czwartek, 21 sierpnia 2025

O miłości, czyli Wyzwania Filmowego dzień piętnasty

Byłam szczerze przekonana, że piętnasty dzień Wyzwania Filmowego zmuszona będę przenieść na sam koniec albo w ogóle z niego zrezygnować. 

Nie na wszystkie pytania Wyzwania było mi łatwo udzielić odpowiedzi. Na niektóre dlatego, że miałam nadmiar pozycji, z których musiałam wybrać zaledwie kilka (albo wręcz tylko jedną). Na niektóre dlatego, że z początku nic mi nie przychodziło do głowy - ale zawsze w końcu przyszło. Na niektóre dlatego, że odpowiedź już się błakała gdzieś tam na stronach tego bloga, powtarzać jej nie było sensu, a nic nowego nie potrafiłam wymyślić.

Ale tylko w odpowiedzi na jedno pytanie odpowiadała mi w głowie głucha cisza. I bez względu na to, jak głęboko szukałam, kogo nie pytałam, ile własnych pamiętników przerzuciłam - była tylko ona. Cisza.

Zaczynałam godzić się powoli z myślą, że najwyraźniej jestem osobą do głębi nieromantyczną, emocjonalnie oziębłą i przepojoną ironią, w związku z czym Kochani Czytelnicy nigdy nie dowiedzą się, jaka jest moja

Ulubiona historia miłosna w filmie

gdy wczoraj, zupełnie nieoczekiwanie, podnosząc się z fotela zastygłam nagle w połowie ruchu, a oczy mi rozbłysły.

- Ależ przecież ja ją mam! - wyszeptałam nieledwie w uniesieniu. - Ja mam ulubioną historię miłosną w filmie!!! Jak mogłam o niej zapomnieć! 

Tyle, że to nie o niej zapomniałam.

Zapomniałam o tym, że ja to ja. 

I po prostu zaczęłam szukać z tej niewłaściwej strony.

Z jakiegoś tajemniczego powodu, zasugerowana tą "historią miłosną" zaczęłam od przypominania sobie wszystkich obejrzanych przeze mnie komedii romantycznych, a przypomnę może, że ja za komediami romantycznymi nie przepadam (co nie oznacza, że nie ma takich, które lubię - w siedemnastym dniu Wyzwania napiszę o dwóch). Potem zastanowiłam się nad romansami, a romansów nie lubię w zasadzie jeszcze bardziej. Potem zastanowiłam się nad historiami miłosnymi w filmach, które nie są ani romansami, ani komediami romantycznymi, i żadna mi do głowy nie przyszła. 

A potem, w połowie tego wstawania z fotela, przypomniałam sobie, że ja to ja, i od razu stało się dla mnie jasne, jaka jest moja ulubiona filmowa opowieść o miłości, i czemu musi to być akurat ta.

Otóż ja rzeczywiście nie jestem romantyczna. Nie jestem romansowa. Nie jestem sentymentalna, szczególnie liryczna ani tkliwa. 

Jestem pełna pasji.

Zawsze taka byłam, od najwcześniejszego dziecięctwa, i to jest coś, czego chyba nie widać po mnie jeszcze bardziej niż mojej patologicznej nieśmiałości, gdyż, no cóż, jestem wyglądowo nienachalna. Myszowata blondynka, blada, trochę przezroczysta, raczej niewidzialna, z oczami ni to szarymi, ni to niebieskimi, chuda, a przy tym z racji tej nieśmiałości usilnie próbująca zlać się z tłem. Może gdybym miała oczy ciskające skry albo była posągowo piękna, może wtedy dopatrywano by się jakiejś głębi pod powierzchnią, ale nie mam i nie jestem. Jestem banalnym szaraczkiem, długim i kanciastym.

Pod tą kanciastą powierzchownością bez przerwy buzują płomienie.

Od zawsze.

Jeśli przyjaźń, to do grobowej deski. Jeśli zachwyt, to taki, z którego trzeba krzyczeć, by dać mu ujście. Jeśli szczęście, to takie, z którego się płacze, albo śmieje, albo też krzyczy, bo inaczej zadusi jak wiatr, wdzierający się do płuc. Jeśli uwielbienie, to totalne. Jeśli nieszczęście, to do samego dna. Jeśli wściekłość, to taka, która zrywa wszelkie okowy, jakby były zrobione z bibuły. Jeśli gniew, to taki, o którym opowiadają jeszcze twoje wnuki, i to na wszelki wypadek szeptem pełnym szacunku. Jeśli rozpacz, to taka, która rozbija na atomy.

A jeśli miłość...

... to nie jakieś zadurzenie, feblik, zauroczenie, to nie "podobasz mi się", nie zakochanie, nie uczucie, z którego można zrezygnować, jeśli jest niewygodne, zbyt trudne, jeśli zjawiło się w nieodpowiednim czasie, jeśli człowiekowi nie odpowiada, albo znalazł on sobie kogoś ciekawszego. 

Jeśli miłość, to nawałnica, która cię porywa i masz akurat tyle siły, by się jej sprzeciwić co suche źdźbło słomy. Fala, która ma moc wyniesienia cię pod samo niebo albo rozbicia o skały. Pragnienie, które wypala ścieżkę prosto do tej drugiej osoby, wyważa drzwi, zmiata wszelkie leżące mu na drodze przeszkody, jak tajfun, jak huragan, jak ognisty podmuch wichru. Potęga, która przeraża i świadków, i czasem osoby, które wzięła w posiadanie, ale te, nawet najbardziej przerażone, są w jej obliczu całkiem bezbronne. Żywioł, który nie pyta o pozwolenie i po prostu cię zagarnia, jeśli masz szczęście... albo pecha.

Tym właśnie jest. Niczym mniej*.

Schodzi się dla niej do piekła. Targuje z Panem Bogiem. Tańczy na balu u Szatana. Znosi każdą klątwę. Walczy do upadłego. Upada się, i podnosi, i znów upada, i podnosi się, zawsze. Błaga się Los, by wreszcie odeszła, i nie umie się znieść myśli, że może będzie kiedyś trzeba żyć bez niej.

Jak mogłam w ogóle pomyśleć, by szukać jej wśród miłych opowieści o miłych ludziach, którzy się spotkali, zakochali, pokłócili, potem pogodzili i żyli długo i szczęśliwie?  Albo nawet wśród takich, które nie kończą się happy endem?

Przecież unieść ją mogą tylko stare, stare historie o ludziach, o których do dziś się pamięta tylko dlatego, że ją spotkali.  Tylko baśnie, w które się już trochę nie wierzy, bo jak można pojąć coś takiego? Tylko mity. 

 Orfeusz i Eurydyka. Lancelot i Ginewra. Mistrz i Małgorzata. Tristan i Izolda.

 Albo Etienne Navarre i Isabeau d'Anjou, bohaterowie filmu

 

 "Zaklęta w sokoła" ("Ladyhawke")
Reż. Richard Donner

Rok produkcji - 1985 (PL - 1991)
Główne role - Rutger Hauer
                       Michelle Pfeiffer
                       Matthew Broderick
                       John Wood
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone/Wielka Brytania
Czas trwania - 121 min.

 

XIII-wieczna  Francja. Okrutny biskup władający Aquilą skazuje na śmierć młodego złodziejaszka Gastona, zwanego „Myszką”. Skazaniec rzeczywiscie jest jak Myszka, potrafi przecisnąć się najmniejszą dziurką, ukryć w najpłytszym załomie muru - i tak właśnie udaje mu się uciec z lochu jako jedynemu więźniowi w historii.

Przed zarządzonym przez biskupa pościgiem ratuje chłopca rycerz Etienne Navarre, dawny kapitan straży biskupa. Navarre przyjmuje zbiega jako giermka. Podróżują razem przez las, by tuż przed zmrokiem dotrzeć do chaty smolarza. Smolarz godzi się za opłatą przyjąć ich na nocleg, lecz nocą próbuje zabić Gastona, który - niekoniecznie zachwycony licznymi obowiązkami, którymi obarcza go rycerz - planował właśnie oddalić się w bliżej nieokreślonym kierunku.

Przed śmiercią ratuje chłopca wielki czarny wilk, a gdy Gaston, silnie spłoszony, wraca do chaty smolarza, zastaje w niej zamiast Navarre'a, przepiękną, młodą kobietę, która w dodatku zdaje się nie odczuwać żadnego strachu wobec czarnego wilka.

Navarre pojawia się o świcie, po czym kolejnej nocy historia się powtarza - rycerz znika, a zamiast niego pojawia się piękna kobieta, która nieopatrznie uwalnia chłopca, rozsądnie przywiązanego do drzewa przez kapitana Navarre, usiłującego w ten sposób uniemożliwić mu ucieczkę. 

Ucieczka, cóż, nie zostaje uniemożliwiona, i nasz młodzieniec wpada prosto w łapy ścigających go (oraz kapitana Navarre, nie wiadomo, którego z nich bardziej) sług biskupa. Zdradza im plan Navarre’a, który zamierza udać się do Aquili, by zabić biskupa, co słysząc gwardziści zastawiają na rycerza zasadzkę. Gaston jednakże ostrzega o niej nadchodzącego Navarre’a, kapitan Navarre z niewiadomych przyczyn (może polubił Gastona, w sumie nic dziwnego, naprawdę udany z niego chłopiec!) ponownie ratuje mu życie i odpiera przeciwników, jednak w trakcie walki jego sokół zostaje postrzelony z kuszy.  Ranny w potyczce Navarre rozkazuje Gastonowi zabrać rannego ptaka do pobliskich ruin zamku, gdzie mieszka zakonnik Imperius. 

Gdy Imperius, po pobieżnym opatrzeniu sokoła i troskliwym umieszczeniu go w izbie oddala się pospiesznie, by przygotować leczniczy napar i okłady z ziół, ciekawski Gaston wślizguje się do komnaty i odkrywa, że sokołem jest kobieta, którą spotkał poprzedniej nocy. 

Chcąc nie chcąc Imperius opowiada młodzieńcowi historię Navarre'a, towarzyszącej mu sokolicy, złowrogiego biskupa Aquili i jego paktu z diabłem, pozwalającego mu rzucić najokrutniejszą klątwę... 

 

"Zaklęta w sokoła" jest przepiękną baśnią o sile rażenia mitu, w moim odbiorze bliską krewną mitów arturiańskich. Rutger Hauer w roli kapitana Navarre jest... och, ON JEST. Piękny, mroczny, prawdziwy bohater tragiczny, zmagający się z bezlitosną klątwą. Michelle Pfeiffer jest kobietą piękną (zawsze), ale w tej roli po prostu jaśnieje. Matthew Broderick jest uroczym szaławiłą, wcale się nie dziwię, że Navarre go nieustannie ratował, zamiast machnąć ręką i pozwolić dać mu się zabić wrażym siłom biskupa Aquili. Baśniowe średniowiecze jest naprawdę średniowieczne - kościoły są wyniosłe, zamki dumne i potężne, ruiny bardzo ruinowate, chata smolarza biedna jak trzeba, uliczki miast brudne, karczmy dość chaotyczne i nie na wypasie, a łowca wilków jest przerażający, zarośnięty i wygląda jak pół-zwierzę (zaś nazbyt błyszczące miecze wybaczamy twórcom, gdyż jest to przecież baśń, a nie film dokumentalny, a nawet nie historyczny).

Zaś miłosna historia jest... taka jak trzeba. Magiczna. Przełamująca wszelkie przeszkody. Jest w niej wierność, oddanie, poświęcenie i bezgraniczne, bezgraniczne uczucie.

To jest piękny film. Piękny. 

Dla nieromantycznych romantyczek o mitologicznym zacięciu :).

