się na ekranie zapytywałam ze zdumieniem: "Dlaczego O NIM nikt mi nie powiedział?! Dlaczego wszyscy mówili tylko Keating i Neil, Neil i Keating, dlaczego?!!".

Od pierwszej minuty patrząc na niego, widziałam siebie.

Nigdy przedtem i nigdy potem nie zobaczyłam w nikim siebie tak wyraźnie.

Ta scena, gdy Keating zmusza go do wypowiedzenia "barbarzyńskiego YAWP"... podejrzewam, że oddychałam, oglądając ją, ale pewna tego nie jestem. Miałam supeł w gardle, dygotałam na całym ciele, miałam lodowate ręce i stopy, świat rozmywał mi się przed oczami. Zbyt dobrze to znałam, tak dobrze, że aż bolało. Miałam takich nauczycieli w podstawówce, takich, którzy próbowali wydobyć ze mnie... COŚ. Nigdy im się nie udało. Zawsze cofałam się tylko bardziej w głąb siebie, zatrzaskiwałam jak małż w muszli, uczyłam się... udawać. Już wtedy niewiele osób widziało we mnie ten strach i tę nieśmiałość. Nikt nie uwierzyłby, że - na przykład - potrafię nie wejść do sklepu, w którym jestem jedyną klientką ze strachu, że sprzedawca do mnie przemówi, a ja będę musiała odpowiedzieć. Spięta i wycofana, byłam brana za dumną i niedostępną. Lata praktyki. Lata ćwiczeń.

A tu postawiono mi przed oczami... mnie. Bez skorupki. Bez muszli. Bez masek. Bez żadnej osłony. Kompletnie bezbronną. Kompletnie obnażoną. Taką, jaką nigdy nikomu się nie pokazałam. Taką, którą można zranić.

Po pierwszym obejrzeniu tej sceny dostałam gorączki.

A potem już nie, ale zawsze... zawsze... zawsze sobie przypominałam. Że gdzieś tam. Głęboko. Tak głęboko, że tylko ja umiem tam zejść. Że w głębinach, o których staram się nie pamiętać byłam i jestem Toddem Andersonem.

Chociaż w końcu nauczyłam się wydawać z siebie "barbarzyńskie YAWP". Tylko później. I w inny sposób.

Ponadto "Stowarzyszenie" jest...

Nie, wszystkie moje głęboko ukochane filmy są.

Są o niezgodzie na zwykłość. Na normalność i banalność. Są o tym, że za wszelką cenę należy walczyć o siebie. O to, co się kocha, o to, w co się wierzy. Są o tym, że życie przeżyte "w cichej rozpaczy" nie jest warte miana życia. Że czucie i wiara więcej są warte niż szkiełka i oczy wszystkich mędrców świata. Że miłość jest wszystkim, co istnieje. Że żyje się po to, by walczyć i buntować się przeciw zwykłości ("Seize the day, boys. Make your lives extraordinary") i temu, by inni ci mówili, jak masz żyć. Że jeśli przestajesz się buntować - przestajesz istnieć.

Tak. One wszystkie o tym są. W bardzo różny sposób, ale zawsze o tym.

Ale "Stowarzyszenie Umarłych Poetów"... 

"Stowarzyszenie Umarłych Poetów" jest filmem, który mnie ocalił.

Tak było, i tak jest.

I mam nadzieję, że tak będzie.

Zawsze.

wtorek, 15 lipca 2025

Wielokrotnie, czyli Wyzwania Filmowego dzień ósmy

 Film, który widziałaś przynajmniej 5 razy


przeczytałam dzisiejszy temat Wyzwania i pomyślałam sobie, że powinnam napisać: "Poza "Samolot kontra wulkan" w zasadzie wszystkie filmy, które się tu pojawiły i wszystkie, które się jeszcze pojawią, chyba nawet to cholerne "Masz wiadomość", jestem bowiem osobą, która lubi te piosenki, co to je już zna" i skończyć wpis, zamykając się w jednym zdaniu.

Potem sobie pomyślałam, że aby wypełnić ten post dziesięcioma tysiącami znaków wystarczyłoby po prostu tylko wymieniać tytuły wszystkich... no, dobra, nie szalejmy - większości dzieł kinematografii, które doznały tego zaszczytu, że moje oko spoczęło na nich więcej niż pięć razy, jak na przykład (wdech) wszystkie kultowe komedie polskie, od "Samych swoich" (wraz z ciągiem dalszym), poprzez "Vabanki" (filmy z serii "po trzydziestym razie przestałam liczyć"), po "Misia", następnie "Howard's End" i "Remains of the Day", "Bogów", "Klatkę dla ptaków", liczne ekranizacje książek Jane Austen, "Moją lewą stopę" i "W imię ojca", "Cienistą dolinę", "Ocean's 11" oraz "Włoską robotę", "Blask" (ten z Geoffreyem Rushem), "Miesiąc na wsi", "Między wierszami", "Easy Virtue", "Beetlejuice", "Kola", "Hair", "Amadeusz", i milion innych (wydech), a po pierwsze jeszcze niemal nie wyszliśmy poza lata 90-te, po drugie świadomie i z pełną premedytacją pominęłam (i w całym wyzwaniu pomijam) wszystkie filmy wojenne, a po trzecie nie wymieniłam nawet jednego filmu animowanego, a był taki moment w moim życiu, i nie nazbyt dawno temu, że animacje oglądałam niemal zawodowo, niektóre dużo, duuuuużo częściej niż jakieś głupie pięć razy.

Aż wreszcie sobie pomyślałam, że są takie filmy, które mi nie pasują do żadnego tematu w Wyzwaniu, a kocham je miłością wielką (i czasem tak bardzo nieracjonalną, jak tylko miłość być może), i nie ma, że to tamto, nie po to ma się uparcie bloga w dobie konającej blogosfery, żeby nie zadręczać tych dziesięciu najwytrwalszych Czytelników swoją logoreą!

Co pomyślawszy, żmudnie wybrałam z długiej listy Filmów Kochanych I Nigdzie Nie Pasujących trzy tytuły, i oto przystępuję do Logorei.

Na pierwszy rzut idą

"Przygody barona Munchausena" ("The Adventures of Baron Munchausen")
Reż. Terry Gilliam


Rok produkcji - 1989 (PL - 1991)
Główne role - John Neville
                       Eric Idle
                       Sarah Polley
                       Uma Thurman
                       Jonathan Pryce
Kraj produkcji - Wielka Brytania, Niemcy
Czas trwania - 126 min.

XVIII wiek. Akcja filmu rozpoczyna się w mieście obleganym przez Turków. Mieszkańcy miasta w zasadzie już nie walczą, czekają na nieuchronną zagładę, i tylko w gruzach teatru trupa aktorska, taki trochę odpowiednik orkiestry grającej na Titanicu, wystawia sztukę "Przygody barona Munchausena". W trakcie spektaklu na scenie pojawia się starszy człowiek, tytułowy baron, który namawia widzów, aby nie tracili wiary i stanęli do walki. Dla zachęty przytacza parę własnych przygód, a są one iście epickie i, cóż, brzmią ciut nazbyt fantazyjnie, więc nikt nie daje im wiary. Nikt, poza małą Sally, z którą  baron wyrusza na poszukiwanie swych towarzyszy, obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami, aby przy ich pomocy ocalić skazane, zdałoby się, na zagładę miasto.

