czwartek, 11 grudnia 2025

Urodzinowo, Jeżycjadowo, z wyrazami wdzięczności

 "Dziesiątego grudnia 1975 roku, jak zwykle, w różnych punktach globu zegary wskazywały różny czas. W Poznaniu była piąta rano. Ulicą Słowackiego, dokładnie tak samo jak wszystkimi ulicami wszystkich polskich miast, pierwsi drżący przechodnie przemykali pod ścianami domów, to oblewając się nieziemską poświatą, wydzielaną przez lampy jarzeniowe, to znów ginąc w mroku poranka"...

...czyli, jak przypomniały mi wczoraj wieczorem Kochane Znajome Osoby, dokładnie pięćdziesiąt lat (i jeden dzień :)) temu wystartowała akcja "Szóstej klepki", rozpoczynając tym samym Jeżycjadę.


Wiele lat temu, i nie pamiętam, kiedy, nie pamiętam, gdzie i nie pamiętam, kto, gdzieś w odmętach komentarzy na tym blogu któraś z moich Ukochanych Czytelniczek spytała mnie, jaka seria - poza Światem Dysku - była tą serią, która najbardziej wpłynęła na moje życie, a ja odpowiedziałam, że Jeżycjada. Ale - dodałam natychmiast - ona nie zmieniła mojego życia w stylu: "Ach, przeczytałam Jeżycjadę i od teraz jestem lepszym człowiekiem, jak również czytuję Plutarcha niemalże w oryginale, albowiem przystąpiłam niezwłocznie do nauki łaciny!". Nie, ona wpłynęła na nie w sposób absolutnie nietypowy, kompletnie nieoczekiwany, w taki, którego nawet w najśmielszych snach nie byłabym w stanie przewidzieć, i chyba... (tu zawahałam się w obawie przed popełnieniem świętokradztwa, ale wrodzona prawdomówność nie pozwalała mi milczeć) chyba zmieniła je bardziej, niż Świat Dysku.

Jak? - chciała wiedzieć Czytelniczka, a ja obiecałam, że kiedyś o tym opowiem.

Po czym minęło wiele lat, blog się zestarzał, blogosfera zaczęła konać, a ja nie opowiedziałam, gdyż się nie składało. 

No to dziś się złoży, bo czyż można sobie wyobrazić lepszą ku temu okazję niż pięćdziesiąte urodziny (plus jeden dzień)?

Aczkolwiek moja przygoda z Jeżycjadą nie zaczęła się od "Szóstej klepki".

Zaczęła się od "Kwiatu kalafiora", które to dzieło przyniosła moja koleżanka z klasy (pozdrawiam Aurelię machaniem, wiele jej zawdzięczam!) na godzinę wychowawczą, na którą każdy miał przybyć z ulubioną książką i, za pomocą zaprezentowanego fragmentu oraz błyskotliwej przemowy, zachęcić koleżanki i kolegów do lektury.

Z przykrością odnotować muszę, że Aurelia nie popisała się szczególną błyskotliwością, ponieważ, co tu kryć, przez cały czas, gdy czytała mający nas zachęcić fragment chichotała tak, że nie sposób było niczego zrozumieć, a ramach zachęty potrafiła powiedzieć tylko, ze to super książka jest, super, urocza i bardzo zabawna. Skuteczności natomiast odmówić jej nie sposób, ponieważ natychmiast po zakończonej lekcji udałam się do biblioteki szkolnej, gdzie, rzecz jasna, nie odniosłam sukcesu, albowiem cała Jeżycjada była od dawna (i bez przerwy)  wypożyczona/-ana.

Czasy były inne niż teraz, książki nie leżały apetycznymi stosami w licznych księgarniach tylko czekając, aż ktoś zechce je nabyć drogą kupna, tylko - rzucone w zawsze niewystarczających ilościach - znikały jak ciepłe bułeczki, więc musiałam pogodzić się z myślą, że nie tak od razu dowiem się, nad czym tak chichotała Aurelia, że jej w ogóle nie rozumiałam oraz kim są ci Borejkowie.

Ziarno zostało jednak zasiane.