 

Jakkolwiek nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że jest coś, co mnie w tym  filmie po prostu boli, a tym czymś jest muzyka (Andrew Powell otóż jest za to odpowiedzialny! Oraz Alan Parsons Project). Ja naprawdę kocham muzykę z lat 80-tych, ale NO JUŻ NAPRAWDĘ BEZ PRZESADY oraz kto do tego dopuścił. Mamy oto scenę, wjeżdża Rutger Hauer, cały na czarno, piękny, mroczny, z tragicznym rysem, powiewa peleryną, galopuje na swym wiernym rumaku - a w tle  syntezatory i umcy, umcy, i "the 80-ties vibes" takie, że ojejku, ja siedzę na fotelu i przez zaciśnięte zęby powtarzam "Ommmmm... Ommmm..." żeby się uspokoić, a Potomek Starszy konstatuje melancholijnie: "Nie ma dosyć "Ommm" w całej galaktyce" i nie wykluczam, że ma rację. Mamy to średniowieczne średniowiecze, tych rycerzy, te ruiny, tę staranną scenografię, te interesujące kostiumy - i mamy elektroniczne brzmienia, a człowiek tylko czeka, aż mu dadzą neonowymi światełkami po oczach.

 Więc co do muzyki - uprzedzam.

A co do reszty - zachęcam :).

 

*dawno, dawno temu przeczytałam w mądrym artykule naukowym, że taka wizja miłości charakteryzuje osoby albo bardzo młode - to zdecydowanie nie jestem ja -, albo głęboko niedojrzałe emocjonalnie. Ja co prawda uważam, że poddając się, i nie bez ociupiny rezygnacji, wspomnianej wizji po prostu nie podejmuję walki z własnym charakterem (po co? I tak ją przegram), ale gdyby ktoś przychylał się ku naukowej charakterystyce mej osobowości kimże jestem, by to uniemożliwiać :).


środa, 20 sierpnia 2025

Animowanie, czyli Wyzwania Filmowego dzień czternasty (oraz dwudziesty czwarty, tak przy okazji)

Był w moim życiu czas, i nie tak dawno, jak mogłoby się zdawać, gdy dzisiejszy temat Wyzwania, czyli

Twój ulubiony film animowany

był w zasadzie jedynym, na który mogłabym się wypowiedzieć praktycznie bez namysłu i obudzona w  środku nocy, nie oglądałam bowiem niczego innego.

Nie, żebym nie mogła. TEORETYCZNIE mogłam, mieliśmy wtedy telewizor, a Potomki chodziły spać o normalnej porze, byliśmy bowiem Złymi Rodzicami, którzy na to nalegali.

Niestety, chwila, gdy one zasypiały zazwyczaj była też chwilą, gdy na ich nieszczęsnej matce (czyli na mnie) oczy się same zamykały i po prostu padałam, najczęściej twarzą w książkę, bo jeśli miałam do wyboru - poczytać coś czy obejrzeć, zawsze wybierałam poczytanie.

Za to w bajkach, baśniach i filmach animowanych byłam obryta, że ho, ho, zwłaszcza, że Potomki (szczególniej starsze) wdały się w mamusię i też lubią te filmy, które już znają, przy czym Potomek Starszy miał skłonności do popadania w obsesję na jakimś punkcie, a wówczas oglądał to, co go interesowało... no, cóż, obsesyjnie (NIE MACIE POJĘCIA, ile razy oglądałam "Auta" - oraz ile razy czytałam "Stoliczku nakryj się", ale to jest temat na zupełnie inny wpis, - co najmniej pięć razy tyle, co "Stowarzyszenie Umarłych Poetów". Albo i sześć).

A mimo to w sumie się nie skarżyłam, posiadanie licznej grupy dzieciomtek, które dorastały sobie po kolei, przedłużając mój okres oblatania w kreskówkach ponad normę sprawiło, że miałam okazję zapoznać się z naprawdę sporą ilością filmów, których, nie po siadając dzieci, raczej bym nie obejrzała.

I niejednokrotnie wiele bym przez to straciła.

Na przykład (być może, całkiem prawdopodobnie, nie wykluczam, że) straciłabym okazję,by zapoznać się z ABSOLUTNYM dziełem sztuki (filmowej i każdej innej), dziełem, które nie jest li tylko "filmem animowanym", ale po prostu całkowitym, pełnym FILMEM, dramatycznym, mądrym i głeboko humanistycznym w wymowie, i o którym mawiamy z Potomkami z głębokim  przekonaniem: "To nie jest mój ulubiony film animowany. To po prostu jest MÓJ ULUBIONY FILM", czyli z 

"Kung Fu Panda II" 
reż. Jennifer Yuh Nelson


Rok produkcji - 2011
Główne role - Jack Black
                       Dustin Hoffman
                       Angelina Jolie
                       Lucy Liu
                       Gary Oldman 
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 90 min.
 
Zanim pojawiła się "Kung Fu Panda II" w kinach w roku 2008 zaistniała, rzecz jasna, "Kung Fu Panda I", i była doskonała. Opowiadała o żyjącej w Chinach pandzie o imieniu Po. Po jest przybranym synem prowadzącego jadłodajnię gąsiora, ale tak naprawdę kocha, marzy, śni oraz jest zagorzałym fanem kung fu. Pewnego dnia w pobliskiej świątyni odbywa się ceremonia, na której stary mistrz Oogway ma wybrać tego, kto pozna tajemnicę Smoczego Zwoju. Kandydatami jest piątka adeptów – Małpa, Modliszka, Żmija, Żuraw i Tygrysica, ale na skutek zbiegu licznych okoliczności i splotu przeróżnych drobniutkich... zajść Smoczym Wojownikiem zostaje Po, a mistrz Shifu ma go przygotować do nowej roli, pomimo, że - oględnie mówiąc - nie pali się do tej roli i nie wierzy, że puchata, ciężka, kochająca jeść panda ma szansę zostać nie, żeby aż Smoczym, po prostu jakimkolwiek wojownikiem. 
 
Wkrótce z więzienia ucieka złoczyńca i były uczeń mistrza Shifu, Tai Lung (a jeśli ktoś nie widział sceny ucieczki Tai Lunga z więzienia, upewniam, że POWINIEN ją zobaczyć!), który uważa, że Smoczy Zwój należy się właśnie jemu...
 
I wiadomo, oczywiście, że naszemu Po udaje się i pokonać Tai Lunga, i zdobyć Smoczy Zwój, i zostać Smoczym Wojownikiem, cała historia zaś jest opowiedziana w przeuroczy sposób, zanimowana wybitnie, zdubbingowana w sposób, na który nie ma dość słów uznania i zachwytu, to jest, krótko mówiąc, doskonały, mądry, zabawny i wzruszający (śmierć mistrza Oogwaya jest najpiękniejszą i jedną z najbardziej poruszających scen śmierci, jakie w życiu widziałam), a przy tym naprawdę wybitny graficznie i artystycznie film.
 
Po czym trzy lata po nim do kin weszła "Kung Fu Panda II" i stało się to, co stać się nie miało prawa. Nigdy. Nigdzie. W żadnym uniwersum. I w żadnym gatunku filmowym.
 
Część druga okazała się lepsza niż - praktycznie idealna przecież - część pierwsza. 

Zaczyna się ona historią, rysowaną w stylu chińskiego teatru cieni (i, proszę, niech mnie ktoś powstrzyma, nim zacznę zachwycać się nad wizualną stroną dzieła, inaczej ten post osiągnie rozmiar "Nędzników", i to tej pełnej wersji), a opowiadającą o mieście rządzonym przez mądrą królewską parę Pawii. Miasto jest największym w Chinach producentem fajerwerków, co zapewnia jego mieszkańcom finansowy dobrobyt. Niestety, syn królewskiej pary, Lord Shen,  znajduje dla materiałów wybuchowych zupełnie inne zastosowanie. Zaniepokojeni rodzice zwracają się o radę do Wróżbitki, która przepowiada, że jeśli Lord Shen nadal postępować będzie wybraną przez siebie ścieżką, zostanie pokonany przez wojownika odzianego w biel i czerń. Shen postanawia nie dopuścić do spełnienia się przepowiedni i dokonuje masakry, mordując wszystkie znajdujące się na terenie jego królestwa pandy. Przerażeni jego postępkiem rodzice skazują go na wygnanie, na którym Shen pracuje nad tym, by za sprawą sekretnej, a niemożliwej do pokonania broni dokonać podboju Chin i na zawsze zniszczyć sztukę kung fu.

Tymczasem marzenia naszego Po - wydaje się -  w końcu się spełniają – w najbardziej nieoczekiwany sposób przechodzi drogę od sprzedawcy makaronu i pierożków z tofu do mistrza sztuk walki. Teraz może w pełni cieszyć się zasłużoną pozycją powszechnie kochanego Smoczego Wojownika, chroniąc okolicę i jej mieszkańców wraz ze swymi przyjaciółmi i mistrzami kung fu: Tygrysicą, Małpą, Modliszką, Żmiją i Żurawiem. Jego nowe życie zostaje jednak zagrożone wraz z pojawieniem się wszechmocnego Lorda Shena, w dodatku dla Smoczego Wojownika w pewnym momencie staje się jasne, że Pan Ping, właściciel restauracji, nie jest jego biologicznym ojcem. 

W obliczu takiego wyzwania Po musi przyjrzeć się swej przeszłości i poznać prawdę na temat swojego, owianego do tej pory mgłą tajemnicy, pochodzenia i, podążając tym tropem, poznać także  prawdę o sobie samym. Dzięki tej wiedzy będzie mógł uwolnić drzemiącą w nim moc, niezbędną by stawić czoła Shenowi i jego armii...

 

Panie i Panowie, oto przed wami arcydzieło.

Film, na który nie starcza mi słów zachwytu.

To nie jest żadna tam "animacja". Żaden film o zwierzątkach. To głęboki w wymowie dramat, to nie jest historyjka "from zero to hero", to jest opowieść o dojrzewaniu, o dorastaniu, o bohaterze noszącym w sobie rany tak głębokie, że powinny okazać się nieuleczalne, być może śmiertelne. To jest historia o poszukiwaniu prawdy o swoim pochodzeniu, która okazuje się tak bolesna, że powinna być nie do zniesienia. To jest jeden z najbardziej przejmujących filmów o stracie, jaki widziałam. I jeden z najbardziej przejmujących filmów o traumie, z której uleczyć się zdaje się być nieprawdopodobieństwem. I o miłości ponad wszystko. Scena, gdy matka malutkiego Po ratuje mu życie... (również zrobiona w stylu chińskiego teatru cieni, wszelkie traumatyczne wspomnienia Po są tak zrobione, i to jest mega genialne i tak piękne, że zapiera dech w piersiach, i czy już wspominałam, że "Kung Fu Panda II" to jeden z najpiękniejszych wizualnie filmów, jakie widziałam? Tak? To tylko uprzedzam, że pewnie jeszcze raz czy dwa wspomnę)... Gdy widziałam ją pierwszy raz moje najmłodsze dzieci były mniej więcej w wieku Po, czyli, cóż, były bardzo małe, a ja patrzyłam, serce miałam ściśnięte tak, że rozmiarem przypominało orzeszek, i zastanawiałam się, czy bym tak umiała. Czy mam w sobie tyle miłości, tyle poświęcenia, by zrobić to, co ona; i myślałam - i zawsze, za każdym razem myślę - o tych wszystkich matkach w ciągu wieków, które ratowały swoje dzieci oddając je w cudze ręce, bez żadnej gwarancji, że uda się je uratować, powodowane tą olbrzymią, niezmierzoną miłością, tą nadzieją i tą jedną myślą, że trzeba zrobić wszystko, wszystko i za każdą cenę, absolutnie wszystko, by ich dziecko przeżyło, wszystko, choćby je to miało zabić, choćby ich serca miały rozpaść się na miliony okruchów - i wówczas moje się rozpada, zawsze.

A gdy Po zna już prawdę, i stara Wróżbitka mówi mu: "Może twoja historia nie zaczyna się zbyt szczęśliwie. Ale to przecież tylko początek. Najważniejszy jest ciąg dalszy. Ten, który sam piszesz", i na ekranie pojawia się - w kolejności od najnowszej do najstarszej - seria scenek z życia Po, pokazujących jego najpiękniejsze chwile, przyjaciół, ojca, momenty radości, triumfu, szczęścia, nauki, tych małych i tych większych przyjemności - to się to ściśnięte serce nagle rozwija jak kwiat, i znowu można nabrać tchu, i odetchnąć pełną piersią.

I, rzecz jasna, to jest film TAKŻE dla młodszej widowni, więc zdarzają się w nim liczne zabawne teksty 


(- Jaki masz plan?
 - Krok pierwszy uwolnić piątkę.
 - A drugi?
 - Szczerze, to nie myślałem nawet, że pierwszy się uda.


Po:  Mój odwieczny przeciwnik.... SCHODY!

Świnka: Mop smoczego wojownika. Mopował nim podłogę...
Gąsior: Proszę nie dotykać. No przecież się pobrudzi!

Wilk do pawia: Lordzie Szen! Widziałem Pandę. Wojownika kung fu, a walczył jak demon. Był wielki i miękki, a przy tym miły w dotyku!)

ale to jest, upewniam... no, efekt uboczny. A może taki ostatni szlif? Albo balans. Aby osiągnąć złoty środek. Równowagę. Równowaga jest ważnym wątkiem w "Kung Fu Pandzie II" :).

Acz czuję się w obowiązku dodać, że jest na tej doskonałości rysa, a jest nią - moim zdaniem, rzecz jasna, a ze zdaniem tym można sie energicznie nie zgadzać - ostatnia scena, stanowiąca ewidentną zapowiedź części trzeciej. Nie powinno jej być, IMHO (sceny, nie części trzeciej). "Kung Fu Panda II" powinna się kończyć w chwili, gdy Po mówi do swojego przybranego ojca: "I gdzieś tam poznałem prawdę o moich rodzicach. I wiem już, kim jestem. Twoim synem". To uczyniłoby z tego filmu dzieło totalne. A tak, mamy na nim tę rysę. Chociaż, cóż, jest to coś jakby rysa na diamencie wielkości piłki futbolowej. Niby rysa, ale, hej, to diament, i wielki jak piłka! O niewielu dziełach myśli ludzkiej da się to powiedzieć.

Przy okazji odhaczę "dwa w jednym" i już w tym poście napiszę, że 

Moim ulubionym złoczyńcą

(czyli bohaterem dnia dwudziestego czwartego Wyzwania Filmowego) jest 


Lord Shen

Tak jest, widziałam w życiu tysiące filmów, był czas w mym życiu, gdy nie wychodziłam z kina, oglądałam wszystko, jak leci, bynajmniej nie odmawiając sobie filmów trudniejszych emocjonalnie w odbiorze, a mimo to moim ulubionym złoczyńcą, wręcz archetypem złoczyńcy w mych oczach, złoczyńcą, myśl o którym przejmuje mnie dreszczem, jest paw.

Animowany.

I w dodatku nie musiałam się ani chwili zastanawiać, by to wiedzieć.

A co gorsza, jak się zastanowiłam, to nadal był on.

Paw. Lord Shen. Zatrzaśnięty w swej głowie, poraniony - głównie także w swej głowie -, bezwzględny i lodowaty. Niezdolny do współczucia, chyba nawet nie znający tego słowa. Idący do celu po trupach tak, jakby szedł na spacer po alejce usłanej opadłymi z drzew liśćmi, nie poświęcając temu, po czym idzie ani jednej myśli. Bawiący się myślą o krzywdzie, którą może wyrządzić innym, chociaż nie, on chyba w ogóle nie uważa tego, co robi, za wyrządzanie krzywdy, on  sie po prostu bawi. Rasowy, budzący grozę psychopata.

(Do sług, ustawiających armatę:

- Trochę bardziej w lewo.
- Ale, panie, to bardzo ciężkie!

-  
Trzydzieści lat czekałem na tę chwilę. Wszystko ma być dokładnie tak jak to zaplanowałem, a zaplanowałem to. Trochę. Bardziej. W lewo.

i po prostu nie da się wyrazić, jak nabrzmiałe groźbą jest to "trochę bardziej w lewo", i jakie budzi dreszcze, nikogo nie podziwiam w tym filmie bardziej i nikogo nie darzę większym szacunkiem niż jednego z podległych Shenowi dowódców, który znalazł w sobie dość odwagi, by odmówić wykonania rozkazu, z którym się moralnie nie zgadzał).

A mimo to czasem przebija przez to jego... obojętne okrucieństwo jakby świadomość, że jest... coś poza, coś ponad, coś, co jest dla niego nieosiągalne. Nie rozumie tego, nie potrafi tego nazwać, ale wie, że to istnieje (Shen do Po - Jak to zrobiłeś? Jak odzyskałeś spokój? Pozbawiłem cię rodziców. Wszystkiego. To są blizny na całe życie...) i jest mu niedostępne. I to go doprowadza do wściekłości - czyli do jedynej dostępnej mu emocji, innych bowiem Lord Shen nie odczuwa (i, och, ta świadomość NAPRAWDĘ budzi grozę).

Przy czym jest doskonale, po mistrzowsku narysowany, jego ogon nie jest ozdobą, jak to sie dzieje w przypadku prawdziwych pawii, jest sztandarem, jest ostrzegawczą flagą, jest bronią, och, mam ochotę wynotować gdzieś nazwiska ludzi odpowiedzialnych za wykreowanie (graficzne, ale nie tylko) tej postaci, wyhaftować je krzyżykami i zawiesić na jakimś domowym ołtarzyku, by móc im codziennie oddawać cześć!

Jeśli jesteście szczęściarzami, którzy jeszcze nigdy nie widzieli "Kung Fu Pandy II" - obejrzyjcie ją koniecznie! Być może jest ona jedynym prezentowanym w tym Wyzwaniu filmem, którego w moim przekonaniu NIE przechwaliłam. 

 
Nie byłabym jednak sobą, gdyby była jedynym filmem animowanym, o którym napisałam.

Zwłaszcza, że 

 "Megamocny" ("Megamind")
Reż. Tom McGrath, Cameron Hood, Kyle Jefferson



 Rok produkcji - 2010 (PL. 2011)
Główne role - Brad Pitt
                       Will Ferrell
                       Tina Fey
                       Jonathan Hill
                       David Cross
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 96 min. 

jest filmem chyba mocno niedocenianym, a gorąco (BARDZO gorąco) przeze mnie wielbionym.

Tytułowy Megamocny jest największym na świecie superzłoczyńcą. Jego głównym celem jest pokonanie superbohatera Metromana, swego odwiecznego przeciwnika ("I zaczęła się długa historia naszych legendarnych zmagań. Nasz starcia robiły się coraz bardziej zażarte. Niektóre wygrywał on, niektóre PRAWIE wygrywałem  ja. Przybrał imię Metromen, obrońca Metrosziti. Ja zdecydowałem sie na coś skromniejszego - Megamocny, niewiarygodnie przystojny geniusz zbrodni i master wszystkiego co złe!"). Przeprowadza liczne a wyrafinowane ataki, układa szczwane plany i przegrywa z godnością, uprzednio prowadząc z Metromanem błyskotliwe rozmowy...

(Megamocny: - Tutaj stary druhu. Nie wiem czy zauważyłeś, ale dałeś się głupio złapać.
Metromen: - Dobra nie można złapać. Dobro to pojęcie, to ideał.
- Ale nawet najwznioślejsze ideały z czasem patynuje czas.
- Dobro to metal szlachetny i nierdzewny.
- Ale metale topi gorące pragnienie zemszty.
- Mówi się: ’zemsty’, i najlepiej smakuje na zimno.
- Ale można ją podgrzać w mikrofalówce zła! 
- Na którą ci za chwilę wygaśnie rękojmia!
- Rękojmię można przedłużyć.
- Rękojmia jest nieważna, jeśli produkt użyto niezgodnie z instrukcją.
Roxanne: Oj, dziewczynki, dziewczynki, obie jesteście ładne. Mogę już iśc do domu?)

Jednak kiedy naszemu złoczyńcy wreszcie już udaje się osiągnąć swój cel, traci sens życia i uświadamia sobie, że pokonanie Metromena to był jego największy błąd. Ponieważ nie może być złoczyńcą bez potężnego przeciwnika, postanawia sam stworzyć nowego bohatera. Daje więc  niejakiemu Halowi, kamerzyście pracującemu w lokalnej telewizji, supermoce, dzięki którym staje się on Tytanem, następcą Metromana

(" -Obdarzono cię niekwantyfikowalną mocą.
-Jaką mocą?
-Niekwantyfikowalną. No, niekw... no bez kwantów!
")

Niestety, Megamocny jest w gruncie rzeczy dość naiwny i nie zna się na ludziach. Fatalnie, jak się poniewczasie okazuje,  ocenia charaktera Hala, który jest w gruncie rzeczy zakompleksioną jednostką, hodującą w sobie starannie uraz wobec... no, wszystkich ze względu na lata bycia pomiatanym, i teraz, zamiast chronić świat, postanawia go zniszczyć. Megamocny dostrzega, jak ogromny popełnił błąd

(Megamocny: Masz czelność rzucać mi wyzwanie?
Tytan vel Hal: To miasto jest za małe dla dwóch superzłoczyńców!
Megamocny: Noo, złoczyńcą to może i jesteś, ale na pewno nie super, wiesz?!
Tytan: Tak? A co to za różnica?
Megamocny: Trzeba mieć klasę!!! 

Iiiii! - tu wchodzi Guns'n'Roses, gdyż ścieżka muzyczna w tym filmie jest mega, i super, i supermega :D). 

Od tego zaczyna się proces stawania się przez niego, trochę niechcący, prawdziwym superbohaterem, w którym to procesie spory udział ma także Roxanne, prezenterka telewizyjna, w której Megamocny się zakochuje. 

Państwo kochane, "Megamocny" wymiata. I, ponownie, to nie do końca jest film o tym, o czym wydaje się być (nie było chyba razu, gdy oglądałam "Megamocnego" i nie buntowałam się przeciwko niesprawiedliwemu traktowaniu, któremu poddawany był w szkole, oraz nie przeprowadzałam analiz, w jaki sposób podobne traktowanie może wypaczyć charakter), nie jest po prostu bajeczką, za to jest w znacznie większym stopniu niż przeciętna animacja filmem dla dorosłych. Dorośli bowiem docenią i wspomnianą ścieżkę muzyczną, i dowcip słowny, i sytuacyjny, i, byc może, także złola, bo w "Megamocnym" mamy mojego drugiego w kolejności "ulubionego złoczyńcę", i nie Megamocnego mam na myśli, tylko Hala, czystą analizę przypadku małego (moralnie), zakompleksionego człowieczka, który nagle dostał w swoje ręce olbrzymią władzę, kwintesencję powiedzenia "władza deprawuje, władza absolutna deprawuje absolutnie", totalnie przypadek do obejrzenia i zadumania się, dość gorzkiego.

A przy okazji "Megamocny" jest kopalnią, po prostu kopalnią tekstów, które w Domu w Dziczy cytuje się ciut maniakalnie. 

Nie ma opcji, żeby na tekst: "Kocham cię, mamusiu/ tatusiu/ braciszku" nie padła gromka odpowiedź: "I nawzajem, statystyczny obywatelu!", i wręcz cieszy mnie, smutna skądinąd, świadomość, że nikt poza najbliższą rodziną nigdy już nie wyzna mi miłości, bo pewność, że taką właśnie uzyskałby odpowiedź wydaje mi się mocno stuprocentowa, a nie jest to odpowiedź, na którą ludzie są gotowi.

A poza tym chociażby:

"aż się trzęsę w moich butach ze skóry zwierząt chronionych gatunków!"

 "Ich względy zaskarbił sobie tanimi sztuczkami i ekstrawagancką dystrybucją luksusowych dóbr (...) zaraz, przecież ja też mogę robić popYkorn i mieć głupawych wyznawców!"

  -Zrobiłem mu straszne rzeczy, moja droga. Nie chcę się wdawać szczegóły, ale lasery, prąd...
- O nie, błagam, nie, tylko nie lasery i prąd!!!
- No wiesz, standard.
- O, nie, tylko nie standart!!!

