Dopiero trzeci dzień Wyzwania Filmowego, a ja już odkryłam, że je uwielbiam, i nawet natychmiast zrozumiałam, czemu!
Bo to, Państwo Szanowne wią. Wakacje są, nieszczęsny Pan Małżonek zmuszony jest - z mniejszym lub większym entuzjazmem - udawać się codziennie do swego Zakładu Pracy, ale reszta towarzystwa - nie.
W związku z czym ta reszta, ze szczególnym uwzględnieniem Waszej, Pozostającej z Szacunkiem, Królowej Matki, najpierw śpi do wypęku. Potem siada na łóżeczku. Przeciąga się. Radośnie odrzuca na bok kołderkę, po czym z promiennym uśmiechem wyskakuje z pościeli, opromieniona świadomością, że oto przed nią kolejny dzień Wyzwania Filmowego, a jej Dzieciomtka są już duże!
Co mają, spytasz, o, uważny Czytelniku, duże Dzieciomtka wspólnego z Wyzwaniem Filmowym?
Otóż to, że można z nimi zgłębiać kolejne dzieła sztuki filmowej mają!
Analizując bowiem listę zagadnień Wyzwania doszłam do wniosku, że - by upewnić się w kwestii wyboru właściwego filmu - należy go uprzednio po raz kolejny obejrzeć. I tak, wczoraj obejrzałam z Potomkiem Młodszym "Życie na podsłuchu" oraz - dla równowagi - moją ukochaną komedię romantyczną, o której będę pisać w siedemnastym dniu Wyzwania. Dziś poszliśmy w komedie, na jutro mam już w planie dwa kolejne filmy, w ogóle do końca tygodnia mam starannie rozplanowane poranki (no, dobra, bądźmy szczerzy - wczesne popołudnia) filmowe, i oto jednak dostrzegam przewagę Wyzwania Filmowego nad dowolnym książkowym, bo gdyby tak na pytanie o ulubioną serię ktoś odpowiedział "Saga Rougon-Macquartów" Zoli (a nie jest to odpowiedź w moim przypadku nieprawdopodobna) to doprawdy chciałabym zobaczyć, jak ją w jeden dzień czyta, żeby sobie odświeżyć doznania!
Wszystko jednakowoż to, co powyżej, nie oznacza jednego.
Nie oznacza, że (niektóre) odpowiedzi nie wymagają ode mnie bicia się z myślami, dokonywania wyborów albo w ogóle zostawiają mnie w stanie zawieszenia ("Ulubiona historia miłosna w filmie" to temat na dzień piętnasty, a ja go chyba zostawię na koniec, bo chwilowo jedyna odpowiedź w temacie, jaka dysponuję, to rozpaczliwe "Nie mam pojęcia!!!"). Inne niektóre zaś wyskakują z pamięci natychmiast, jak bąbelki z szampana (casus "Życia na podsłuchu") i z tymi się nie biję, nawet, jeśli po tym pierwszym przychodzą mi na myśl dziesiątki innych tytułów, uznając, że moja Podświadomość (względnie Nieugaszalne Uczucie) wie lepiej.
Ulubiona komedia
to jest ten przypadek, gdy musiałam bić się z myślami. A konkretnie to, co odbyło się w mojej głowie mocno kojarzyło mi się z (liczną) klasą szkolną, której członkowie pchają się, żeby wszyscy na raz wejść do sali.
No bo to i oba "Vabanki", i "Kingsajz", "Klatka dla ptaków", polska klasyka ("Jak rozpętałem II wojnę światową" i "Sami swoi"), Monty Python i Różowa Pantera, "Dzień świstaka", "Pół żartem, pół serio", czasem Woody Allen (a czasem nie), no i podobno "Narzeczona dla księcia" jest komedią!
By wymienić tylko kilka tytułów...
Ostatecznie zdecydowałam się na
"Goło i wesoło" (tyt.oryg. "The Full Monty")
Reż. Peter Cattaneo
Rok produkcji - 1997
Główne role - Robert Carlyle
Mark Addy
William Snape
Tom Wilkinson
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 91 min.
I to nie dlatego, że w finałowej scenie można w nim oglądać panów wykonujących striptiz.
Ani nawet nie dlatego, że film ten wszedł do mych Rodzinnych Wspomnień za sprawą dialogu Przyjaciółki z Jej Mamusią w temacie prezentów świątecznych...
[dygresja]
Mamusia Przyjaciółki - Co w tym roku dałaś Ani na święta?
Przyjaciółka (spokojnie i zgodnie z prawdą) - Film o osiemnastowiecznym kastracie ("Farinelli", przyp.moje).