To jest film, który poszczycić się może zrobieniem spektakularnej klapy, przepadł we wszystkich kinach i we wszystkich rankingach, przyniósł wyłącznie straty studiu filmowemu, które go wyprodukowało i włożyło w tę produkcję masę kasy (i, och, powiadam, TO WIDAĆ), oraz, mówię Państwu kochanemu, jak mało mnie to obchodzi to nawet Wy nie!

Ja ten film oglądam dla irracjonalnego, powalającego na kolana, baśniowego, nieopowiadalnego piękna, którym jest on przesycony. Pisałam o Pięknie w filmach Terry Gilliama już w moim wpisie o "Fisher King", ale "Przygody barona Munchausena"... mam czasem wrażenie, że powstały tylko po to, by być piękne. W zupełnie nieprawdopodobny, surrealistyczny sposób piękne. Statek barona lądujący na Księżycu i przemierzający jego bezkres, płynący w piasku, mieniącym się jak ziarenka srebra. Goniące się po niebie gwiazdozbiory znaków Zodiaku. Baron tańczący z Afrodytą walca w wulkanie Hefajstosa. Wenus rodząca się z piany i wychodząca z muszli. Ścigająca Barona po całym świecie Śmierć, wyrywająca się na wolność z rzeźby maszkarona. Wyspa, która okazuje się gigantyczną rybą i połyka naszych bohaterów. Wszystko zrobione w sposób zatykający dech w piersiach, z rozmachem, z wyobraźnią po prostu nieposkromioną, ponownie - jak we śnie, w którym nie ma żadnych granic i wszystko zdarzyć się może. Mogę na to patrzeć, i patrzeć, i patrzeć, i zachwyca mnie ciągle na nowo, i oczywiście jest w tym filmie - podobnie jak w "Fisher King" zresztą - ta niezgoda na to, by żyć "normalnie", co za okropne słowo, jest hołd dla fantazji i niepohamowanej wiary, że życie może być barwne i niezwykłe, ale przyznaję się bez bicia, że ja oglądam "Barona Munchausena" dla piękna, baśniowego piękna, którego Terry Gilliam jest mistrzem absolutnie niedościgłym.

 
Na drugim miejscu (chociaż kolejność jest przypadkowa" mamy

"Imperium Słońca" ("Empire of the Sun")
Reż. Steven Spielberg



Rok produkcji - 1987 (PL - 1989)
Główne role - Christian Bale
                       John Malkovich
                       Miranda Richardson
                       Nigel Havers 
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 154 min.

....i właśnie zauważam, że jednak jeden film o wojnie prześlizgnął się przez gęste oczka moich sieci.

Ale za to jaki to film!!!

"Imperium Słońca" jest ekranizacją autobiograficznej powieści G.J. Ballarda pod tym samym tytułem. Szanghaj, początek lat 40. Dwunastoletni Jim, syn brytyjskiego dyplomaty, jest miłośnikiem japońskich samolotów wojskowych. Jest też, co tu będziemy kryć, trochę rozpsutym jedynakiem, dzieckiem bardzo zamożnych rodziców. Kiedy Japonia napada na Chiny i jej wojska wkraczają do Szanghaju, chłopiec zostaje fatalnym zbiegiem okoliczności oddzielony od rodziców, po czym trafia do obozu dla internowanych cywili. Od tego momentu musi sobie radzić sam - i radzi sobie, odnajdując się w strasznej obozowej rzeczywistości z nadzwyczajną wolą przetrwania i nadzwyczajnym... brakiem skrupułów.

To jest film pod wieloma względami niezwykły. Po pierwsze, jak orzekła moja siostra (tak, zamęczam tym Wyzwaniem każdego, kto mi wpadnie w ręce, czy tego chce, nieszczęśnik, czy nie) "Co za szkoda, że nie ma kategorii "Ulubiony film reżysera, którego nie lubisz"!". I rzeczywiście, szkoda, gdyby była to w niej właśnie znalazłoby się "Imperium Słońca", ponieważ z wielu powodów, o których za długo by mówić, nie lubię Stevena Spielbierga, a większość jego dzieł kompletnie nie przemawia do mojej wrażliwości i zostawia mnie zimną jak lód.

Po drugie, źle czytało mi się książkę, nie tylko ze względu na jej trudną tematykę, bo trudna tematyka mi nie pierwszyzna, po prostu między mną a autorem nie kliknęło, i nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak tę powieść w ogóle można sfilmować.

A film powalił mnie na kolana. Jest... no, genialny jest, porusza trudne tematy w sposób niezwykle delikatny, aluzyjny wręcz ("Poznałem dziś nowe słowo - bomba atomowa. Ten błysk na niebie... jakby Bóg zrobił zdjęcie" - i dokładnie tak właśnie pokazany jest moment wybuchu), nie wali po amerykańsku obuchem, nie miota nam flagą przed oczami, zero w nim dosłowności i zero wysilonych happy endów. Na Christiana Bale'a, który miał w chwili kręcenia filmu czternaście lat po prostu nie ma słów, do chwili zobaczenia go nie wierzyłam, że istnieją tak utalentowani młodociani aktorzy, a i teraz trudno mi w to uwierzyć, chociaż wiem, że to, no cóż, Christian Bale jest, trochę szaleniec, trochę geniusz, widać w czternastej wiośnie już TO miał.

Miałam kiedyś ponagrywane w jednym miejscu wszystkie moje ukochane fragmenty z przeróżnych filmów, jak napadał mnie nastrój na wzruszanie się albo potrzeba zachwycenia się do samego dna serca to je sobie włączałam, była tam i scena z metra z "Fisher King", i finałowa scena z "Cinema Paradiso", i scena z jeleniem z "Wszyscy mają się dobrze", i wiele, wiele innych, a z "Imperium Słońca" - scena, gdy Jim, salutując, śpiewa na pożegnanie kamikadze, którzy wylatują na swoją ostatnią misję. Piękna, piękna, dogłębnie piękna scena, chwytająca za serce, wywracająca emocje na nice, okruch doskonałości w strasznym świecie, który "Imperium Słońca" pokazuje tak dobrze.

I na koniec, żeby nie było zbyt ponuro

"Rodzina Addamsów II" ("Addams Family Values")
Reż. Barry Sonnenfeld


Rok produkcji - 1993 (PL - 1994)
Główne role - Anjelica Huston
                       Raul Julia
                       Christina Ricci
                       Christopher Lloyd
                       Joan Cusack
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 94 min.

W części drugiej opowieści o Addamsach rodzina się powiększa, na świat przychodzi trzeci potomek małżeństwa Addamsów – Pubert. Niestety, narodziny  braciszka wywołują bunt u starszego rodzeństwa. Wednesday i Pugsley postanawiają się go pozbyć (i, doprawdy, nie przebierają w środkach), bowiem według rodzinnej tradycji narodziny kolejnego potomka oznaczają śmierć jednego z poprzednich dzieci. Gomez i Morticia troszkę jednak zaniepokojeni determinacją starszych pociech zatrudniają do opieki nad maluchem niańkę, Debbie, pozornie słodką i uroczą, w rzeczywistości seryjną mężobójczynię, która  upatruje sobie w majątku Festera źródło szybkiego dochodu. Postanawia wyjść za Addamsa, zamordować go i odziedziczyć majątek...

"Rodzina Addamsów II" jest w Domu w Dziczy przede wszystkim nieustannym (aż dziw, zważywszy, ile ten film ma lat i ile razy został obejrzany) źródłem cytatów, z których najukochańszym jest:

"- Posunęłaś się za daleko. Pozbawiłaś go ducha. Odciągnełaś go od nas. To mogłabym ci wybaczyć . Ale Debbie...
- Co?!
- Pastelowe kolory?",

(zawsze mówione dokładnie tym tonem, którym wypowiada je Anjelica Huston), jak również

"- I'll be the victim!
- All your life".