I nie, żebym nie potrafiła lecieć dialogami, które są, ach, jakże mistrzowsko przetłumaczone i zagrane!!! 

(Megamocny: Oczywiście jeśli Metromen przeżyje napór skoncentrowanej mocy szłońca. OGNIAAAAAAAAAA!!!
Metromen: ...
Megamocny: Minion. Ognia?
Minion: Aaa... yyy... musi sie nagrzać, sir.
Megamocny: Że jak?!
Minion: Musi się nagrzać.
Megamocny: Musi się nagrzać?! SŁOŃCE musi się nagrzać?!
Minion - Jeszcze tylko sekunda... i już za tyci, tyci... kici, mici tyci momencik... będziemy... 

Zaś gdyby ktoś nie wierzył/ wątpił/ nie potrafił sobie wyobrazić ogromu mych uczuć dla tego filmu, naści, tak wygląda ekran blokady mojego telefonu:


Czyż można kochać bardziej, każdy wszak przyzna, że nie :).

sobota, 9 sierpnia 2025

Pogodne scenki z Krainy Wielkich Jezior Mazurskich, AD 2025, vol.2

Pan Małżonek - Ja już wychodzę z wody...

Królowa Matka (raczej obojętnie, planując już kolejne rzucenie się w fale) - A, to wychodź, wychodź.

Pan Małżonek -... a ty bądź ostrożna.

Królowa Matka (dość nieuważnie) - Zawsze jestem ostrożna.

Pan Małżonek - I nie odpływaj za daleko.

Królowa Matka (ciut ironicznie) - Może jeszcze mam pływać tylko tam, gdzie mam grunt? No jak Bozię kocham, czuję się, jakbyś był moją matką!

Pan Małżonek (wytrwale) - Pływaj wzdłuż pomostu...

Królowa Matka (z niedowierzaniem łamane przez rozbawienie) - NO ALEŻ OCZYWIŚCIE, W TA MINUTA! 

Pan, pluskający się obok i przysłuchujacy się tej wymianie zdań z niewinnym zainteresowaniem; do Pana Małżonka, życzliwie - Pan się nie niepokoi, na tej plaży jest co najmniej dziesięciu chętnych ratowników, którzy w razie czego z wielką przyjemnością panią uratują!


Jak Pan Małżonek to Królowa Matka nie wie, ale ona  poczuła się z miejsca na maksa uspokojona 😁.

piątek, 8 sierpnia 2025

Pogodne scenki z Krainy Wielkich Jezior Mazurskich AD 2025, vol.1

Potomek Starszy (w głębokim szoku) - To coś... to coś... co to w ogóle jest?!

Królowa Matka (niepewnie) - Kameleon...?

Potomek Starszy - Sama jesteś kameleon, on ma płetwę, widziałaś kiedyś kameleona z płetwą?! Co by to nie było, nigdy w życiu czegoś równie obrzydliwego nie widziałem!

Królowa Matka (tonem protestu) - A krówka z oczkami?

Potomek Starszy - ... od piętnastu minut czegoś równie obrzydliwego nie widziałem!



Królowa Matka (uchachana jak pijane prosię w deszcz) - Nie, czekajcie, ja temu muszę zdjecie zrobić...

Potomek Starszy - Ale wiecie, że za tym stoi czyjaś myśl techniczna? Że ktoś pewnego dnia przyszedł do pracy, stanął przed jakąś decyzyjną  komisją od zatwierdzania produkcji i powiedział: "Wymyśliłem takiego świerszcza ze świecącą dupą, to nam się na pewno opłaci!"?


Potomek Starszy - Nie wierze, że to mówię, ale babcia kupiła same potrzebne rzeczy...

Królowa Matka (trzeźwo) - Bo na razie nie dotarła nawet do połowy tego regału, ty wiesz, co będzie, jak zobaczy te krasnoludki w klapku*?!


Matka Pana Małżonka (radośnie  i BARDZO głośno) - Patrz, patrz, kupiłam! No chodź, pokażę  ci mojego ptaszka!

Królowa Matka (tak więcej odruchowo) -  Nie wiem, czy to wypada w miejscu publicznym...

Matka Pana Małżonka (z niegasnącym entuzjazmem)- No dobra, to w domu ci pokażę!


Potomek Starszy - Ojciec, a ty wiesz, że tam gdzieś jest twoja matka? Błąka się między regałami, a wszyscy wiemy, czym to się może skończyć? Więc my szukamy Pompona Młodszego, a ty ją zagarniaj, zagarniaj, płynnymi ruchami w stronę kas!


Królowa Matka (entuzjastycznie) - Znalezliśmy Pompona Młodszego!

Potomek Starszy (z rezygnacją człowieka regularnie rozczarowywanego przez życie) - Ale straciliśmy babcię. Bilans mamy na zero.


Potomek Starszy (nie bez zgrozy w głosie) - O, bogowie, ta latarenka w kształcie domka jest ładna! Nieironicznie mówię! JA TU ROBIĘ ZASIEKI Z WŁASNEGO CIAŁA, A WY KIERUJCIE BABCIĘ DO KASY INNĄ DROGĄ, ona NIE MOŻE tego zobaczyć!!!


Potomek Starszy (z rezygnacją łamane przez zniesmaczenie) - A matka nic, tylko sie śmieje jak chora. Dorosła kobieta, myślałby kto, a zachowuje się tak dogłębnie niedojrzale w miejscu publicznym, naprawdę, wstyd mi za nią.


Tak czy inaczej jedno jest pewne.


Do Action w Piszu NIGDY  nas już nie wpuszczą.


*krasnoludek w klapku okazał się być papugą w klapku, ALE I TAK.

środa, 30 lipca 2025

Reżysersko (oraz w parach), czyli Wyzwania Filmowego dzień dwunasty i trzynasty

Czyli mam taki plan, że Będzie Krótko - tu wszyscy czterej Kochający Czytelnicy robią sobie przerwę na wyśmianie się, - i już możemy lecieć z tematem pierwszym dnia dzisiejszego, czyli

Twój ulubiony reżyser 

- Ha!!! - zawyła Królowa Matka triumfalnie, jakby się było z czego cieszyć. - Ja NIE MAM ulubionego reżysera!

po czym troszkę sklęsła w sobie, no bo może i Ulubionego (takiego, co to, Państwo Szanowne wią, chodzi się na niego do kina, zbiera wycinki z prasy i wielbi po całości, zasłaniając wątłą piersią przed Atakiem Krytyki w jakiejś chwili słabszego momentu artystycznego) to nie ma, za to Prawie Ulubionych to ma, i to - na nieszczęście dla czytających tę notkę i uradowanych, że Będzie Krótko - całkiem sporo.

Ale ograniczy się do czterech (i zaprezentuje ich, w dodatku ze zdjęciami! Bo reżyserzy jakże często pozostają w cieniu aktorów, a to nie jest sprawiedliwe).

Dla nikogo, jak mniemam, zaskoczeniem nie będzie, że trzech z tych czterech już się w Wyzwaniu pojawiło, a jeden pojawi się później, w stosownym dla się temacie, więc stoicko przechodzimy nad oczywistościami do porządku dziennego i lecimy z tym koksem.

Zacznę od Giuseppe Tornatorre,


któremu oddałam stosowny - miejmy nadzieję - hołd we wpisie o całych dwóch filmach, i zapewniam, że nie były to dwa JEDYNE jego filmy, które widziałam, bo widziałam prawie wszystkie (chociaż nigdy nie miałam odwagi obejrzeć "Maleny", ponieważ, tak się złożyło, wiem, o czym jest, w związku z czym muszę mieć specjalny nastrój, by ją zgłębić, a taki mi się jeszcze od 2000 roku nie trafił).

Kolejnym z Wielkiej Czwórki jest Miloš Forman, 


 i o nim mogę powiedzieć już z prawie stuprocentowym przekonaniem, że widziałam niemal wszystkie jego filmy, a już na pewno dużo więcej niż tylko "Valmonta", (chociaż tylko "Valmonta" znam na pamięć), na przykład wszystkie z okresu czeskiego, "Amadeusza" i "Hair" po jakieś piętnaście razy każdy, za to ani razu nie oglądałam "Lotu nad kukułczym gniazdem", gdyż sama nie wiem czemu. Może trochę z tego samego powodu, z którego nie udało mi się obejrzeć "Maleny", a może po prostu się nie złożyło, ale nic to, życie przede mną, no, w każdym razie jeszcze kawałek życia, a że Potomek Młodszy wciąż płonie chęcią nadrabiania luk w kinowym kanonie, mamunia skorzysta z okazji i też nadrobi to i owo.

Natomiast reżyserem, do którego mogłabym rzec drżącym głosem, rzucając mu pełne uwielbienia spojrzenia: "Panie reżyserze, ja pana widziałam we wszystkich filmach, i polskich, i zagranicznych!" jest Peter Weir


(przy okazji odkryłam, że moi wszyscy Ulubieni Reżyserzy są przyjemni na obliczach, czy to nie miłe?), którego WSZYSTKIE filmy rzeczywiście widziałam, w tym co najmniej połowę więcej niż raz (i pomijam tu przypadek "Stowarzyszenia Umarłych Poetów" jako, jednak, swoisty wyjątek). Peter Weir jest pierwszym reżyserem, którego nazwisko jako człowieka związanego z filmem zapamiętałam, i to dziecięciem będąc, za sprawą obejrzanego (nielegalnie) "Pikniku pod Wiszącą Skałą", i na którego świadomie chodziłam do kina, nie wiedząc o filmie nic, nie znając niczego  poza nazwiskiem reżysera - jeśli to nie wyczerpuje znamienia "ulubioności" to nie wiem, co by mogło ją wyczerpywać - i w dodatku chyba nigdy nie doznałam rozczarowania.

Ostatnim z Wielkiej Czwórki jest Kenneth Branagh,


którego wszakże nie dotyczy moja uwaga o pozostawaniu w cieniu, gdyż - nawet pomijając fakt, że jest aktorem - Kenneth Branagh nie lubi, a wręcz nie umie, pozostawać w cieniu,

(Ukochana Przyjaciółka, Wielbicielka Wyż.Wym. i Fachowczyni W Temacie Kina Szekspirowskiego zwykła mawiać - i nie bez cienia ironii w głosie - o kreacji Kennetha Branagha w "Harrym Potterze": 

- Ach, jakież to typowe, Kenneth oglądający obraz, na którym Kenneth maluje portret Kennetha!),


ale wybaczamy mu tę niewinną słabostkę, albowiem go wielbimy, i to nawet w podwójnym charakterze, jako aktora i reżysera, więc tak bardziej totalnie.

Reżyserskie utwory Kennetha Branagha też widziałam prawie wszystkie (chociaż nigdy nie zmogłam "Thora" do końca, sorry, panie Branagh oraz wszystkie wielbicielki Chrisa Hemswortha!), oglądałam je ze względu na osobę reżysera, i nawet prawie wszystkie mi się podobały (tu przyznaję się do rozczarowania, i to masywnego,  "Kopciuszkiem", a nie jestem osobą, którą łatwo rozczarować baśnią), a niektóre wręcz wielbię (na przykład takie "W środku mrocznej zimy", które kocham, i za którym straszliwie tęsknię, bo nigdzie się nie da tego namierzyć, a nie jest to dzieło szczególnie popularne, mało kto o nim słyszał i nie wiem, czy zostało wydane na jakimś przyzwoitym nośniku).

Oraz tak właśnie oto, doszedłszy do Kennetha Branagha, płynnie przejść mogę do kolejnego tematu wyzwania, czyli

Twój ulubiony duet ekranowy

a nie trzeba być detektywem biegłym w swym fachu (a wręcz wcale nie trzeba być detektywem), żeby przypomniawszy sobie umieszczane nie tak dawno na tym blogu wyrazy uwielbienia dla Emmy Thompson, i zauważywszy bystrym czytelniczym okiem przyznanie się do wielbienia Kennetha Branagha dodać sobie dwa do dwóch i zgadnąć, któż może do tego Ulubionego Duetu należeć.

Tak, Błyskotliwy Czytelniku! Moim ulubionym duetem ekranowym nie jest Flip i Flap, Ginger Rogers i Fred Astaire (no, oni może na drugim miejscu) ani Meg Ryan i Tom Hanks!

Moim ulubionym duetem jest Emma Thompson i Kenneth Branagh, 


których poznałam (jako duet, bo osobno to pierwszego zobaczyłam Kennetha Branagha w "Miesiącu na wsi") prawilnie, w "Henryku V"


w którym Emma Thompson tak Cudownie i Bardzo Szybko nawija po francusku (a pod koniec dzieła Kenneth, znaczy, pardon, Henryk V przemierza pole bitwy pod Azincourt do wtóru "Non Nobis Domine", którą to scenę uważam - nieodmiennie, od lat, od pierwszej chwili -  za arcydzieło, wstrząsajace i wspaniałe, wywołujące milion dreszczy i o tak głęboko antywojennej wymowie, że klękajcie narody), a potem pooooszło, "Wiele hałasu o nic", "Przyjaciele Petera" i "Dead Again", możliwe, że w innej kolejności, bo chyba poznawałam te filmy też prawilnie, w kolejności ich produkowania, co znaczy, że "Wiele hałasu i nic" oglądałam jako ostatnie.

Zaś gdy Kenneth Branagh i Emma Thompson się rozstali, nadal pozostali (i wciąż pozostają) moim ulubionym duetem ekranowym, tylko osobno :).

 

Jak również, przebóg, chyba mi się udało i BYŁO KRÓTKO!!!

(jak na moje możliwości)

Lecz nie obawiaj się, o, Zdeterminowany Czytelniku!

Następnym wpisem powrócę do - znanej Ci doskonale - przegadanej normy. 

 

czwartek, 24 lipca 2025

Aktorsko, czyli Wyzwania Filmowego dzień dziesiąty i jedenasty

 ...ponieważ co ja se będę rozbijać na poszczególne dzionki tematy, które można tak ładnie skumulować, c'nie.

A zatem zaczniemy sobie od zadania pod tytułem

Twój ulubiony aktor

i nie damy się pohamować przekonaniu, że o tym to by można książkę, a nie głupią jedną drugą wpisu popełnić, skoro chyba nie ma filmu, w czasie oglądania którego nie wydałabym okrzyku: "Ooooo, to on, uwielbiam go!", a jak kiedyś w przypływie frywolnej nierozwagi postanowiłam sporządzić swoją listę "Top Fifty", to mi to z dziesięć minut zajęło, po czym porzuciłam temat uświadamiając sobie, że trafniej byłoby sporządzić listę "Top Thousand", a tyle to mi się jednak nie chciało.

Co w żadnym razie nie oznacza, że miałam chociaż cień problemu przy wyborze Laureatów Dzisiejszego Odcinka.

Przedstawiając których polecę chronologicznie.

Na miejscu pierwszym mamy moją najstarszą aktorską fascynację, jedyną, obawiam się, która dostała się do Panteonu w sposób, w jaki aktor powinien się tam dostawać, czyli za sprawą... no, cóż, aktorstwa. Nie pamiętam, ile miałam lat, gdy popadłam w trwałe uczucie, pewnie z siedem, i mając te siedem lat obejrzałam sobie w telewizji "Fanfana Tulipana", i wszystko bardzo mi się w nim spodobało (to "Fanfana Tulipana" właśnie winię za swą nieuleczalną słabość do filmów i książek płaszcza i szpady), ale naj-naj-najbardziej spodobał mi się 


Gérard Philipe.

I jak mi się spodobał, tak podoba mi się do dziś.

Byłam (i jestem) wielbicielką zdyscyplinowaną i systematyczną, toteż nie ograniczyłam swojego "podoba mi się" do obejrzenia "Fanfana Tulipana", li i jedynie. Nienienie, ja sobie spokojnie, racjonalnie i przez lata oglądałam wszystko, co udało mi się namierzyć, takie "Wielkie manewry" na przykład po rosyjsku, bo mi jedna z Ukochanych Przyjaciółek w liceum dała cynk, cytuję: "Słuchaj, na rosyjskim kanale leci film, i ten facet, co w nim gra bardzo jest podobny do  Gérarda!" (z czego płynie wniosek, że już w czasach szkolnych mój, nieprawdaż, fijoł nie był tajemnicą), uczyłam się francuskiego oraz posiadałam plik artykułów, zdjęć oraz dwie książki wspomnieniowe na temat Ukochanej Gwiazdy. 

I jakkolwiek są filmy, których do dziś obejrzeć mi się nie udało (nigdy nie widziałam "Idioty" z  Gérardem Philipe w roli głównej, co ma się nijak do faktu, że od zawsze i już na zawsze książę Myszkin ma dla mnie jego twarz)


wciąż nie ustaję w usiłowaniach (tak, mam listę z filmografią, z której sobie wykreślam to, co udało mi się wyhaczyć w telewizji, kinie i na innych jutubach;  czy wspominałam, że jestem systematyczna?), i nie gaśnie we mnie uwielbienie dla wdzięku, którego Gérard Philipe jest dla mnie niedościgłym wzorem. Z powodu, którego zapewne w żaden racjonalny sposób wyjaśnić się nie da on w moich oczach po prostu promieniuje czarem, wobec którego jestem, cóż, taka więcej bezradna, chociaż obiektywnie zdaję sobie sprawę z faktu, że tak naprawdę to tylko wysoki, chudy, długonogi chłopak z burzą włosów, trójkątną twarzą i odstającymi uszami, i tylko oczy, oczy ma niezwykłe, olbrzymie i przejrzyste, jak elf.


 
Na miejscu drugim - chronologicznie, co podkreślam z naciskiem - aktor, którego obecność na podium nie będzie zaskoczeniem dla nikogo, kto choćby pobieżnie przeleciał wzrokiem przez mój wpis o "Valmoncie", czyli


 Colin Firth

Colina Firth ujrzałam po raz pierwszy na oczy na tym właśnie zdjęciu, które wrzucam powyżej, a było to, uwaga, pod koniec lat osiemdziesiątych, co czyni ze mnie (i nie dam się przekonać nikomu, że jest inaczej) jego Najstarszą Stażem Wielbicielkę w Polsce. Zdjęcie znajdowało się w jakiejś zagranicznej gazecie, popatrzyłam na nie, obecności kucającego obok Kennetha Branagha w ogóle nie zanotowałam, za to bardzo dokładnie zapamiętałam i tytuł filmu ("Miesiąc na wsi" to był), i nazwisko Colina Firth (albowiem od wczesnego dziecięctwa przejawiałam nienormalnie doskonałą pamięć do nazwisk), i oczywiście nie zamierzam nikomu wmawiać, że tak mi z tego zdjęcia promieniował talent aktorski oraz osobowość artysty. Nic mi nie promieniowało poza faktem, że Colin Firth mi się podobał, i to pomimo faktu, że miał na tym zdjęciu wąsy, a skoro darowałam mu te wąsy to oznacza, że podobał mi się BARDZO.

Polowanie zaczęłam natychmiast, ale - naturalnie - w dobie bez jutubków, CDA oraz Allegro było to polowanie potężnie utrudnione, skutkiem czego zanim - lata później, obawiam się - udało mi się wreszcie obejrzeć "Miesiąc na wsi" ujrzałam Colina Firth w jednej z licznych filmowych wersji "Damy kameliowej", w której grał Armanda, ukochanego głównej bohaterki.


Naturalnie nawet gdybym usilnie próbowała wmówić Kochanym Czytelnikom, że oglądałam dzieło ze względu na uwielbienie dla dziewiętnastowiecznej powieści francuskiej oraz Grety Scacchi mieliby oni prawo zabić mnie śmiechem, więc nie wmawiam, tylko przyznaję z podniesionym czołem, że zrobiłam to dla Colina Firth, który miał w tym filmie 24 lata i był nieskazitelnie, dwustuprocentowo, przeuroczo chłopięcy, i, no cóż, troszkę mnie ogłuszał wdziękiem 

(oraz miałam lat wczoraj, gdy zorientowałam się, wybierając zdjęcia do tego wpisu, że chyba istnieje typ mężczyzny, który mi się podoba bardziej niż inne, do wczoraj bowiem twardo twierdziłam - nagabywana przez Czytelników wiele lat temu, jak również regularnie przez Pana Małżonka - że takiego typu nie ma; tymczasem wczoraj odkryłam, że Colina Firth i Gérarda Philipe, niby do siebie niepodobnych, sporo łączy - te wielkie, przejrzyste oczy, ta szopa włosów, to, co jakiś Amerykanin - nie pamiętam, Bill Bryson? - nazwał "uroczą niedoskonałością europejskiego uśmiechu", czyli po prostu nieregularność w uzębieniu, która dodaje ich uśmiechom charakteru, i którą uwielbiam, no i figury - obaj są wysocy, długonodzy, długokościści, z figurą, jak by to ująć... niemodną, żadnych muskułów i  rzeźbionej klaty, żadnego Thora i innego Wiedźmina, już bardziej chłopięca chudość i to, co dała Matka Natura; i jak tak analizuję tę listę Top Fifty, co to ją robiłam przez dziesięć minut, to się 3/4 wpisanych na nią aktorów wstrzeliwuje w schemat, no kto by pomyślał, człowiek się jednak uczy całe życie)

ale poza wdziękiem ujawnił także talent. 

A gdy dorwałam wreszcie "Miesiąc na wsi" wpadłam po uszy i nieodwołalnie, i tu już aktora mam na myśli, nie, żeby mi się Colin Firth podobać przestał (nadal, ekhm, nie przestał, nieprawdaż), ale już nie oglądałam filmów z jego udziałem TYLKO I WYŁĄCZNIE dla niego, plus - co jest dość wyjątkowym zjawiskiem w przypadku aktora, który gra tak dużo - nader rzadko, oglądając je, doznawałam rozczarowania i/lub tzw. ciar żenady pt. "o, bogowie, no tak, to Colin Firth, dla niego to robię, ALE ŻEBY AŻ TAK!!!".

Czego nie da się powiedzieć o trzecim bohaterze tego tematu, czyli


 Ralphie Fiennes

Był początek lat dziewięćdziesiątych (czy wszyscy odnotowali, że Najstarszą Stażem Wielbicielką Ralpha Fiennes w Polsce TEŻ JESTEM JA?), akurat skończyłam czytać "Wichrowe Wzgórza" i nienawidziłam Heathcliffa. W zasadzie "nienawiść" to nie jest słowo, które wyczerpuje definicję mych uczuć do tego bohatera literackiego, takich słów właściwie nie ma, na samą wzmiankę o Heathcliffie plułam jadem, ziałam ogniem, ociekałam pogardą i robiłam długie wykłady na temat toksycznych wzorców męskości (no, dobra, trochę inaczej to wtedy nazywałam, ale mniej więcej o to chodziło). 

W tym właśnie stanie byłam, gdy w angielskim programie filmowym prowadząca zapowiedziała zajawkę kinowej wersji "Wichrowych Wzgórz".

Na ekranie pojawił się Ralph Fiennes. Wyglądał tak, jak na zdjęciu powyżej, tylko oczy bardziej mu się świeciły na srebrno. Wszedł do pokoju. Usiadł na krześle. Uśmiechnął się krzywo, jednym kącikiem ust. Powiedział  jedno zdanie.

A ja poczułam się, jakby poddano mnie hipnozie. Albo lobotomii. Albo obu naraz. Gdyby nie zdrętwiały mi praktycznie wszystkie komórki mózgowe mogłabym przeanalizować odczucia ofiar lobotomii na własnym przykładzie, ale zdrętwiały, więc nie mogłam. A w tej wielkiej pustce, która nagle zrobiła się w mojej głowie, hulała jedna jedyna myśl, która brzmiała:

"Jakim cudem udało się jej (Katarzynie Linton, de domo Earnshaw, przyp.moje) odmówić mu czegokolwiek?! Ja bym nie miała odwagi".  