Stosowny czas później natknęłam się w antykwariacie na straszliwie sfatygowany egzemplarz "Kłamczuchy".

- Chcesz ją? - spytała moja mama, z którą w tym antykwariacie byłam, a ja odpowiedziałam, że tak, chcę, bo to jest książka tej autorki, którą Relka tak lubi, może i mnie się spodoba?

Byłam w piątej klasie szkoły podstawowej, piętnastoletnia Aniela Kowalik była dla mnie całkiem dorosła, a Gabriela Borejko, którą poznałam chwilę później, to już w ogóle, i wcale mnie nie dziwiło, że jedna pracowała, a druga prowadziła dom, były przecież duże.

No więc przeczytałam "Kłamczuchę" i poooooszło!

Zakupy, antykwaryczne i księgarskie, prezenty, pożyczki. Poznałam wszystkie ówcześnie dostępne tomy (było ich wówczas, zdaje się, sześć, licząc z "Małomównym i rodziną"), rosłam, tomów Jeżycjady przybywało, ja je kupowałam i czytałam, i przechodziłam klasyczną, rzekłabym, drogę wielbicielki, z obowiązkowym zachwytem nad Borejkami i pragnieniem, by być częścią tej rodziny, ja mam bardzo plastyczną wyobraźnię i Jeżycjada idealnie w nią trafiła, po prostu widziałam te pokoje, te zwały książek, czułam atmosferę oraz zapachy, unoszące się nad całością, ani się obejrzałam, a Roosevelta 5 stało się miejscem, do którego uciekałam, gdy moje własne nastolęctwo mi dopiekło, Gabrysia dawno nie była już dorosła, minęła tylko, zdałoby się, chwilka, a była młodsza ode mnie, to znaczy, ta Gabrysia z "Kwiatu kalafiora", bo ta inna jednocześnie wychodziła drugi raz za mąż i miała trójkę dzieci, wciąż rosłam, momentami dojrzewałam, a momentami nie, i troszkę zaczynałam się starzeć, a potem nastąpiła Ta Chwila.

Ta, która zmieniła Wszystko.

Byłam Matką Dzieciom, nie Królową od Bandy Czworga co prawda, tylko... Bandy Półtora, bo na świecie był już od trzech lat Potomek Starszy, a Potomek Młodszy dopiero był w drodze. Tkwiłam w Domu w Dziczy, który wówczas był o wiele bardziej w Dziczy niż obecnie, na przykład nie mieliśmy żadnych sąsiadów, spędzałam całe dnie sama z dwójką maluchów i bywały w moim życiu całe tygodnie, gdy jedyną osobą pełnoletnią, z którą rozmawiałam był Pan Małżonek, gdy już wrócił z pracy i z treningu kendo. Zaczynałam dziczeć, lada moment, a stałabym się artefaktem pasującym do Dzikiego Domu w Dziczy, gdyby nie.

Gdyby nie komputer.

Oraz internet. 

Który, o dziwo, mieliśmy w Domu w Dziczy wcześniej, niż drzwi (jak również klamki) do każdego pokoju. 

Nienawidziłam komputerów, nie rozumiałam ich i traktowałam je z dużą nieufnością. Uważałam, że one wyczuwają te moją nienawiść i będą mi wybuchać pod palcami, gdy tylko odważę się ich dotknąć. Namówiona przez Pana Małżonka pokonałam dziki, wewnętrzny opór i założyłam sobie konto mailowe, żebym mogła pisywać do Najlepszej Przyjaciółki, którą Los wywiał za Ocean, a mój nick - Anutek115 - wziął się stąd, że Anutkiem nazywały mnie Najlepsze Przyjaciółki w mojej Ukochanej i Najlepszej Klasie. A "115" miał w swoim nicku Pan Małżonek, więc dodał mi taki sam numer. Bo byłam pewna, że każdy inny zapomnę, przecież ja tego nicka i tak nigdy nie będę używać...

Przez długie miesiące traktowałam komputer jak maszynę do pisania, służącą wyłącznie do wysyłania wspomnianych maili.