"- To był orzeł amerykański! Ten gatunek wyginął!
 - Teraz tak."

oraz

"I'm gonna have a baby. Right now".

No i nigdy już nie będzie INNYCH Morticii i Gomeza. Nigdy. Na próżno silą się twórcy kolejnych wersji oraz serialu "Wednesday". Daremne są ich próby. Są na straconej pozycji. Nawet w kreskówce, która - zdałoby się - pozwala ukazać za pomocą szerszego wachlarza środków liczniejsze i bardziej wybujałe emocje niż przeciętna ludzka twarz nie udało się odtworzyć tej chemii, tej siły przyciągania, tych "Morticia-Gomez vibes", którymi bez najmniejszych trudności promieniowali Anjelica Huston i Raul Julia, budząc uzasadnioną zazdrość nie tylko w młodszym bracie Gomeza, ale też, nie ukrywajmy tego, we wszystkich widzach :).

Choćby tylko (aż! aż!) dla nich warto byłoby obejrzeć ten film... co najmniej pięć razy :).

 

niedziela, 13 lipca 2025

Z nie...chęcią, czyli Wyzwania Filmowego dzień siódmy ("Masz wiadomość")

Jak już gdzieś we tekstach dotyczących Wyzwania Filmowego pisałam, czasem nad odpowiedzią na zadane pytanie muszę się zastanawiać, czasami muszę wybierać z wielu filmów, których tytuły przychodzą mi do głowy nader tłumnie, czasem z dwóch (i wtedy opisuję oba :D), a czasem jeszcze nie zdążę doczytać pytania do końca, a moja Jaźń i Podświadomość wrzeszczą odpowiedź, zagłuszając kompletnie (ewentualny) Głos Rozsądku.

To, co wywrzaskuje Jaźń i Podświadomość to wcale nie musi być ani jedyna, ani najbardziej prawidłowa odpowiedź.

Ale nigdy się z nią nie kłócę.

Zakładam, że musi coś być w tym, że Podświadomość wyrzuca z mroków niepamięci akurat ten tytuł. Że coś w nim musiało w szczególny sposób zapaść mi w pamięć, dotknąć jakiejś szczególnie czułej struny, coś wyjątkowo we mnie poruszyć.

Tak było w przypadku "Życia na podsłuchu".

I tak było, gdy tylko przeczytałam temat Szóstego Dnia Wyzwania, a mianowicie

Film, którego naprawdę nienawidzisz


W moim przypadku jest to

"Masz wiadomość" (tyt.oryg. "You've Got Mail")
Reż. Nora Ephron



 Rok produkcji - 1998 (PL. - 1999)
Główne role - Tom Hanks
                       Meg Ryan
                       Greg Kinnear
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 115 min.

 

I ja tego filmu nienawidzę dogłębnie, ja go tak nienawidzę, że aż mi się ręce trzęsą, gdy to piszę, wszystkiego w nim nienawidzę, od pierwszej do ostatniej minuty, od napisów początkowych po plakat, łącznie z tym cholernym, Bogu ducha winnym labradorem na obrazku!

(przerwa na oddychanie do woreczka)

Nowy Jork.

Kathleen Kelly prowadzi odziedziczoną po mamie księgarenkę "Sklep za rogiem", urocze, przytulne miejsce z duszą, które kocha, i które jest dla niej czymś o wiele więcej niż tylko miejscem pracy. Sprzedaje w niej  książki dla dzieci i od wielu lat zatrudnia tych samych pracowników (najstarsza pracownica znała jeszcze matkę Kathleen). Wiedzie skromne, ale szczęśliwe życie, od dłuższego czasu jest prywatnie związana z trochę roztrzepanym, ale sympatycznym dziennikarzem i nic, zdałoby się, nie będzie w stanie zakłócić spokoju i zadowolenia, w jakim żyje.

Do czasu.

W dzielnicy, w której znajduje się sklepik Kathleen niejaki Joe Fox, finansowy gigant i bezwzględny człowiek interesu, otwiera swój megastore. Jak megastore to i, rzecz jasna,  megaksięgarnia, a w tej księgarni, oczywiście, ceny niezwykle konkurencyjne oraz cappuccino serwowane w księgarnianej kawiarni, ponieważ Joe Foxa stać na wszelkie obniżki, promocje, ceny prawie hurtowe i inne takie. Nie ma mowy, żeby malutka, rodzinna księgarenka poradziła sobie z taką konkurencją, zwłaszcza, że właściciel megastore i tak zamierza ją przejąć tak, jak przejął liczne małe księgarenki w okolicy otwieranych przez się kolosów. I to pomimo faktu, że - błąkając się z dwojgiem siostrzeńców po mieście -  trafia przypadkiem do "Sklepiku za rogiem" i doznaje zachwytu na widok jego uroczej właścicielki (w pełni zrozumiałe, kto by nie doznał zachwytu na widok Meg Ryan? Nawet ja bym doznała, a jestem Złą Kobietą). Zachwyt jednakowoż zachwytem, a biznes jest biznes, i oto los miłej księgarni zostaje przesądzony.

Pracownicy "Sklepu za rogiem" postanawiają co prawda ratować swoje miejsce pracy, ale - gdy kampania reklamowo-ratunkowa nie przynosi rezultatu - Kathleen zmuszona zostaje zamknąć księgarnię...

Tymczasem naszemu Joe nie wiedzie się w życiu prywatnym, ale na pociechę ma internet, w tym internecie nicka NY152, oraz poznaną w sieci kumpelę od serca, niejaką Shopgirl, istną Bratnią Duszę, z którą wymieniają maile i piszą w nich o wszystkim, o ulubionych książkach, o motylku w metrze, o piesku, o Jane Austen...

O różnych rzeczach piszą, tylko nie wspominają, kim są w realu.

A już zwłaszcza on nie wspomina.

Gdyż tylko on zna całą prawdę. Próbował flirtować z Kathleen już podczas pierwszego spotkania, ale został zdemaskowany, więc tu mamy 1:1 - on wie, jak ona wygląda i kim jest, ona wie, jak wygląda on, i kim jest też.

Następnie Joe jako NY152 umawia się z Shopgirl, i w ten sposób dowiaduje się, z kim tak naprawdę koresponduje...

 

Czuję się w obowiązku wspomnieć, że autorzy komedii romantycznych nie mają ze mną lekko, co ich co prawda w najmniejszym stopniu nie obchodzi, ale jednak. Zamiast się wzruszać widzę i punktuję wszystkie te "niedasie", od których w komediach romantycznych zazwyczaj się roi, zauważam  wszystkie braki, luki i bzdury, zamiast odczuwać zazdrość, że innym tak ładnie się udaje, a moje życie jest taaaaakie nudne i taaaakie przewidywalne przewracam oczami, a zamiast wyzwalających w jakże licznych damskich piersiach jakże liczne westchnienia zachwycających scen i porywających bohaterów ja widzę czerwone flagi, i dotyczy to filmów naprawdę dobrych w swoim gatunku, albo wręcz wybitnych, jak "Love Actually" (no bo serio, nikogo nie niepokoi, że bohater grany przez Colina Firth - któremu wiele mogę wybaczyć, ale jakieś granice są! - po dwóch tygodniach znajomości PROSI O RĘKĘ dziewczynę, z którą tak naprawdę nie zamienił słowa, nie wie o niej nic i zna wyłącznie jej imię? I ONA SIĘ ZGADZA, a też nie wie o nim niczego, tylko zna jego imię? No, dobra, to Colin Firth, a dziewczyna jest urocza, ale, bogowie, MAŁŻEŃSTWO???? To przecież chore jest!), "Love Actually", które jest świetnie napisane, doskonale obsadzone i  zagrane, i nawet taka wredna, nieromantyczna żmija jak ja zaczyna myśleć i wyciągać wnioski dopiero jakiś czas po projekcji - a MIMO TO znajdę coś, czego mogę się uczepić.

To co dopiero można rzec o średnim produkcyjniaku, w którym w dodatku od tych cholernych napisów początkowych do samego końca wyczuwam taki sprytny zamysł "Meg Ryan i Tom Hanks tak nam się ślicznie sprawdzili w "Bezsenności w Seattle", film zarobił 228 mln dolarów, zróbmy inny film z tą samą parą, no to się musi udać!".

I w dodatku nie znoszę Toma Hanksa. No nie cierpię człowieka. Znaczy, stój, człowieka całkiem lubię. Tom Hanks wydaje się być sympatyczny, ma poczucie humoru, miło wypada na wywiadach i ma dobry kontakt z obserwatorami na tych wszystkich soszjalach, co to teraz gwiazdy zmuszone są mieć. W najmniejszym stopniu nie wpływa to jednak na fakt, że nie znoszę go jako aktora, w mojej opinii jest na maksa przereklamowany, gra zawsze na jedno kopyto, a łatwo jest odgadnąć, że nie jest dla mnie rzeczą prostą wczuć się w komedię romantyczną, której głównego bohatera uważam w najlepszym wypadku za kluskę o twarzy pozbawionej umiejętności wyrażania emocji (w "Bezsenności w Seattle" odbijał Meg Ryan Billowi Pullmanowi, a mnie było wszystko jedno, jakiego dupka grał Bill Pullman, bo raz, że był to Bill Pullman, którego wielbię i kocham nawet, gdy gra psychopatę, a dwa - że w moich oczach każdy byłby lepszy niż Tom Hanks w roli bohatera romantycznego, i co nam pan zrobi).

Ale tak naprawdę pal licho wtórny zamysł obsadowy, pal licho Toma Hanksa i pal licho próby odcinania kuponów od wcześniejszego sukcesu.

Ja bym po prostu chciała wiedzieć, jaki zamysł przyświecał twórcom, którzy zrobili film o, wybaczcie mój klatchiański, wykorzystującym bohaterkę na każdym możliwym poziomie skurwielu, po czym próbowali nam wmówić, że to dogłębnie romantyczna historia o Miuości Ponad Wszelkimi Przeszkodami.

Bo cóż my tu otóż mamy.

Otóż mamy tu typa, który może działać na wspomnianych wielu poziomach zza kulis, bowiem ma wiedzę. Wchodząc do księgarni Kathleen wie, że wchodzi do miejsca, które zamierza unicestwić. Zachwycając się jego właścicielką wie, że zachwyca się osobą, której za chwilę zabierze miejsce pracy i poczucie bezpieczeństwa, i pośle na bruk jej współpracowników i przyjaciół. I czyni to. Bez mrugnięcia parchatym oczkiem.

Umawia się na randkę ze swoją internetową znajomą i odkrywa, że znajomą tą jest, o niespodzianko, o zaskoczenie stulecia! - nasza Kathleen. I w tym momencie wie już WSZYSTKO. Może sterować sprawami zza kulis. Może napuszczać Kathleen na swoje wcielenie w realu, by po chwili napuszczać ją na wcielenie w wirtualu. Pojawia się w życiu dziewczyny jako Joe, a moment później - jako NY52. Kłamie, kręci, bawi się jak kot myszą, a przy okazji, mimochodem zabiera jej wszystko, co kochała (księgarnia PO MATCE!!! w której Kathleen spędziła dzieciństwo! Bogowie, ja do teraz tęsknię za starym mieszkaniem, które moja mama sprzedała lat temu... dużo, za moją zgodą i wiedzą..., a taka księgarnia to przecież coś o wiele, wiele więcej!...), zostawiając ją bez środków do życia. Nie wydaje się mieć z tym żadnych problemów.

A przede wszystkim nie wydaje się, by chociaż w jakimś zakurzonym, zwykle nieużywanym kąciku jego mózgu zaświtała myśl, że to, co zrobił jest... nie do końca fajne.

- Ty byś mu tego nigdy nie wybaczyła, nie? - spytał mnie Pan Małżonek, po dłuższej chwili zafascynowanego wpatrywania się, jak z rozwianym włosem i parskając ogniem z nozdrzy opowiadałam mu, o czym dziś będzie pisane; a ja tylko na niego popatrzyłam bez słowa, do tego stopnia to pytanie było dla mnie retoryczne.

Nigdy? Nigdy to zdecydowanie za krótko. Jak mogłabym wybaczyć komuś, kto do tego stopnia i na tak licznych przykładach pokazałby mi, że nie można mu ufać? Kto skrzywdził mnie rozmyślnie, kto mnie przez wiele miesięcy oszukiwał bez wahania i bez skrupułów, o kim NIC nie wiem, chociaż udawał mojego przyjaciela? I komuś, kto - a to jest coś niewybaczalnego w moich oczach na tylu poziomach, że jednego wcielenia byłoby za mało, by wymienić je wszystkie - stał się przyczyną krzywdy moich przyjaciół?

Nie, tego wybaczyć nie byłabym w stanie.

Kathleen jednakowoż nie ma tego problemu.

Umawia się na randkę Drugiej Szansy z tą swoją Internetową Pokrewną Duszą i co robi, odkrywając, że to facet, będący przyczyną wszystkiego tego, co wymieniłam wyżej?

Czy daje mu w mordę, tak od serca?

Czy patrzy na niego, lodowato, po czym odwraca się i odchodzi?

Czy chociaż robi mu awanturę z wyzwiskami?

Nie.

Ona rzuca mu się na szyję z "Marzyłam, żebyś to był ty!" na ustach.

Brawo.

No brawo ty, dziewczyno! 

Jesteśmy z ciebie dumni! Wszyscy, jak tu siedzimy.

Gratulujemy ci wejścia w związek z człowiekiem, który oszukiwał cię, zawodził twoje zaufanie, kłamał i bawił się tobą dłuuuugo i z upodobaniem i w sieci, i w rzeczywistości. Którego tak naprawdę kompletnie nie znasz, a to, co o nim na pewno wiesz to nie jest nawet czerwona flaga, to coś, co powinno skłonić cię do wyprowadzki na inny kontynent i zatarcia za sobą wszelkich śladów. Który mógłby poddać się jakiejś refleksji, zrobić coś miłego, nie wiem, przenieść twoją księgarenkę do megastore'u, zatrudnić twoich przyjaciół, jakoś próbować zrekompensować ci straty moralne... albo może chociaż powiedzieć "przepraszam"... ale tego nie robi. 

I, najwyraźniej, nie musi. Po co? Nasza Kathleen przecież padła mu w objęcia, najwyraźniej nie mając z przejściem nad powyższymi faktami do porządku dziennego żadnego kłopotu, iście jak on z moralną stroną imprezy, ach, te kobitki, takie są uczuciowe, jak się zakochają wszystko wybaczą, wszystko, zresztą, jakie wybaczą, co wybaczą, co tu jest do wybaczania?

Przecież nie to, że nasz Joe ostatecznie wzbogacił się kosztem księgarni Kathleen (tak jak poprzednio wzbogacał się kosztem innych ludzi, którym nie poświęcił nawet sekundy refleksji), a ona sama została bez pasji, bez pracy, bez finansowego zabezpieczenia, bez przyjaciół, bez niczego.

Ale za to ma MIUOŚĆ.

Wrrrr.

 

NIE POLECAM.


 


środa, 9 lipca 2025

Na pamięć, czyli Wyzwania Filmowego dzień szósty ("Valmont")

 Film, którego scenariusz znasz praktycznie na pamięć

- zapoznała się z dzisiejszym tematem Wyzwania moja Rodzina, po czym wykrzyknęła radośnie:

- Oho, będzie "Stowarzyszenie Umarłych Poetów"!

a ja tylko się uśmiechnęłam, wiedziałam bowiem, że choć, co tu będziemy kryć, "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" też znam na pamięć, łącznie z wszystkimi wierszami, wiersze to nawet w trzech wersjach, angielskiej oraz polskiej w tłumaczeniu fachowym oraz w swoim własnym, jest na tym świecie tylko jeden film, który - w wypadku tajemniczego zaginięcia wszystkich jego kopii - umiałabym odtworzyć z pamięci, scena po scenie, i że jest to

"Valmont"
Reż.  Miloš Forman


Rok produkcji - 1989
Główne role - Colin Firth
                       Annette Bening
                       Meg Tilly
                       Fairuza Balk
                       Henry Thomas
Kraj produkcji - Francja, Stany Zjednoczone
Czas trwania - 135 min.


"Valmont" jest swobodną ekranizacją "Niebezpiecznych związków", a "Niebezpieczne związki" to wszyscy, oczywiście, znają, ale jednak pokrótce przypomnę.

Aby zemścić się na swoim kochanku, który przedłożył nad jej wdzięki świeżość i niewinność młodego dziewczęcia, markiza de Merteuil namawia znanego w całym Paryżu ze swych podbojów i sukcesów na polu... miłosnym wicehrabiego de Valmont, aby uwiódł Cecylię de Volanges - tę właśnie naiwną panienkę, którą jej wiarołomny ukochany pragnie poślubić, zadbawszy uprzednio o jej cnotę za pomocą zamknięcia jej w klasztorze w wieku lat dwunastu. Życzeniem markizy jest, aby młody małżonek odkrył w noc poślubną, że ma w swoim łożu zamiast zawstydzonej dziewicy wyrafinowaną libertynkę.

Wicehrabia de Valmont początkowo odmawia, gdyż nudzi go perspektywa łatwej zdobyczy, zwłaszcza, że zafascynowany jest niedostępną pięknością – prezydentową de Tourvel. W przeciwieństwie do markizy, która jedynie udaje wobec świata cnotliwą i pobożną damę, pani de Tourvel rzeczywiście zasługuje na swoją znakomitą reputację, dlatego też Valmont traktuje ten podbój jako wielkie wyzwanie. Markiza musi więc działać innymi sposobami: jako przyjaciółka matki Cecylii często widuje młodą dziewczynę, stopniowo zdobywa jej zaufanie, stając się powiernicą i doradczynią dziewczęcia. Widząc odwzajemnione zainteresowanie młodej panny kawalerem Danceny, podsyca je i steruje wydarzeniami, by wzniecić ogień uczucia Cecylii...



Jeśli, o, Luby Czytelniku, pomyślałeś sobie chociaż raz "Czytam jej bloga od dwóch miesięcy/roku/kilku lat/samego początku, wiem, że całkiem normalna to ona nie jest, spoko, dam radę!" przygotuj się na zaskoczenie, bo tu za chwilę odpali się taka szajba, po której pozostanie Ci albo odlubiać bloga drżącymi rękami (bo z niebezpiecznymi wariatkami lepiej nie mieć do czynienia nawet wirtualnie), albo uznać z pokorą, że jednak nie doceniałeś/-łaś Królowej Matki i jej możliwości popadania w obłęd.

A zatem, "Valmont". Film, który znam na pamięć w dwóch językach. Jedyny film na świecie, który - powodowana rozpaczą i tęsknotą, bo telewizje angielskie przestały go nadawać, telewizja polska nawet nie zaczęła, a płyty jeszcze nie miałam (teraz mam dwie, bo CO BĘDZIE, JEŚLI JEDNA MI SIĘ ZUŻYJE???) - nagrałam sobie po niemiecku rozumując słusznie, że i tak przecież wiem, co w nim mówią, wskutek czego do dziś mogę cytować całe jego fragmenty w języku, którego nie znam.

(- Ich werde meine alte Tante besuchen.
 - Deine alte Tante...
 - Meine alte Tante, ja.
 - Und wie alte ist deine alte Tante?)

Film, o którym wiem wszystko. Wiem, ile kamizelek nosił główny bohater (jedenaście, w tym jedną w dwóch różnych scenach, plus trzy sceny bez kamizelek, tylko w koszuli, cztery bez kamizelek i bez koszuli, w tym jedna w kąpieli, plus prawdopodobnie miał jakąś kamizelkę, gdy leżał w trumnie, ale wówczas było widać tylko jego szlachetny profil, więc nie jestem tego pewna). Wiem, co bohaterowie jedli i co pili, oraz na jakiej zastawie spożywali posiłki. Wiem, w jakich sukniach występowały damy. Wiem, kiedy mogę galopem runąć do kuchni po herbatkę, a kiedy mam tkwić przed ekranem jak przymurowana. Wiem, w jakiej sekundzie każdej sceny mogę mrugnąć czy kichnąć, a w jakiej nie mogę mrugać, choćby groziło mi z tego powodu zapalenie spojówek. Wiem, w którym momencie i w jakiej wersji wejdzie jaki motyw muzyczny, wiem oczywiście, który motyw muzyczny przynależy do jakiego bohatera czy bohaterki i umiem go rozpoznać po jednej nucie.

I tak dalej, i tym podobnie.

"Valmont" jest jednym z dwóch filmów (drugim są "Wichrowe Wzgórza"), które przypadkowo wkroczyły w me życie w idealnym momencie.

Skończyłam akurat czytać "Niebezpieczne związki" Pierre'a Choderlosa de Laclos, po czym przez czysty przypadek obejrzałam ich wersję filmową pod tym samym tytułem, tę w reżyserii Stephena Frearsa, z Johnem Malkovichem w roli Valmonta, Glenn Close w roli markizy de Merteuil oraz Michelle Pfeiffer w roli madame de Tourvel.

Naturalnie doznałam zachwytu. Książkę miałam świeżutko w pamięci, skończyłam ją nie więcej niż tydzień wcześniej, a ta ekranizacja jest po prostu genialna. Scenariusz Christophera Hamptona - scenariusz napisany na podstawie POWIEŚCI EPISTOLARNEJ!!! - to mistrzostwo świata, wszystko zresztą było tam mistrzostwem świata, kostiumy, wnętrza, muzyka, o kreacjach aktorskich nawet nie wspomnę, ach, jak to było zagrane!!! Glenn Close stworzyła kreację wybitną, Michelle Pfeiffer była doskonała, jak zwykle, John Malkovich, ach, jak ten człowiek grał!!! Jednym drgnięciem kącika ust potrafił wyrazić milion emocji, przeobrażał się jak kameleon, czasem tylko za sprawą zmiany wyrazu oczu. Wybitny film, wybitna ekranizacja, wszystko wybitne, cały ten deszcz nagród w pełni zasłużony, ach, och, no cud, miód i orzeszki!

Po czym kolejne trzy-cztery dni później, również przez przypadek, obejrzałam "Valmonta"...

Kolejny wybitny scenariusz, tym razem pióra  Jean-Claude'a Carrière (którego wielbię, więc jakość scenariusza nie była dla mnie zaskoczeniem) pozwolił mi podziwiać, jak z dokładnie tego samego materiału źródłowego (nawet dialogi, których w powieści nie ma, opierały się w obu scenariuszach czasem na tych samych słowach, tych samych frazach!) można wysnuć opowieść tak całkowicie inną. Inaczej rozłożone akcenty. Inaczej osadzeni w historii bohaterowie. Inaczej położony nacisk na inaczej rozłożone uczucia. Ten sam poziom, jeśli chodzi o kostiumy, muzykę, scenografię; sceny miejskie ciut na korzyść "Valmonta", bo Miloš Forman śmielej wyprowadzał swoich bohaterów na paryskie ulice i jest ich w filmie o wiele więcej niż w "Niebezpiecznych związkach"; ten sam poziom aktorski - wybitna rola Fairuzy Balk jako Cecile, świetny Henry Thomas jako Danceny, IMHO lepsi niż w "Niebezpiecznych związkach", młodsi, bardziej autentyczni w tym pierwszym zakochaniu i kompletnej niewiedzy, co z tym trzeba zrobić, doskonała, a przecież zupełnie inna markiza de Merteuil, przeurocza, niewinna i tak cudownie nieporadna wobec obezwładniającego ją, niechcianego uczucia Meg Tilly jako pani de Tourvel...

I zupełnie, zupełnie inny Valmont.

Oba filmy obejrzałam będąc może nie dziewczątkiem już, ale kobietą młodą, w pełnym rozkwicie, że tak to ujmę... eee... mej emocjonalności, o!

I w pełnym rozkwicie tejże emocjonalności napisałam w Mych Bezcennych Pamiętnikach, Które Pisałam Pasjami, Co Obecnie Bardzo Doceniam: "Moje szanse w starciu z Valmontem Colina Firth oceniam najwyżej na tydzień. Moje szanse w starciu z Valmontem Johna Malkovich... zakładając, oczywiście, że nie rzuciłby się na mnie, nie ogłuszył, i nie wziął siłą, co, jak z filmu wiadomo, potrafiłby uczynić... cóż, szanse te oceniam następująco - jesteśmy na bezludnej wyspie, od nas zależy przetrwanie gatunku, gatunek wymiera".

(gdyby byli wśród mych Czytelników tacy, co pragnęliby mnie przekonać, że Valmont Johna Malkovicha jest lepszy, wierniejszy epoce, wierniejszy postaci książkowej, oraz ma taki szorstki, zwierzęcy, surowo męski magnetyzm to przypominam tylko, że zwracacie się do fanatyczki, a z fanatykami to, wiadomo. Przytakujemy łagodnie, wycofując się na bezpieczną odległość i nie wdajemy się w dyskusję, bo inaczej pas szahida, zgliszcza i ruiny, a szanse, by ją przekonać takie więcej zerowe, o ile nie na minusie).

Nie chciałabym stworzyć wrażenia, że w moim odbiorze o przewadze jednego filmu nad drugim decyduje wyłącznie postać głównego bohatera (czytaj - że Colin Firth podoba mi się bardziej niż John Malkovich), bo tak nie jest, ale jednak... cóż, głównym bohaterem "Niebezpiecznych związków" jest znany ze swej fachowości uwodziciel. Człowiek, którego sława sięga daleko poza Paryż, którego matki panien na wydaniu starają się przyjmować jak najrzadziej, a już nigdy i pod żadnym pozorem nie zostawiać go ze swymi córkami samego, bo sam fakt, że spędził on z panną pięć minut bez nadzoru przyzwoitek, najlepiej licznych, może położyć się nieusuwalnym cieniem na jej opinii i zrujnować szanse na zamążpójście. Mężczyzna, którego liczba zakończonych sukcesem podbojów idzie w dziesiątki (albo i setki, jeśli wierzyć jednemu z listów do pani de Tourvel).

Czy nie byłoby miło zrozumieć, co on takiego w sobie miał, że uwodził? Jakim sposobem doprowadzał liczne damy, by, omdlewając, osuwały się w jego gościnnie wyciągnięte ramiona?

Tymczasem Potomek Młodszy po obejrzeniu ze mną "Niebezpiecznych związków" spytał mnie z odrazą: "Czy właśnie obejrzałem film o facecie, który gwałcił kobiety?" i nie był w swej ocenie tak daleki od prawdy, jak mogłoby się wydawać. I ja wiem, konwencja, realia epoki, wierność materiałom źródłowym, i tak dalej.

Ale nie mogę pojąć, co osoba tak subtelna jak madame de Tourvel (a w interpretacji Michelle Pfeiffer jest ona wyjątkowo wręcz subtelna) w nim zobaczyła. I nie wierzę jej, gdy mówi: "Zakochałam się beznadziejnie". To znaczy, wierzę, w końcu serce nie sługa, ale... no, nie rozumiem.

Więc tak, Valmont Colina Firth jest zupełnie, zupełnie inny. Jest czarujący, jest trochę postrzelony, jest niewyobrażalnie uroczy; podobno ta uroczość była pomysłem Miloša Formana (bo sam Colin Firth chciał bardziej podkreślić moralne zepsucie swojego bohatera), który zamierzał sprawić, żeby widz dopiero po jakimś czasie zorientował się, że sympatyzuje z człowiekiem dogłębnie zepsutym, znudzonym libertynem, który bawi się ludźmi i którego nie chcielibyśmy mieć w gronie przyjaciół, a nawet znajomych, i to się udało moim zdaniem, więc czasem spod tego wdzięku na moment przebija bezwzględny uwodziciel i widz przeżywa taką chwilę przebudzenia, i zaczyna się zastanawiać, po czym Valmont znów robi się uroczy, aż do następnej chwili mignięcia prawdziwej twarzy spod maski.


Ale bez najmniejszych wątpliwości, bez CIENIA wątpliwości - jest to fachowiec, patrząc na niego nie pytam, co w nim widziała madame de Tourvel, bo wiem, co widziała - to, co CHCIAŁ, by zobaczyła, a gdyby ona była inna, on pokazałby się jej z innej strony i uwiódł ją tak samo bez trudności, tylko w inny sposób. Pal licho, jak wygląda - jest świetny w tym, co robi i jako widz wierzę bez zastrzeżeń w te setki potencjalnych złamanych serc, które za sobą zostawia.

Zaś cały film jest jak... bo ja wiem? Po obejrzeniu "Niebezpiecznych związków" powiedziałam, że już rozumiem, czemu wybuchła Rewolucja Francuska - ona musiała wybuchnąć, musiała zmieść z powierzchni ziemi tych chorobliwie bogatych i chorobliwie zepsutych arystokratów, tych libertynów, grających w szachy ludźmi z bezbrzeżnej nudy, którą odczuwali. 

A "Valmont" jest dla mnie jak barokowa pozytywka. Prześliczna, misterna, prawdziwe cacuszko, które oglądamy, podziwiamy, nakręcamy i słuchamy z uśmiechem, a potem znowu nakręcamy, i znowu się uśmiechamy, słuchając.

I zawsze, zawsze poprawia mi nastrój.

Kończy się źle, wszyscy bohaterowie tracą, nie ma zwycięzców, nie ma triumfatorów, ten film jest dramatem - a mimo to poprawia mi nastrój. Czary, panie ja kogo.

A tak zupełniusio na marginesie wspomnę może, że przyczynił się on wydatnie do rozwoju "Słowniczka języka frywolnego", który stworzyłyśmy z Ukochaną Przyjaciółką. Czerpiąc pełną garścią z licznych dzieł literackich i filmowych, ubogacając go inwencją własną, stworzyłyśmy słownik, przy użyciu którego mogłyśmy przeprowadzić totalnie zbereźną rozmowę i totalnie... dogłębną analizę dowolnego faceta (albo facetki, co kto woli) w dowolnie zatłoczonym miejscu publicznym ze słodkim przeświadczeniem, że nikt nas nie rozumie i co najwyżej możemy zostać obdarzone podejrzliwymi spojrzeniami otaczających nas, a obawiających się osób umysłowo niezrównoważonych, ludzi, a "Valmont" do powstania tego słownika przyczynił się w sposób.... znaczący:).

Wszechstronne dzieło kinematografii!

Powiadam, zaprawdę wszechstronne :).


wtorek, 8 lipca 2025

We łzach, czyli Wyzwania Filmowego dzień piąty ("Cinema Paradiso", "Wszyscy mają się dobrze")

Ciekawa bardzo rzecz, jako osoba, która potrafi popłakać się ABSOLUTNIE na wszystkim, nawet na rzeczach, na których nikomu innemu płakać nie przyszłoby do głowy powinnam po przeczytaniu dzisiejszego zadania popaść w głęboki namysł, po czym zacząć, żmudnie odsiewając te wszystkie "nie, tu mi się zaledwie oczy zaszkliły", "tu płakałam, ale nie wstydziłam się potem wyjść na ulicę, nie liczy się", "o, o płakaniu ze śmiechu nie było mowy, odpada", metodą eliminacji dojść do jakichś dwudziestu pięciu tytułów, z których nijak nie potrafiłabym wybrać Tego Jedynego.

Tymczasem, dokładnie tak samo, jak w przypadku Wyzwania Książkowego  nawet przez sekundę nie musiałam się zastanawiać, jakiemu dziełu kinematografii (to znaczy, to będą akurat dwa dzieła, o czym za chwilę) przypadnie zaszczyt goszczenia na podium.

No więc w wypadku 

filmu, który sprawia, że płaczesz

rzecz wyglądała następująco:

"Szybko poszło" - pomyślałam sobie ostatnią działającą szarą komórką, macając na oślep po stoliku w poszukiwaniu chusteczki - "chyba pobiłam jakiś rekord", zaś Potomek Młodszy, który niezłomnie (i nawet nie zmuszany, całkiem sam z siebie!) towarzyszy mi w powtórkowych seansach spojrzał na moją trzęsącą się brodę i zaszklone oczy, i spytał z głębokim zdumieniem:

- Mamo... już???

Na ekranie właśnie leciały napisy początkowe 

"Cinema Paradiso"
Reż. Giuseppe Tornatore


Rok produkcji - 1988 (pl - 1991)
Główne role - Philippe Noiret
                       Salvatore Cascio
                       Marco Leonardi
                       Jacques Perrin
                       Antonella Attili
Kraj produkcji - Włochy
Czas trwania - 123 min.

I owszem, bardzo możliwe, że płakałam... trochę na zapas, ale to dlatego, że bardzo dawno nie widziałam tego filmu i mi sie uczucia skumulowały, naprawdę!

- O czym jest ten film? - chciał natychmiast wiedzieć Potomek Młodszy, a ja się zacukałam straszliwie, otworzyłam usta, zamknęłam usta, znowu je otworzyłam, popatrzyłam na Syneczka w zamyśleniu, po czym odparłam niezwykle oryginalnie i wyczerpująco:

- O miłości.

I, co gorsza, wciąż nie potrafię znaleźć innej odpowiedzi na to pytanie.


Salvatore jest znanym włoskim reżyserem. Mieszka w Rzymie, a w zasadzie jest obywatelem świata; a pochodzi z małego miasteczka na Sycylii, którego nigdy nie odwiedza.

Pewnego dnia dowiaduje się o śmierci Alfredo, powiadomiony przez matkę, która jest przekonana, że syn będzie chciał przyjechać na pogrzeb.

Jest noc, Salvatore, wyraźnie poruszony wiadomością, kładzie się do łóżka, i pogrąża we wspomnieniach.

Jest chłopczykiem, sześcio-siedmioletnim, wychowywanym przez samotną matkę. Jego ojciec zaginął gdzieś w głębi Związku Radzieckiego jako jedna z ofiar tej nawałnicy, zwanej II wojną światową. Miasteczko, w którym mieszka Toto (jak nazywano Salvatore) jest malutkie, leży na uboczu świata, nikt tam nie przyjeżdża, wszyscy się znają, rozrywek w nim nie ma...

Czy może raczej - jedyną rozrywką w miasteczku jest kino "Cinema Paradiso", a Toto jest filmami zafascynowany, więcej, są jego obsesją. Robi wszystko, by dostać się do małego pokoiku, w którym urzęduje kinooperator, Alfredo, zajmujący sie zmianą szpul filmowych, pilnowaniem kolejności projekcji oraz wycinaniem z filmów scen pocałunków, które za niewłaściwe dla dusz swoich owieczek uznaje ksiądz Adelfio, pierwszy widz i cenzor każdego filmu, który ma zostać wyświetlony w kinie "Paradiso".

Między Alfredo i małym Toto zawiązuje się... trudna przyjaźń :), a chłopiec zostaje w końcu wiernym pomocnikiem kinooperatora.

Pewnego dnia dochodzi do tragedii - w kinie wybucha pożar, zaś Alfredo, który usiłuje go ugasić, ale nie daje rady i traci przytomność, i który zostaje uratowany przez Toto, w wyniku oparzeń traci wzrok. Samo kino, strawione pożarem do fundamentów,  zostaje natomiast za jakiś czas odbudowane i otwarte pod nazwą "Nuovo cinema Paradiso", zaś funkcję operatora otrzymuje w nim dorastający Salvatore.

Młody człowiek zakochuje się w Elenie, córce miejscowego bankiera, i przeżywa pierwszą miłość prawdziwie filmową, niestety, jego szczęście nie trwa długo. Wkrótce dostaje powołanie do wojska, a gdy dwa lata (i tuziny nie otwieranych, odsyłanych z adnotacją "adresat nieznany" listów) później wraca do domu okazuje się, że Elena wyjechała z rodzicami i nie wiadomo, gdzie przebywa...

Salvatore opuszcza miasto i powraca doń dopiero po trzydziestu latach, na pogrzeb starego przyjaciela. Po pogrzebie przyjdzie mu zostać świadkiem zburzenia Cinema Paradiso. Na miejscu kina powstanie parking...

"Cinema Paradiso" to jest film, wobec którego jestem zupełnie bezradna. Z jednej strony... cóż, jest to film o miłości, o miłości do tego, co naprawdę kochamy w życiu, co sprawia, że to życie ma dla nas barwy i jest niezmiennie fascynujące, co nas napędza do działania i napełnia nasze głowy marzeniami.

Ale jednocześnie jest to niemalże dokument, opis świata dźwigającego się po apokalipsie (ukazanej nienachalnie, aluzyjnie, po mistrzowsku, za pomocą kilku scen, kilku zdań), a wszystko to na tle sycylijskiej prowincji i powojennego, smutnego krajobrazu; i dziejów kina w małym mieście, w którym wszyscy się znają, i w którym miejscem gromadzącym całą wspólnotę jest właśnie kino na rynku. To właśnie w kinie "Paradiso" ludzie się poznają i zakochują, zawierają przyjaźnie, załatwiają porachunki, to jest miejsce, gdzie przychodzą spędzić czas ze znajomymi, posłuchać plotek, wyspać się, najeść  albo zrobić komuś głupi kawał. 

I jest to również film o młodzieńczych marzeniach i fascynacjach oraz ich wpływie na dorosłe, poważne życie.

No i o powrotach. Artur Schopenhauer powiedział kiedyś, że wystarczy wrócić w jakieś miejsce, które kochaliśmy i za którymi tęskniliśmy, by sie przekonać, że tak naprawdę tęskniliśmy za samymi sobą z tych dawnych, dawnych czasów, gdy byliśmy gdzieś naprawdę szczęśliwi. I w "Cinema Paradiso" trochę to widać. To, że powroty okazują się trudne, a decyzja o nich jest ryzykowna i obarczona dużą dawką strachu, najbardziej chyba przed samym sobą, swoimi reakcjami i swoimi emocjami.

Bo co jeśli okaże się, że nie pozostało w nas już nic, czym żyliśmy niegdyś, będąc szczęśliwymi w tym miejscu?

Jest to także film, który trochę bałam się pokazać Potomkowi Młodszemu jako przedstawicielowi pokolenia, które przyzwyczajone jest, że to, co dzieje się na ekranie miga, przelatuje i zmienia się w mgnieniu oka. Tymczasem akcja "Cinema Paradiso" toczy się wolniutko, w tempie leniwych, rozgrzanych, sycylijskich dni i wieczorów, spokojnie, jak życie, jeden zwykły dzień po drugim zwykłym dniu, czasem przełamane jakimś wytrącającym z rutyny wydarzeniem, i tylko geniusz reżysera opowiadającego nam tę historię sprawia, że w tej zwykłości dostrzegamy prawdziwą magię.

Ostatnie dwadzieścia minut filmu spędzam płacząc tak rzewnie, że istnieje realne ryzyko odwodnienia, a ostatnia scena robi ze mnie mokrą plamę, którą trzeba delikatnie zbierać łyżeczką. Przyznać trzeba, że tym razem Potomek Młodszy dzielnie towarzyszył mi w tych spazmach (no, dobra, ja spazmowałam, on z godnością ronił łzy), powtarzając między szlochami: "Jestem chyba za młody, żeby to zrozumieć, jestem za młody, żeby to zrozumieć", co oznacza, że niegłupie z niego stworzenie. Gdy - będąc tylko nieznacznie od niego starsza - płakałam, oglądając "Cinema Paradiso" po raz pierwszy nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że jestem za młoda, by je zrozumieć - a byłam. Dla osoby doświadczonej życiowo końcówka tego filmu, te ostatnie dwadzieścia minut, to jest rozdzierające doświadczenie, które osoba taka rozumie aż za dobrze - i dlatego robi się z niej mokra kałuża o wiele szybciej niż kiedyś, gdy zbierać ją łyżeczką trzeba było dopiero po ostatniej scenie...

Czuję się jednak w obowiązku uświadomić Was, o, Ukochani Czytelnicy, że "Cinema Paradiso" nie jest największym osiągnięciem Giuseppe Tornatore jeśli chodzi o stworzenie filmów dla osób dorosłych, które snują rozważania na temat swojego życia, przemijania, popełnionych błędów, straconych okazji... i z których po projekcji zostaje mokra, słona i NAPRAWDĘ wielka kałuża.

Najwyższym jego osiągnięciem w tym temacie jest

"Wszyscy maja się dobrze" ("Stanno tutti bene")
Reż Giuseppe Tornatore

 


Rok produkcji - 1990
Główne role - Marcello Mastroianni
                       Michele Morgan
                       Valeria Cavalli
                       Marino Cenna 
Kraj produkcji - Włochy, Francja
Czas trwania - 126 min.

Matteo Scuro (Marcello Mastroianni) jest wdowcem, emerytowanym pracownikiem sycylijskiej kolei. Pewnego dnia postanawia odwiedzić pięcioro swoich dzieci mieszkających w kontynentalnej części Włoch. W ramach niespodzianki. Jadąc z wizytami przemierza cały kraj, odwiedzając Neapol, Rzym, Mediolan i Turyn. Jedną noc spędza nawet na ulicy między bezdomnymi...

I już.

To jest całe streszczenie tego filmu.

Tam się naprawdę nic innego nie dzieje.

A przy tym jest to film, który sprawił, że przysięgłam sobie, że nigdy, nigdy, absolutnie nigdy w życiu nie zrobię moim dzieciom podobnej niespodzianki. Zawsze będę zapowiadać swój przyjazd z fanfarami i co najmniej tygodniowym wyprzedzeniem. Niech mają czas, by przeorganizować swoje życie. I by pochować w szafach swoje trupy - jeśli będą jakieś miały.

Bo dzieci Matteo mają. Mają mnóstwo, naprawdę mnóstwo trupów do poukrywania, mają masę sekretów, ich ojciec nie wie o nich nic. Nic. Ma stworzoną w głowie wizję, którą  był karmiony, wizję swych dzieci jako ludzi sukcesu, a każde zadowolone z życia, które sobie wybrało. Jesteśmy szczęśliwi, tato. Możesz być z nas dumny. Możesz wrócić do domu i powiedzieć mamie, że też może być dumna.

Nie umiem wyrazić, jak rozdzierający wewnętrznie jest to film. Już za sceny, w których Matteo - patrząc na swoje dzieci - w pierwszej chwili nie widzi tej eleganckiej kobiety. Tej pięknej dziewczyny. Tego mężczyzny z wąsami. Tego uśmiechniętego chłopaka. Widzi dziewczynkę z warkoczykami, i chłopczyka z odrapanymi kolanami, widzi chłopaczka w spodenkach na szelkach, który dopiero co stracił pierwszy mleczny ząb. Już za te sceny należą się Giuseppe Tornatore baty (albo wszystkie nagrody świata, w zależności od tego, czy film ogląda ktoś, kto chciałby chociaż na chwilę przestać płakać, czy pławiący się w uznaniu Prawdziwy Kinoman).

Ale oprócz tego jest to film po prostu... przesycony magią. Oglądając "Cinema Paradiso" Potomek Młodszy co jakiś czas wzdychał z zachwytem i powtarzał: "Magia! Magia!", a przecież w porównaniu ze "Wszyscy maja się dobrze" "Cinema" wypada jednak ciut mniej magicznie.

Uwaga, istnieje amerykańska wersja tego filmu pod tym samym tytułem, Amerykanie lubią pożyczać cudze pomysły, gdy braknie im własnych. I jest to wersja niezła, starannie zrobiona, główną rolę gra Robert de Niro, a Robert de Niro to, wiadomo. Łyżkę wazową zagra jak będzie trzeba.

Ale jest... no właśnie, pozbawiona magii. Poprawna i wzruszająca, trącająca właściwe struny z wprawą profesjonalisty, który wie, co nacisnąć, by wywołać pożądany efekt. Ale nigdy bym jej nie zapamiętała, gdybym obejrzała tylko ją, ot, kolejny ładny film jak wiele innych.

I nie ma w niej

takich scen.

To moja najukochańsza scena z "Wszyscy mają się dobrze". Kompletnie niepotrzebna. Zupełnie po nic. Jest ich w tym filmie więcej. Kompletnie niepotrzebnych i po nic.  Amerykanie nie robią scen zupełnie po nic. Nie wiem, może nie mają wyobraźni? Może producent nie pozwala na fanaberie. A może nie mają potrzeby, żeby...

Zachwycić się do utraty tchu, bez powodu.

Kolejny raz otrzeć znowu napływające do oczu te cholerne łzy.

Zawiesić na chwilę całą Racjonalność i Trzeźwość Osądu.

Nie pytać: "Po co?".

 

I aby dotknąć Absolutu.