W ten właśnie sposób Ralph Fiennes zepsuł mi moją nienawiść do Heathcliffa.

Co nie oznacza, że od rujnowania mojej opinii o Heathcliffie, tym damskim bokserze bez honoru i poczucia wstydu, zaczęłam swoją z nim znajomość.

O, nie.

Pani w programie filmowym miała akcent daleki od oxbridża (względnie niczego nie rozumiałam na skutek szumu w uszach), więc nie usłyszałam nazwiska aktora, nic, poza imieniem oraz "F".

W ciągu kolejnych kilku dni przeryłam jak oszalały kret wiele, podkreślam z naciskiem, WIELE roczników filmowych tygodników, a wszystko po to, by znaleźć człowieka, który ma na imię Ralph, a jego nazwisko zaczyna się na "F" (to taki kamyczek do kolekcji w temacie: "no chyba nie może być bardziej szajbnięta, niż myślałam/-łem!").

I znalazłam.

Notkę na całe dwie linijki, dzięki której moją znajomość z filmografią Ralpha Fiennes nie zaczęłam od "Wichrowych Wzgórz", ale od 


 "Niebezpiecznego człowieka. Lawrence po Arabii", który to film uwielbiam, i który sprawił, że, po pierwsze, poczułam się mniej zahipnotyzowana, a bardziej przepełniona uznaniem, a po drugie, z ulgą odkryłam, że te świecące na srebrno oczy to nie jest wszystko, czym Ralph Fiennes dysponuje, więc mogę się poczuć trochę mniej idiotką, a to rzecz nie bez znaczenia :).

Do faktu, że myślę o kreowanym przezeń bohaterze to, co Ralph Fiennes życzy sobie, bym myślała po latach wielbienia trochę przywykłam ;D. A zdarzające się wybory ról typu "o, bogowie, no pójdę już do tego kina, w końcu to Ralph, ale muszę mieć galabiję i ciemne okulary na wypadek spotkania kogoś znajomego" mu wybaczam. Pewnie skutkiem tej lobotomii :D.

 

Wywnętrzywszy się w temacie Panów przechodzimy do Pań i do tematu

Twoja ulubiona aktorka

i spokojnie, o Paniach nie będzie tak długo, ciekawe czemu, oraz ekhm ekhm (kłaczek). 

I, żeby nie było, ukochanych aktorek też mam na kopy, mam tez sporo takich, których nie lubię, ale cenię, albo takich, patrzenie na które sprawia mi estetyczną przyjemność, listę "Top fifty aktorek" dla mnie zrobić to jak splunąć normalnie, zupełnie tak samo, jak w przypadku aktorów, ale jednak opowieścią "jak to się stało, że" dysponuję tylko w przypadku jednej ulubienicy, a mianowicie


 Meryl Streep

i w dodatku jest to opowieść kompromitująca.

Mnie, jako kinomankę i wielbicielkę.

Bo Meryl Streep to, wiadomo, z tych aktorek, które zagrają fotel bujany albo wieszak na parasole, i to tak, że widz się popłacze ze wzruszenia albo posmarka (excusez) ze śmiechu, w zależności od tego, czy artystka wykreuje bardzo smutny, czy bardzo zabawny wieszak. Plus, też wiadomo, Oscary, Bafty, Grammy i Złote Globy, "Łowca jeleni", "Sprawa Kramerów", "Wybór Zofii" i "Pożegnanie z Afryką", teatr, Wajda, Cezary, musicale i Margaret Thatcher.

A ja popadłam w uczucie uwielbienia skutkiem ujrzenia Meryl Streep w filmie "Diablica", opowiadającym o Ruth, niezbyt atrakcyjnej, acz szczęśliwej mężatce z dwójką dzieci (w tej roli Roseanne Barr), która pewnego dnia dowiaduje się, że jej przystojny mąż zdradził ją z piękną i bogatą pisarką Mary Fisher, i postanawia zemścić się na nim, rujnując mu karierę i życie osobiste.

Meryl Streep zagrała Mary Fisher - kobietę zachwycającą! Meryl Streep rzadko grywa piękności - i była ob-łęd-na.  Omdlewająca, zepsuta, gnąca się w talii i machająca rzęsami lelija, no miodzio, powiadam Państwu. I, owszem, nie była to rola na miarę jej możliwości. Chociaż, z drugiej strony, czemu właściwie? Z jakiegoś powodu wybitni aktorzy muszą być poważni jak kondukt w deszczu pod wiatr, inaczej rola nie jest ich godna; no więc Meryl Streep nie była jak kondukt, i w tym właśnie nie-konduktowym charakterze ją pokochałam. Taka była... bawiąca się konwencją w tej roli, jakby grała dla przyjemności, a nie pracowała, mordując się emocjonalnie przy użyciu metody Stanisławskiego.

(co nie oznacza, że nie lubię jej ról dramatycznych, bo lubię, i obejrzę wszystko, w czym występowała, noale. Pierwszy raz zwróciłam na nią uwagę za sprawą rólki w nieznaczącej komedyjce, i sama wiem, jak to o mnie świadczy jako o człowieku i obywatelu :D, ale trudno).

Zupełnie, ale to zupełnie natomiast nie pamiętam momentu, w którym pokochałam 


Emmę Thompson

a to ona jest tą aktorką, której nazwisko wyskoczyło mi niczym ten pajacyk z pudełka jako pierwsze natychmiast po przeczytaniu dzisiejszego tematu Wyzwania.

Oraz kocham ją miłością wielką od... no, od zawsze, odkąd świadomie zainteresowałam się kinem i zaczęłam oglądać filmy, od tamtej chwili - gdzie jest Emma Thompson, tam jestem i ja. Ostatnio mam towarzystwo w tej miłości; oto Potomka Młodszego, który towarzy mi entuzjastycznie w zgłebianiu dzieł, niezbędnych mi (albo i zbędnych, ale takich, o których sobie nagle przypominam z "o, i jeszcze to kiedyś mi się podobało!" na ustach) do Wyzwania Filmowego, pozbawiony jest jednakowoż jakże typowej dla mnie pamięci do twarzy i nazwisk. W związku z czym regularnie przeżywa on zachwyt i oznajmia z uczuciem: "Ta kobieta jest zachwycająca, po prostu przepiękna!", po czym z godnością przyjmuje do wiadomości łagodne  stwierdzenie mamusi, że to jest ta sama zachwycająca kobieta, którą zachwycał się był już rok temu, pięć miesięcy temu oraz tydzień temu, oglądając "W imię ojca".

Emma Thompson jest dla mnie tym, co się nazywa "aktorką totalną" - zagra wszystko, i wszystko wydaje się nie sprawiać jej żadnych trudności. W każdą role wydaje się wślizgiwać wręcz komfortowo, czy jest to film dla dzieci ("Niania McPhee"), czy komedia ("Wiele hałasu o nic"), czy rola jest z przymrużeniem oka ("Impromptu"), czy głęboko dramatyczna ("Dowcip"), na pewno w każdą rolę wkłada masę pracy, ale tego zupełnie NIE WIDAĆ, co oczywiście dowodzi tylko tego, jak bardzo jest genialna. 

A przy tym jest, cóż, super babką, kocham oglądać wywiady z nią, ma poczucie humoru i zero gwiazdorskich manier, mnóstwo inteligentnych, przemyślanych rzeczy do powiedzenia i żadnego nadęcia.

I to pomimo faktu, że w 2018 otrzymała tytuł szlachecki :).


Na trzecim miejscu kolejna Brytyjka (mam podejrzenie graniczące z pewnością, że kolejnych dziesięć miejsc też okupowałyby Brytyjki :)) 


 Rachel Weisz

którą, obawiam się, pierwszy raz ujrzałam w "Mumii" :D. 

Ale wcale nie po obejrzeniu "Mumii" popadłam w uwielbienie.

Tylko po obejrzeniu "Agory", w którym to filmie Rachel Weisz zagrała  Hypatię z Aleksandrii, matematyczkę i filozofkę (przypisuje się jej wynalezienie astrolabium), kobietę poświęconą nauce, starającą się uratować od zapomnienia wiedzę starożytnego świata przed nową religią, podczas gdy zakochany w niej niewolnik,  Dawos, musi dokonać wyboru pomiędzy miłością do Hypatii a szansą na wolność, którą mogłoby mu zapewnić przejście na chrześcijaństwo.

Zrobiła na mnie wielkie wrażenie, ona, film, i Hypatia oraz jej tragiczne losy, krótko potem trafiłam na "Wiernego ogrodnika" (w którym w charakterze dodatkowej zanęty występował też Ralph Fiennes), a potem to już, jak to u mnie, poooooszło! Wszystko, w czym grała, a na czym spoczęło me oko, nie w kolejności chronologicznej, ale niewiele brakowało :D.

 

Kolejny post też będzie łączony, o czym  uprzedzam (śmiejąc się jednocześnie z politowaniem nad swą naiwnością, która kazała mi przypuszczać, że uda mi się te dwa łączone posty zmieścić w jednym.

Który, czego jakimś zupełnie niezrozumiałym cudem nie ogarnęłam w chwili porywania się na tę śmiałą ideę, miałby pewnie dwadzieścia tysięcy znaków, i który pisałabym do jutra...).

 

 

czwartek, 17 lipca 2025

Zawsze, czyli Wyzwania Filmowego dzień dziewiąty ("Stowarzyszenie Umarłych Poetów")

 Film, który oglądałaś najczęściej

"Stowarzyszenie Umarłych Poetów" ("Dead Poets' Society") 
reż. Peter Weir



Rok produkcji - 1989 (PL - 1990)
Główne role - Robin Williams
                       Robert Sean Leonard
                       Ethan Hawke
                       Gale Hansen
                       Kurtwood Smith
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 126 min.

Jest jesień 1959 roku. Do starej, bogatej tradycjami, niezwykle konserwatywnej (acz również mogącej się poszczycić niezwykle wysokim poziomem nauczania) szkoły przybywa nowy nauczyciel języka angielskiego John Keating. Keating dobrze zna realia Akademii Weltona (której przyświecają cztery złote zasady: Tradycja, Honor, Dyscyplina i Doskonałość), jest bowiem absolwentem tej szacownej instytucji.

Aczkolwiek jest absolwentem nietypowym.

Ciut - a jak na standardy Akademii znacznie więcej niż "ciut" - ekscentrycznym.

Młody (stażem) profesor, pod którego skrzydła dostaje się gromadka uczniów Akademii Weltona, wnosi w szacowne mury ekskluzywnej uczelni ducha poezji, miłości życia i, co najważniejsze, niechętnie tu widzianą umiejętność samodzielnego myślenia. Zainspirowani przez niego chłopcy odnawiają tytułowe Stowarzyszenie Umarłych Poetów – sekretny związek, w którym odkrywają piękno poetyckich (a czasem poetycznych) utworów, a przy okazji także prawo do marzeń, wolności i buntu. Zasada "carpe diem – chwytaj dzień" zaczyna rządzić ich własnym życiem, zrywają  z rolą potulnych dzieci swoich rodziców i zaczynają realizować swoje marzenia...

A to niekoniecznie musi skończyć się dobrze.

 

Tamten tom (bo rzecz należy liczyć w tomach) mojego dziennika rozpoczynał się wierszem Staffa:

"Skradnę go! Schowam na dno w serce
 I nie dam przepaść ni iskierce!
 Będzie się wzmagać, będzie róść!
 Kowalu, młot raz jeszcze spuść!
 Promienia ostatniego gwóźdź
 Wbij we mnie! Ogień wkuj mi w duszę!

 Bo płonąć muszę! Płonąć muszę!"

Tymczasem jednak powoli dobiegał końca rok, który był... Nie, on nie był zły. Gorzej - był byle jaki. Pozbawiony kolorów, szary, wypłowiały. Przeszłam go przeraźliwie samotna. Zawarłam co prawda jedną z najtrwalszych przyjaźni mojego życia, ale wówczas jeszcze o tym nie wiedziałam. Nikogo nie kochałam i nikt nie kochał mnie (romantycznie, rzecz jasna; rodzice, jak podejrzewam, zapewne mnie kochali, i siostra nie wykluczam, że też). Co wieczór kładłam się spać wyczerpana tą pustką, przerażona, że tak będzie już zawsze, co rano wstawałam bez nadziei. Płakałam w poduszkę co noc. Wokół mnie było jedno wielkie nic. Nie płonęłam; nawet nie iskrzyłam. Byłam jedną wielką kupką popiołu.

"Kimkolwiek jesteś - napisałam wreszcie z rozpaczą w dzienniku wieczorem po kolejnym jałowym dniu. - Ześlij mi iskrę!".

 Nazajutrz był Dzień Zaduszny.

Wróciliśmy całą rodziną z cmentarzy, przemarznięci do kości, bo to był bardzo zimny Dzień Zaduszny. Moja mama poszła zaparzyć herbatę, siostra zamknęła się w pokoju, a ja wiedziałam, że zaraz ją zawołam, bo w telewizji zacznie się "Stowarzyszenie Umarłych Poetów", ale - myślałam - to dopiero za chwilę, bo najpierw chciałam obejrzeć odcinek jakiegoś serialu do końca.

Dziś już nie pamiętam, jakiego.  

Zresztą nic się nie stanie, sądziłam, jak urwę jej te pięć pierwszych minut. Przecież znała ten film.

Wszyscy moi znajomi go znali.

Wszyscy go widzieli, wszyscy opowiadali mi o nim z błyskiem w oczach, z ognistym zapałem, przekrzykując się, streszczali, wchodzili na stoły, robili przedziwne rzeczy, a ja patrzyłam na nich jak na jakichś szaleńców, którzy ulegli zbiorowej hipnozie albo się upili, albo naćpali, albo co; i grzecznie odmawiałam zapoznania się z dziełem, bo nie przepadam, oględnie mówiąc, za zbiorową histerią. Ani mi się śniło do niej dołączać, dziękuję bardzo, niech sami sobie wrzeszczą "barbarzyńskie YAAAAAWP!", ja dziękuję, postoję, mam inne rozrywki.

No, ale skoro film sam zawitał w moje progi...

Skończyłam oglądać to, co tam oglądałam, i zawołałam siostrę.

Sto dwadzieścia minut później siedziałyśmy sobie, ja na fotelu, ona na podłodze, i płakałyśmy w sposób całkowicie niezorganizowany, a nasz tata patrzył na nas z osłupieniem pomieszanym ze zgrozą, ponieważ nie przywykł do takich demonstracji uczuć i w dodatku nie znał ich powodu, film bowiem obejrzałyśmy w języku angielskim, jemu niedostępnym.

A ja czułam, ach, ja CZUŁAM, że pod tą kupką popiołu, pod tą szarością, którą byłam jeszcze dwie godziny wcześniej, rośnie i zaczyna lśnić najprawdziwsza, czysta, ognista iskierka.

Wszystko, jak się właśnie okazało, wszystko, co opowiadano mi o tym filmie to nie było dość, bowiem należał on - jak się właśnie również okazało - do tych (na szczęście licznych) dzieł myśli ludzkiej, które niosą dla każdego zupełnie inne treści, a zatem nie powinny być podsumowywane.

Więc obejrzałam go parę dni później drugi raz. I wiedziałam, że obejrzę go po raz trzeci, czwarty, że będę go oglądać za każdym razem, gdy telewizja zechce go wyświetlić, bez względu na ilość nocy, które będę musiała zarwać i zajęć, które zaniedbam, bo on sprawił, że BYŁAM.

Brakowało mi tchu, bolała mnie okolica serca i nie panowałam nad ruchami, a przed oczami wirował mi kalejdoskop scen i obrazów, ale to był dobry ból i dobra duszność, i - myślałam sobie - to nie szkodzi, że potem przyjdzie cierpienie, które zawsze przychodzi po wielkim zachwycie i wielkiej miłości, bo czasem się wie, że takie cierpienie jest wynikiem przebudzenia, którego nie wszystkim dane było dostąpić.

Tak, wiem, jest... jak by to powiedzieć? Histerycznie, może być histerycznie, i egzaltowanie, i w ogóle, o, patetycznie, czemu nie. Ale ja właśnie piszę o miłości, o wielkiej, najprawdziwszej, odbierającej rozum miłości, mojej największej filmowej miłości - a o takiej miłości nie da się pisać w sposób dystyngowany, spokojnie i starannie dobierając eleganckie słowa.

Do dziś mam kartkę, na której notowałam wszystkie seanse "Stowarzyszenia", które zaliczyłam, a na tej kartce - godziny.

2.15.
5.00
3.30.

I, tak, to znaczyło, że jeśli "Stowarzyszenie" wyświetlano o 2.15, to ja siedziałam i na nie czekałam. Jeśli o 3.30, to nastawiałam sobie budzik i wstawałam. Jeśli o 5.00, to też nastawiałam sobie budzik, po czym o siódmej zaczynałam nowy dzień i szłam do swoich zajęć, nie wykluczam, że trochę niewyspana.

Jeśli trzeba było urwać się z zajęć, poprzekładać spotkania, poodwoływać wizyty, żeby iść do kina - to się urywałam, przekładałam i odwoływałam.

Wyszukałam - ślęcząc w Bibliotece Uniwersyteckiej w czasach nie do końca już przedinternetowych, ale na pewno przedinternetowych dla mnie - wszystkie wiersze, niekiedy dochodząc do nazwiska autora po imieniu (patrz: Abraham Cowley). Po angielsku. Potem je tłumaczyłam. Potem szukałam tłumaczeń fachowych. Potem się tych tłumaczeń uczyłam na pamięć, niechcący, samo mi sie tak robiło od częstego czytania (oryginały znałam już wcześniej, od oglądania).

Popadłam, krótko mówiąc, w stan nieprzytomnego zakochania.

I dokładnie wiedziałam, czemu weń popadłam.

Bo każdy popadał, jak zauważyłam, z innego powodu.

I ja te powody zawsze rozumiałam.

Tak, "Stowarzyszenie" jest doskonałym studium skostniałej instytucji, dla której śmiertelne niebezpieczeństwo stanowi powiew każdej świeżej idei, śmiałej własnej myśli, każdy przejaw buntu wobec Tradycji, który rozsadza ją jak korzenie młodego drzewka rozsadzają zmurszały mur. Tak, jest przepięknie sfilmowane, absolutnie wybitnie zagrane, a muzyka!!! Ach, nie mam słów na muzykę, jest czystą doskonałością.

Plus tylu bohaterów. Każdy mógł znaleźć ulubionego. Każdy mógł jakiegoś sobie wybrać, mniej lub bardziej świadomie. Bardziej niż innych go rozumieć, bardziej niż innych go lubić, bardziej niż innym mu współczuć. Neil Perry. Nie wiem, czy znam choćby jedną osobę, która mi o nim nie wspomniała, elfowaty, pełen wdzięku i z niewątpliwą osobowością. Charlie Dalton, naczelny buntownik Akademii, i jego błyskawica na piersi. Knox i taka ładna, pierwsza miłość.

I John Keating, kto z nas nie chciałby spotkać takiego nauczyciela? Być takim nauczycielem, jeśli był wystarczająco dorosły i działał w tym zawodzie? Kto, oglądając film, nie odczuwał ścisku w sercu patrząc na krzywdę, którą mu wyrządzono?

Więc, tak, wszystko to rozumiałam.

Ale mój powód był inny.

Mój powód nazywał się Todd Anderson.

Mój powód był mną w ciele nieporadnego chłopca o skulonych ramionach, spłoszonym spojrzeniu i uszach skłonnych do czerwienienia się.

Od pierwszej minuty jego pojawienia się na ekranie zapytywałam ze zdumieniem: "Dlaczego O NIM nikt mi nie powiedział?! Dlaczego wszyscy mówili tylko Keating i Neil, Neil i Keating, dlaczego?!!".

Od pierwszej minuty patrząc na niego, widziałam siebie.

Nigdy przedtem i nigdy potem nie zobaczyłam w nikim siebie tak wyraźnie.

Ta scena, gdy Keating zmusza go do wypowiedzenia "barbarzyńskiego YAWP"... podejrzewam, że oddychałam, oglądając ją, ale pewna tego nie jestem. Miałam supeł w gardle, dygotałam na całym ciele, miałam lodowate ręce i stopy, świat rozmywał mi się przed oczami. Zbyt dobrze to znałam, tak dobrze, że aż bolało. Miałam takich nauczycieli w podstawówce, takich, którzy próbowali wydobyć ze mnie... COŚ. Nigdy im się nie udało. Zawsze cofałam się tylko bardziej w głąb siebie, zatrzaskiwałam jak małż w muszli, uczyłam się... udawać. Już wtedy niewiele osób widziało we mnie ten strach i tę nieśmiałość. Nikt nie uwierzyłby, że - na przykład - potrafię nie wejść do sklepu, w którym jestem jedyną klientką ze strachu, że sprzedawca do mnie przemówi, a ja będę musiała odpowiedzieć. Spięta i wycofana, byłam brana za dumną i niedostępną. Lata praktyki. Lata ćwiczeń.

A tu postawiono mi przed oczami... mnie. Bez skorupki. Bez muszli. Bez masek. Bez żadnej osłony. Kompletnie bezbronną. Kompletnie obnażoną. Taką, jaką nigdy nikomu się nie pokazałam. Taką, którą można zranić.

Po pierwszym obejrzeniu tej sceny dostałam gorączki.

A potem już nie, ale zawsze... zawsze... zawsze sobie przypominałam. Że gdzieś tam. Głęboko. Tak głęboko, że tylko ja umiem tam zejść. Że w głębinach, o których staram się nie pamiętać byłam i jestem Toddem Andersonem.

Chociaż w końcu nauczyłam się wydawać z siebie "barbarzyńskie YAWP". Tylko później. I w inny sposób.

Ponadto "Stowarzyszenie" jest...

Nie, wszystkie moje głęboko ukochane filmy są.

Są o niezgodzie na zwykłość. Na normalność i banalność. Są o tym, że za wszelką cenę należy walczyć o siebie. O to, co się kocha, o to, w co się wierzy. Są o tym, że życie przeżyte "w cichej rozpaczy" nie jest warte miana życia. Że czucie i wiara więcej są warte niż szkiełka i oczy wszystkich mędrców świata. Że miłość jest wszystkim, co istnieje. Że żyje się po to, by walczyć i buntować się przeciw zwykłości ("Seize the day, boys. Make your lives extraordinary") i temu, by inni ci mówili, jak masz żyć. Że jeśli przestajesz się buntować - przestajesz istnieć.

Tak. One wszystkie o tym są. W bardzo różny sposób, ale zawsze o tym.

Ale "Stowarzyszenie Umarłych Poetów"... 

"Stowarzyszenie Umarłych Poetów" jest filmem, który mnie ocalił.

Tak było, i tak jest.

I mam nadzieję, że tak będzie.

Zawsze.

wtorek, 15 lipca 2025

Wielokrotnie, czyli Wyzwania Filmowego dzień ósmy

 Film, który widziałaś przynajmniej 5 razy


przeczytałam dzisiejszy temat Wyzwania i pomyślałam sobie, że powinnam napisać: "Poza "Samolot kontra wulkan" w zasadzie wszystkie filmy, które się tu pojawiły i wszystkie, które się jeszcze pojawią, chyba nawet to cholerne "Masz wiadomość", jestem bowiem osobą, która lubi te piosenki, co to je już zna" i skończyć wpis, zamykając się w jednym zdaniu.

Potem sobie pomyślałam, że aby wypełnić ten post dziesięcioma tysiącami znaków wystarczyłoby po prostu tylko wymieniać tytuły wszystkich... no, dobra, nie szalejmy - większości dzieł kinematografii, które doznały tego zaszczytu, że moje oko spoczęło na nich więcej niż pięć razy, jak na przykład (wdech) wszystkie kultowe komedie polskie, od "Samych swoich" (wraz z ciągiem dalszym), poprzez "Vabanki" (filmy z serii "po trzydziestym razie przestałam liczyć"), po "Misia", następnie "Howard's End" i "Remains of the Day", "Bogów", "Klatkę dla ptaków", liczne ekranizacje książek Jane Austen, "Moją lewą stopę" i "W imię ojca", "Cienistą dolinę", "Ocean's 11" oraz "Włoską robotę", "Blask" (ten z Geoffreyem Rushem), "Miesiąc na wsi", "Między wierszami", "Easy Virtue", "Beetlejuice", "Kola", "Hair", "Amadeusz", i milion innych (wydech), a po pierwsze jeszcze niemal nie wyszliśmy poza lata 90-te, po drugie świadomie i z pełną premedytacją pominęłam (i w całym wyzwaniu pomijam) wszystkie filmy wojenne, a po trzecie nie wymieniłam nawet jednego filmu animowanego, a był taki moment w moim życiu, i nie nazbyt dawno temu, że animacje oglądałam niemal zawodowo, niektóre dużo, duuuuużo częściej niż jakieś głupie pięć razy.

Aż wreszcie sobie pomyślałam, że są takie filmy, które mi nie pasują do żadnego tematu w Wyzwaniu, a kocham je miłością wielką (i czasem tak bardzo nieracjonalną, jak tylko miłość być może), i nie ma, że to tamto, nie po to ma się uparcie bloga w dobie konającej blogosfery, żeby nie zadręczać tych dziesięciu najwytrwalszych Czytelników swoją logoreą!

Co pomyślawszy, żmudnie wybrałam z długiej listy Filmów Kochanych I Nigdzie Nie Pasujących trzy tytuły, i oto przystępuję do Logorei.

Na pierwszy rzut idą

"Przygody barona Munchausena" ("The Adventures of Baron Munchausen")
Reż. Terry Gilliam


Rok produkcji - 1989 (PL - 1991)
Główne role - John Neville
                       Eric Idle
                       Sarah Polley
                       Uma Thurman
                       Jonathan Pryce
Kraj produkcji - Wielka Brytania, Niemcy
Czas trwania - 126 min.

XVIII wiek. Akcja filmu rozpoczyna się w mieście obleganym przez Turków. Mieszkańcy miasta w zasadzie już nie walczą, czekają na nieuchronną zagładę, i tylko w gruzach teatru trupa aktorska, taki trochę odpowiednik orkiestry grającej na Titanicu, wystawia sztukę "Przygody barona Munchausena". W trakcie spektaklu na scenie pojawia się starszy człowiek, tytułowy baron, który namawia widzów, aby nie tracili wiary i stanęli do walki. Dla zachęty przytacza parę własnych przygód, a są one iście epickie i, cóż, brzmią ciut nazbyt fantazyjnie, więc nikt nie daje im wiary. Nikt, poza małą Sally, z którą  baron wyrusza na poszukiwanie swych towarzyszy, obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami, aby przy ich pomocy ocalić skazane, zdałoby się, na zagładę miasto.

To jest film, który poszczycić się może zrobieniem spektakularnej klapy, przepadł we wszystkich kinach i we wszystkich rankingach, przyniósł wyłącznie straty studiu filmowemu, które go wyprodukowało i włożyło w tę produkcję masę kasy (i, och, powiadam, TO WIDAĆ), oraz, mówię Państwu kochanemu, jak mało mnie to obchodzi to nawet Wy nie!

Ja ten film oglądam dla irracjonalnego, powalającego na kolana, baśniowego, nieopowiadalnego piękna, którym jest on przesycony. Pisałam o Pięknie w filmach Terry Gilliama już w moim wpisie o "Fisher King", ale "Przygody barona Munchausena"... mam czasem wrażenie, że powstały tylko po to, by być piękne. W zupełnie nieprawdopodobny, surrealistyczny sposób piękne. Statek barona lądujący na Księżycu i przemierzający jego bezkres, płynący w piasku, mieniącym się jak ziarenka srebra. Goniące się po niebie gwiazdozbiory znaków Zodiaku. Baron tańczący z Afrodytą walca w wulkanie Hefajstosa. Wenus rodząca się z piany i wychodząca z muszli. Ścigająca Barona po całym świecie Śmierć, wyrywająca się na wolność z rzeźby maszkarona. Wyspa, która okazuje się gigantyczną rybą i połyka naszych bohaterów. Wszystko zrobione w sposób zatykający dech w piersiach, z rozmachem, z wyobraźnią po prostu nieposkromioną, ponownie - jak we śnie, w którym nie ma żadnych granic i wszystko zdarzyć się może. Mogę na to patrzeć, i patrzeć, i patrzeć, i zachwyca mnie ciągle na nowo, i oczywiście jest w tym filmie - podobnie jak w "Fisher King" zresztą - ta niezgoda na to, by żyć "normalnie", co za okropne słowo, jest hołd dla fantazji i niepohamowanej wiary, że życie może być barwne i niezwykłe, ale przyznaję się bez bicia, że ja oglądam "Barona Munchausena" dla piękna, baśniowego piękna, którego Terry Gilliam jest mistrzem absolutnie niedościgłym.

 
Na drugim miejscu (chociaż kolejność jest przypadkowa" mamy

"Imperium Słońca" ("Empire of the Sun")
Reż. Steven Spielberg



Rok produkcji - 1987 (PL - 1989)
Główne role - Christian Bale
                       John Malkovich
                       Miranda Richardson
                       Nigel Havers 
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 154 min.

....i właśnie zauważam, że jednak jeden film o wojnie prześlizgnął się przez gęste oczka moich sieci.

Ale za to jaki to film!!!

"Imperium Słońca" jest ekranizacją autobiograficznej powieści G.J. Ballarda pod tym samym tytułem. Szanghaj, początek lat 40. Dwunastoletni Jim, syn brytyjskiego dyplomaty, jest miłośnikiem japońskich samolotów wojskowych. Jest też, co tu będziemy kryć, trochę rozpsutym jedynakiem, dzieckiem bardzo zamożnych rodziców. Kiedy Japonia napada na Chiny i jej wojska wkraczają do Szanghaju, chłopiec zostaje fatalnym zbiegiem okoliczności oddzielony od rodziców, po czym trafia do obozu dla internowanych cywili. Od tego momentu musi sobie radzić sam - i radzi sobie, odnajdując się w strasznej obozowej rzeczywistości z nadzwyczajną wolą przetrwania i nadzwyczajnym... brakiem skrupułów.

To jest film pod wieloma względami niezwykły. Po pierwsze, jak orzekła moja siostra (tak, zamęczam tym Wyzwaniem każdego, kto mi wpadnie w ręce, czy tego chce, nieszczęśnik, czy nie) "Co za szkoda, że nie ma kategorii "Ulubiony film reżysera, którego nie lubisz"!". I rzeczywiście, szkoda, gdyby była to w niej właśnie znalazłoby się "Imperium Słońca", ponieważ z wielu powodów, o których za długo by mówić, nie lubię Stevena Spielbierga, a większość jego dzieł kompletnie nie przemawia do mojej wrażliwości i zostawia mnie zimną jak lód.

Po drugie, źle czytało mi się książkę, nie tylko ze względu na jej trudną tematykę, bo trudna tematyka mi nie pierwszyzna, po prostu między mną a autorem nie kliknęło, i nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak tę powieść w ogóle można sfilmować.

A film powalił mnie na kolana. Jest... no, genialny jest, porusza trudne tematy w sposób niezwykle delikatny, aluzyjny wręcz ("Poznałem dziś nowe słowo - bomba atomowa. Ten błysk na niebie... jakby Bóg zrobił zdjęcie" - i dokładnie tak właśnie pokazany jest moment wybuchu), nie wali po amerykańsku obuchem, nie miota nam flagą przed oczami, zero w nim dosłowności i zero wysilonych happy endów. Na Christiana Bale'a, który miał w chwili kręcenia filmu czternaście lat po prostu nie ma słów, do chwili zobaczenia go nie wierzyłam, że istnieją tak utalentowani młodociani aktorzy, a i teraz trudno mi w to uwierzyć, chociaż wiem, że to, no cóż, Christian Bale jest, trochę szaleniec, trochę geniusz, widać w czternastej wiośnie już TO miał.

Miałam kiedyś ponagrywane w jednym miejscu wszystkie moje ukochane fragmenty z przeróżnych filmów, jak napadał mnie nastrój na wzruszanie się albo potrzeba zachwycenia się do samego dna serca to je sobie włączałam, była tam i scena z metra z "Fisher King", i finałowa scena z "Cinema Paradiso", i scena z jeleniem z "Wszyscy mają się dobrze", i wiele, wiele innych, a z "Imperium Słońca" - scena, gdy Jim, salutując, śpiewa na pożegnanie kamikadze, którzy wylatują na swoją ostatnią misję. Piękna, piękna, dogłębnie piękna scena, chwytająca za serce, wywracająca emocje na nice, okruch doskonałości w strasznym świecie, który "Imperium Słońca" pokazuje tak dobrze.

I na koniec, żeby nie było zbyt ponuro

"Rodzina Addamsów II" ("Addams Family Values")
Reż. Barry Sonnenfeld


Rok produkcji - 1993 (PL - 1994)
Główne role - Anjelica Huston
                       Raul Julia
                       Christina Ricci
                       Christopher Lloyd
                       Joan Cusack
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 94 min.

W części drugiej opowieści o Addamsach rodzina się powiększa, na świat przychodzi trzeci potomek małżeństwa Addamsów – Pubert. Niestety, narodziny  braciszka wywołują bunt u starszego rodzeństwa. Wednesday i Pugsley postanawiają się go pozbyć (i, doprawdy, nie przebierają w środkach), bowiem według rodzinnej tradycji narodziny kolejnego potomka oznaczają śmierć jednego z poprzednich dzieci. Gomez i Morticia troszkę jednak zaniepokojeni determinacją starszych pociech zatrudniają do opieki nad maluchem niańkę, Debbie, pozornie słodką i uroczą, w rzeczywistości seryjną mężobójczynię, która  upatruje sobie w majątku Festera źródło szybkiego dochodu. Postanawia wyjść za Addamsa, zamordować go i odziedziczyć majątek...

"Rodzina Addamsów II" jest w Domu w Dziczy przede wszystkim nieustannym (aż dziw, zważywszy, ile ten film ma lat i ile razy został obejrzany) źródłem cytatów, z których najukochańszym jest:

"- Posunęłaś się za daleko. Pozbawiłaś go ducha. Odciągnełaś go od nas. To mogłabym ci wybaczyć . Ale Debbie...
- Co?!
- Pastelowe kolory?",

(zawsze mówione dokładnie tym tonem, którym wypowiada je Anjelica Huston), jak również

"- I'll be the victim!
- All your life".

"- To był orzeł amerykański! Ten gatunek wyginął!
 - Teraz tak."

oraz

"I'm gonna have a baby. Right now".

No i nigdy już nie będzie INNYCH Morticii i Gomeza. Nigdy. Na próżno silą się twórcy kolejnych wersji oraz serialu "Wednesday". Daremne są ich próby. Są na straconej pozycji. Nawet w kreskówce, która - zdałoby się - pozwala ukazać za pomocą szerszego wachlarza środków liczniejsze i bardziej wybujałe emocje niż przeciętna ludzka twarz nie udało się odtworzyć tej chemii, tej siły przyciągania, tych "Morticia-Gomez vibes", którymi bez najmniejszych trudności promieniowali Anjelica Huston i Raul Julia, budząc uzasadnioną zazdrość nie tylko w młodszym bracie Gomeza, ale też, nie ukrywajmy tego, we wszystkich widzach :).

Choćby tylko (aż! aż!) dla nich warto byłoby obejrzeć ten film... co najmniej pięć razy :).