Nie mam pojęcia, jakimi drogami Los poprowadził mnie - niechętną i nieufną - na stronę Gazety Wyborczej, do jej forów, i jakim sposobem trafiłam na forum "ESD", które wówczas nazywała się "Forum wielbicieli Małgorzaty Musierowicz".

Wiem, że jak tam weszłam, tak wsiąkłam.

Czytałam, czytałam, czytałam. Całymi dniami (oczywiście biorąc poprawkę na posiadanie przeze mnie bombelków). Każdą wolną chwilę spędzałam, czytając, i, och, jak mi się robiło dobrze, jak bardzo dobrze na duszy!

Albowiem oto znalazłam miejsce skupiające ludzi takich, jak ja.

Krytycznych wielbicieli.

Bo nie ma co kryć, po latach stałam się tym właśnie. Krytyczną wielbicielką. Osobą, która Jeżycjadę znała praktycznie na pamięć. Miała ją przemyślaną w najmniejszych detalach. I której to i owo zaczęło się rozjeżdżać z tzw. odautorskim komentarzem. To nie pasować. To uwierać. I nie znaczyło to, że przestałam być wielbicielką.

Po prostu przestałam być bezkrytyczna.

Zupełnie jak ONI.

Całe tygodnie, może miesiące trwało to czytanie. Myśl o odezwaniu się w głowie mi nie postała. To forum było pełne takich wysoce inteligentnych jednostek. Te rozmowy były tak kulturalne, a przy tym błyskotliwe. Wszelkie zarzuty doskonale umotywowane. To byli prawdziwi znawcy, dociekliwi, bystrzy, a przy tym dowcipni, i władali taka piękną polszczyzną! Gdzie mnie tam do nich, prostej kobiecinie z Dziczy, mamusi dzieciomtkom, z zawodu prowincjonalnej nauczycielce z prowincjonalnej szkółki!

Jakim cudem odważyłam się wreszcie odezwać nie umiem powiedzieć, pewnie trafiło na mój moment "a, co mi tam!" (kocham te momenty u siebie, zawdzięczam im wiele dobrego). Pamiętam, ze miało to miejsce w wątku "Rozczarowania w Jeżycjadzie". 

Pamiętam, kto pierwszy mi odpowiedział.

Pamiętam, że zostałam więcej niż ciepło przyjęta.

I to była ona.

Ta chwila.

Ta chwila, która zmieniła moje życie.

Dzięki której zadziały się Rzeczy.

Niewiarygodne, jak bardzo drobne mogą być chwile, gdy dzieją się Rzeczy. Czasem to tylko jedno kliknięcie. Jeden post. Jedna odpowiedź.

Niesamowite, jak bardzo się nie wie, że to właśnie TE Chwile :).

To było dawno, dawno temu, to forum (nadal istniejące) było zupełnie innym forum, było dość kameralne, wąska specjalizacja w końcu, i bardzo rzeczowe, i tak sobie myślę, że gdybym była pisarką chciałabym mieć takich fanów, uważnych, konkretnych, a przy tym kulturalnych, tak, to by pewnie bolało (wątek "Nieścisłości w Jeżycjadzie" w chwili, gdy się do do niego dopisywałam miał ponad tysiąc postów, nie jest to przyjemna świadomość dla żadnego ego, jak mniemam), znawców bez cienia wątpliwości, krytycznych, ale nie krytykanckich, i zdecydowanie wielbicieli.

Ale czas płynął, forum się zmieniało, to ktoś o nim napisał w prasie papierowej, to pojawił się artykuł w sieci, każda wzmianka powodowała napływ nowych osób, niektóre zostawały i przyjmowały się jak wdzięczne kwiecie na żyznej glebie, niektóre odchodziły zniesmaczone, bo spodziewały się lukru i spijania z dzióbków, a zastawały wątki "Rozczarowania w Jeżycjadzie", też na tysiąc postów, w dodatku w większości dobrze uargumentowanych, a niektóre były pospolitymi trollami, agresywnymi i prostackimi.

I skutkiem pojawienia się takiego właśnie trolla, wybitnie chamskiego i bardzo aktywnego, było przeniesienie się grupy bardzo zżytych już ze sobą forumowiczek na Facebooka.