Mamusia Przyjaciółki (zachłystując się lekko) - Boję się spytać, co zamierzasz dać jej za rok...
Przyjaciółka (stoicko) - Film o grupie facetów., którzy zakładają zespół striptizerów.
[koniec dygresji]
...ale dlatego, że jest to najdoskonalszy przykład brytyjskości w komedii, który cenię, ba, który wielbię i uważam za absolutnie niedościgły.
Anglia. Sheffield, angielskie miasto przemysłowe. Trwa kryzys gospodarczy, fabryki padają jedna po drugiej jak domki z kart, w wyniku czego wielu mieszkańców miasta traci pracę. Dwaj bezrobotni, byli pracownicy stalowni, stają się trochę przez przypadek świadkami entuzjazmu pań, wywołany w nich za sprawą występu zespołu Chippendales, w związku z czym sami postanawiają założyć podobną grupę striptizerską. Żyć przecież z czegoś trzeba, a to całe rozbieranie się nie wygląda na szczególnie skomplikowane, mogą Amerykanie, to mogą i Brytyjczycy, n'est-ce-pas?
Panowie rozglądają się po miasteczku, organizują casting do przyszłego zespołu, wyłaniają z niego grupę, sześcioosobową, i rozpoczynają żmudne próby. Czasu mają skolko ugodno, i całkiem sporo entuzjazmu, przynajmniej z początku, no, i jeszcze motywację. Reszta to same problemy. Nie są ideałami męskiej urody, nigdy publicznie nie występowali, niektórzy mają kłopot z koordynacją ruchową, niektórzy nie są pierwszej młodości, a niektórzy się wstydzą. Zwłaszcza, że - pomni faktu nie bycia przepięknymi z wyglądu oraz świadomi, że czymś tych Chippendale'sów przebić trzeba - decydują się rozbierać całkowicie do naga.
To jest komedia absolutnie brawurowa, ma w sobie ogromny ładunek pozytywnej energii, a jej bohaterów, pełnych wad i śmiesznostek, a więc bardzo zwykłych, bardzo normalnych, bardzo ludzkich i bardzo nam bliskich łatwo nam polubić. Śmiejemy się z nimi, nie z nich, trzymamy za nich kciuki, bawimy się doskonale,
I ani na chwilę, ani nawet na minutę nie zapominamy, że pod tą zabawną opowieścią mamy prawdziwe dramaty. Mamy mężczyznę, który nie może zapewnić utrzymania swojemu dziecku, więc sąd nie przyznaje mu do niego praw. Mężczyznę, który utraciwszy stanowisko (był kierownikiem w stalowni), traci całkowicie pewność siebie i poczucie własnej tożsamości. Męża, który nie dotyka swojej żony przekonany, że on - brzydki, gruby, bezrobotny, nieużyteczny - budzi w niej odrazę. Mieszkańców miasta, których świat trzęsie się w posadach, kruszy i pada. W tym filmie, który jest komedią, i to śmieszną komedią, jest jedna z najbardziej przejmujących, powodujących wewnętrzne skulenie się, bolesnych scen, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie mogłam wyjść z kina w jej trakcie (zresztą nie wiedziałam, zostałam nią zaskoczona), ale podczas oglądania "Goło i wesoło" w domu z pokoju wychodzę zawsze.
Ten film to jest kwintesencja brytyjskich komedii. Filmów, które nie służą tylko do tego, by się wyśmiać i zapomnieć. Nie, o nich się nie zapomina. Myśli się o nich i zastanawia, co się stało dalej.
Jak poradzili sobie potem bohaterowie "Goło i wesoło"? Przecież nie przeszli na zawodowstwo. Przecież to był numer na raz. Przecież niektóre z ich problemów co prawda może uda rozwiązać - ktoś poprawi stosunki z byłą żoną i będzie być może mógł widywać się z synem, komuś się ułoży w małżeństwie, ktoś znajdzie życiowego partnera... Ale niektórych - nie, i choćbyśmy nie wiem jak się śmiali, lubili bohaterów i trzymali za nich kciuki, nie otworzymy żadnej z upadających fabryk i nie sprawimy, że ich życie wróci do równowagi.
Świetny film, świetne kino, świetna komedia i świetny dramat.
Takie rzeczy tylko made by Great Britain!
PS. Jeśli ktoś chciałby suplement do wpisu komediowego, poproszę dać mi znać, bo boję się, że jakbym go tak umieściła sama z siebie, to post miałby dziesięć tysięcy znaków i w ogóle nikt by go nie przeczytał, nawet Najwierniejsi z Wiernych Czytelników (którym nieustająco zasyłam wyrazy Głębokiego Uwielbienia i Wdzięczności).