Facebook też był wtedy zupełnie innym miejscem. Pozbawionym reklam, stron "sugerowanych dla ciebie" nachalnie podsuwanych przez pijane algorytmy, bez zalewu "treści sponsorowanych". By się na niego dostać, trzeba było otrzymać zaproszenie od aktywnego członka.

W tygodniu, w którym dziewczyny postanowiły założyć facebookową grupkę dla "uchodźczyń z forum" dostałam tych zaproszeń ze dwanaście.

Któreś przyjęłam, założyłam konto na FB i ujrzałam osoby, z którymi spędziłam ostatnie miesiące na ognistych dyskusjach, przekomarzaniu się, pisaniu limeryków i moskalików, długich nocnych Polaków rozmowach oraz imprezując w Sylwestra online (jeden z najlepszych Sylwestrów w moim życiu!) pod własnymi nazwiskami (wtedy była to facebookowa norma) oraz danymi osobowymi.

I ja powiem jedno.

RANY BOSKIE.

Poziom rozmów na forum stał się dla mnie natychmiast całkowicie zrozumiały. Pod forumowymi nickami kryły się profesorki, tłumaczki, dziennikarki, redaktorki, pisarki, osoby, które na co dzień pracują ze słowem (a jak wtedy nie pracowały, to teraz pracują), naukowczynie, poetki, po UJotach, Sorbonach, Oxfordach i Harvardach, co jedna to bardziej błyskotliwa, utytułowana i mądra.

A wśród nich ja (tu sobie można przeczytać ten kawałek o prowincjonalnej matce bombelków, co ja się będę powtarzać).

Nie ukrywam, że znajduję fakt, iż spotkałyśmy się na forum dotyczącym serii książek dla nastolatek czymś niezwykle, przewrotnie zabawnym.

Ale to, że nie uciekłam z tego całego Facebooka natychmiast po uświadomieniu sobie, kim są ONE, i kim na ich tle jestem malutka ja - to jest dopiero cud! Cud nad cudy.

Ale nie uciekłam.

I wiecie co?

Ciągle je znam :). Mam je w Znajomych. Poznałam przez nie inne, niezwykłe osoby. Część spotkałam osobiście, nie raz. Pisujemy do siebie. Gadamy. Wysyłamy sobie zdjęcia dzieci. Tych dzieci, których nie było, gdy się poznałyśmy, i na które zbiorowo czekałyśmy, gdy były w drodze. Zrobiły mi taką niespodziankę po narodzinach Pomponów, że nawet teraz oczy mi się szklą i zaczynam pociągać nosem, a Pompony za miesiąc kończą, nieprawdaż, piętnaście lat. To one, lat temu czternaście, były w stałym kontakcie z Panem Małżonkiem, gdy ja trafiłam do szpitala i nikt nie wiedział, czy z niego wyjdę. Do dziś pamiętam, jak jedna z nich (i pamiętam, która :)) napisała w statucie: "Mam Anutka w aktywnych Znajomych!!!", gdy pierwszy raz po wyjściu ze szpitala zalogowałam się w sieci. One, lat temu trzynaście i troszeczkę, wyszukiwały mi najbardziej przyjazne użytkownikom szablony bloga, namawiały mnie do pisania, one były moimi czytelniczkami, gdy blog był zamknięty dla publiczności. I one skłoniły mnie, bym go otworzyła. Także dzięki nim, bardzo, BARDZO dzięki nim jestem dziś tu, gdzie jestem.

Kocham Was, Dziewczyny. Mam nadzieję, że o tym wiecie.

A gdybyście dotąd nie wiedziały, to macie to teraz na piśmie.

To niewiarygodne, do jakiego miejsca w życiu może doprowadzić cię chwila, gdy twoja jedenastoletnia koleżanka chichocze nad książką tak, że nie jesteś w stanie zrozumieć ani słowa z tego, co czyta :).

Więc tak, to Jeżycjada była tą serią literacką, która najbardziej wpłynęła na moje życie. 

I bez względu na to, co stało się i z serią, i z samą jej autorką z biegiem lat, z biegiem dni nie jestem w stanie wyrazić jak bardzo.

Bardzo.

Bardzo, bardzo, BARDZO.

Dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz