Z przyczyn od niej niezależnych na skutek splotu przeróżnych okoliczności Królowa Matka została z Pomponami sama w domu na prawie cały dłuuuugi dzień. W chwili, gdy pisze te słowa jest godzina dziesiąta rano. Od godziny siódmej, gdy to Królowa Matka ostatecznie zwlokła sie z łóżka do teraz wykonała ona (poza najzupełniej oczywistymi, takimi jak przewinięcie pup, nakarmienie kaszką, przyodzianie w dresiki, wytarcie zakatarzonego noska Pompona Starszego posiedzenie kwadransik na dywanie, co skutkuje natychmiastowym przypełznięciem ku niej obu Pomponów celem przytulania się, łaskotek i ogólnego chichotania) następujące czynności:
- zdjęła Pomponowi Młodszemu z głowy swój własny i bardzo dokładnie splątany sweter, który ten ściągnął z fotela,
- odczepiła Pompona Starszego od uchwytu do kominka, którego ten szczęśliwie nie ma siły otworzyć, ale bardzo zawzięcie próbuje,
- wyjęła Pomponowi Młodszemu uchwyt od szuflady, który ten niezwykle umiejętnie odkręcił, z buzi,
- zawróciła Pompona Starszego z drogi do łazienki i sporządziła zasieki w drzwiach, mające uniemożliwić (no, bądźmy realistami, utrudnić) podobne wycieczki w przyszłości,
- wyjęła Pomponowi Starszemu z buzi pracowicie przezeń żute opakowanie od batonika (oraz obiecała sobie w duchu, że czułe matczyne upomnienie względem wyrzucania papierków nie ominie Potomków Starszych, jak już wrócą, o nie),
- odebrała Pomponowi Młodszemu dwie szczapki do rozpałki, którymi w upojeniu walił w drzwiczki kominka,
- wyciągnęła Pompona Starszego zza szafki, gdzie z dużym zapałem przystępował właśnie do przegryzania sznura do telewizora,
- odebrała Pomponom plastikowe łyżki w kształcie zwierzątek, którymi waliły sie po głowach. Nawzajem. Rycząc.
Teraz, nakarmione ponownie i utulone w królewskomatczynych macierzyńskich ramionach, śpią, a Królowa Matka może sobie popisać. I coś zjeść. Gdyż nie bez powodu w notce powyżej nie było ni słowa o jedzeniu. To znaczy o jedzeniu czegoś przez Królową Matkę.
A teraz Królowa Matka ucieka poświęcić się domowym obowiązkom (i trochę Facebookowi ;)). Albowiem z doświadczenia wie - one nigdy nie śpią wystarczająco długo!
piątek, 18 listopada 2011
czwartek, 17 listopada 2011
Jak Siostra Królowej Matki Egzamin Zdawała
Królowa Matka ma na Facebooku Grupę. Grupa jest Tajna Y Demoralizująca ;), i stanowi dla Królowej Matki nieustające natchnienie. Głównie do wspominania, bo pogaduchy na Grupie prędzej czy później prowadzą do tego, że z głębin umysłu Królowej Matki wypływa Wspomnienie, z którym nie zawsze wiadomo, co zrobić. A żeby się nie marnowało, Królowa Matka postanowiła umieszczać je tutaj. Tak więc jeśli na blogu zaczną ni stąd ni zowąd pojawiać się oderwane od wszystkiego Historyjki A Propos Zupełnie Czegoś Innego i opowiedziane Zupełnie Po Nic wszelkie okrzyki Obywatelskiego Protestu (lub też wyrazy Głębokiej Wdzięczności ;)) kierować proszę pod adres wspomnianej Grupy. Królowa Matka przyrzeka, że przekaże :D.
Ostatnio Grupa przerzucała się cytatami z Gałczyńskiego, co przypomniało Królowej Matce, jak jej Siostra zdawała egzamin do liceum (tak, tak, Drogie Dzieci, drzewiej tak bywało, że egzaminy do szkół zdawać było musowo, a i oblać się mogło starań ku nauce nie przyłożywszy!).
Królowa Matka kochała swoją szkołę. Różne mają ludzie zboczenia, Królowa Matka dysponuje kilkoma, między innymi tym właśnie. A kochała swoją szkołę, bo kochała swoją klasę. Klasę bowiem miała wyjątkową.
Królowa Matka była (a czasem jeszcze i teraz jest, ale teraz umie to ukrywać) bardzo nieśmiała, mało asertywna, zakompleksiona pod każdym względem, niepewna siebie i bardzo, ale to bardzo, uczciwszy uszy, dupowata. A jej klasa poza licznymi zaletami posiadała także i tę, że nie tylko pozwalała jej być dowolnie dupowatą, zakompleksioną i nieśmiałą, ale jeszcze akceptowała to w pełni, dzięki czemu Królowa Matka była dupowata, zakompleksiona i nieśmiała trochę mniej. Miłością do swojej klasy i opowieściami o niej zamęczała wszystkich wokoło, czy kto chciał słuchać, czy nie, a efekt tej polityki był taki, że dwa lata od niej młodsza Siostra w ogóle nie rozważała pójścia do innego liceum niż to królewskomatczyne. Gnała ją bowiem chęć ujrzenia na własne oczy tego uświęconego przebywaniem w jego salach i na jego boiskach Świętej I Jedynej Klasy miejsca.
Już na egzaminach pisemnych dała się zauważyć całemu Gronu i wszystkim Uczniom oraz Współkandydatom, pojawiwszy się w szkolnych murach z psem. Pies (który jest, swoją drogą, tematem na osobną, bardzo rozbudowaną i obfitującą w liczne dygresje notkę) wabił się Kaktus i był przygarniętym przez nas (w sam magiczny dzień Dziadów) przybłędą. Dysponującym bujną osobowością i charakterem, który starczyłby na pięć innych psów, jak to często bywa u terierowatych, do których się zaliczał. Duch jego, niepodległy i nie dający się spętać w kajdany sprawiał, że psina nader często wychodził z domu na nieco przedłużone, powiedzmy dwudniowe, spacery. Wpadał jednakże co parę godzin (które najczęściej przypadały w okolicach północy) dać znać, że jest i czuwa. Zazwyczaj był i czuwał także rano, co powodowało, że wszyscy udający się do swoich zakładów pracy i szkół członkowie rodziny czynili to chyłkiem, rozglądając się nerwowo dokoła i usiłując jakoś niepostrzeżenie przemknąć wzdłuż bloku unikając laserowego wręcz wzroku Zwierzątka. Jeśli bowiem Zwierzątko namierzyło nieszczęśnika, nie opuszczało go ni na krok. W rozsądnym oddaleniu (by zapobiec utrudnianiu wykonywania obowiązków Dobrego Psa przez złapanie go i odstawienie siłom i przemocom do dom) Zwierzątko towarzyszyło swej ofierze jak wierny i wyjątkowo hałaśliwy cień. Obszczekiwało wszystko, co się ruszało, od staruszeczki z balkonikiem począwszy na pędzącym z wyciem silnika autobusie skończywszy, z szerokim spektrum obiektów pomiędzy, co jakiś czas rzucając na pragnącą się zapaść pod ziemię ofiarę triumfalne spojrzenie: "Widzisz? Jesteś bezpieczna/-y! JA cię pilnuję!".
Czy Królowa Matka dodawać musi, że Siostra jej udała się do szkoły pod eskortą?
Nie. Przypuszcza, że nie musi.
Do dziś Królowa Matka nie jest w stanie wyrazić pełni uznania dla swej Siostry, która, spłakana, przerażona, stremowana, jak to przed egzaminami bywa i w dodatku w stanie niemal przedzawałowym za sprawą towarzyszącego jej Dobrego Psa jednak do szkoły weszła i zaliczyła egzamin pisemny. Gdyby na Królową Matkę padło można założyć z kolosalnym prawdopodobieństwem, że do dziś mogłaby się ona poszczycić osiągnięciem wykształcenia podstawowego, li i jedynie. Siostra jednak, z podniesioną głową i łzami w oczach przekroczyła próg liceum (za którym to progiem pieniąca się furia ujadająca z godną podziwu determinacją na wszelkie obiekty żywe i martwe mogące stanowić ewentualne zagrożenie dla Ukochanej Pani zmieniła się jak za dotknięciem różdżki w Takiego Słodkiego Pluszaczka, Daj Pieskowi Herbatnika, Hau), zasiadła za stolikiem (Dobry Piesek, Hau, Hau, Daj Mu Ciasteczko zwinął się w kłębek u jej stóp i przespał egzamin w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku) i napisała, co trzeba było napisać, po czym, sporządziwszy z paska torby prowizoryczną smycz dla Dobrego Pieska, wróciła do domu.
I była pewna, że nic bardziej stresującego w tej sesji egzaminacyjnej już jej nie spotka.
Naiwne pacholę!
Siostra Królowej Matki nie przewidziała bowiem, że posiadanie rodzeństwa w tej samej szkole skutkuje tym, że niejako na dzień dobry nie jest się do końca anonimowym. A Królowa Matka posiadała otóż wychowawczynię (wykładowczynię języka polskiego), której ambicją było stać się Powierniczką Od Serca wszystkich swoich uczniów. Szło to biedaczce jak po grudzie, ale się nie zniechęcała i ile sił wszędzie starała się zaprzyjaźniać. Z wychowankami. Z rodzicami wychowanków. I z rodzeństwem.
Namierzywszy rodzeństwo Królowej Matki ambitna ta kobieta przygalopowała z rozwianym włosem pode salę, gdzie egzaminowano z języka polskiego przyszłych licealistów i zakrzyknęła z entuzjazmem:
- Siostra Anny! - (wychowawczyni miała manierę nie zdrabniania imion) - Och, siostrę Anny to ja muszę odpytać osobiście! - po czym, zagarnąwszy ramieniem nieco posiniałą na obliczu Siostrę Królowej Matki (która Panią Wychowawczynię znała z opowiadań nieco lepiej, niż ta by sobie życzyła), zniknęła z nią w czeluściach Sali Do Polskiego, gdzie oddała się odpytywaniu.
Oddała się, że to tak Królowa Matka ujmie, całym sercem. Oprócz niej w sali odpytywały kandydatów trzy inne polonistki, każda w swoim kątku, i u każdej przy stoliku zmieniły się po trzy osoby, a Wychowawczyni nadal odpytywała. Siostra Królowej Matki udowodniła biegłą znajomość podstawy programowej języka polskiego dla szkół podstawowych, zahaczyła o liceum i lada moment doszłaby do programu obowiązującego na uniwersytecie, a Wychowawczyni pytała nadal. I może egzaminowałaby tak nieszczęsną Siostrę aż do dziś, gdyby nie zadała tego pytania:
- A czy masz może, moja droga, ulubionego poetę?
Siostra Królowej oznajmiła, że i owszem, ma.
- O - ożywiła się Wychowawczyni Królowej Matki w sposób widoczny. - A kogo takiego?
- Gałczyńskiego - rzekła Siostra Królowej słabym głosem.
- Och! - zachwyciła się Wychowawczyni. - A jaki jego wiersz cenisz najbardziej, moje dziecko? - i zamarła, zawisnąwszy pytającym wzrokiem na ustach Siostry Królowej, spodziewając się "Zaczarowanej dorożki" w najgorszym razie, a w najlepszym niczego poniżej "Serwus, madonna".
A wówczas Siostra Królowej Matki, wyczerpana psychicznie, zmęczona, oszołomiona tym długaśnym przesłuchaniem, nabrała w płuca powietrza i rzekła z mocą (i szczerze):
-"DLACZEGO OGÓREK NIE ŚPIEWA"!
Zdała mimo to, i nawet bez szczególnej traumy stawiła się 1 września w murach już wtedy Naszego Wspólnego Liceum, gdzie spędziłyśmy niejako razem kolejne dwa lata - ale to już temat na przyszłe, raczej liczne ;), notki.
Ostatnio Grupa przerzucała się cytatami z Gałczyńskiego, co przypomniało Królowej Matce, jak jej Siostra zdawała egzamin do liceum (tak, tak, Drogie Dzieci, drzewiej tak bywało, że egzaminy do szkół zdawać było musowo, a i oblać się mogło starań ku nauce nie przyłożywszy!).
Królowa Matka kochała swoją szkołę. Różne mają ludzie zboczenia, Królowa Matka dysponuje kilkoma, między innymi tym właśnie. A kochała swoją szkołę, bo kochała swoją klasę. Klasę bowiem miała wyjątkową.
Królowa Matka była (a czasem jeszcze i teraz jest, ale teraz umie to ukrywać) bardzo nieśmiała, mało asertywna, zakompleksiona pod każdym względem, niepewna siebie i bardzo, ale to bardzo, uczciwszy uszy, dupowata. A jej klasa poza licznymi zaletami posiadała także i tę, że nie tylko pozwalała jej być dowolnie dupowatą, zakompleksioną i nieśmiałą, ale jeszcze akceptowała to w pełni, dzięki czemu Królowa Matka była dupowata, zakompleksiona i nieśmiała trochę mniej. Miłością do swojej klasy i opowieściami o niej zamęczała wszystkich wokoło, czy kto chciał słuchać, czy nie, a efekt tej polityki był taki, że dwa lata od niej młodsza Siostra w ogóle nie rozważała pójścia do innego liceum niż to królewskomatczyne. Gnała ją bowiem chęć ujrzenia na własne oczy tego uświęconego przebywaniem w jego salach i na jego boiskach Świętej I Jedynej Klasy miejsca.
Już na egzaminach pisemnych dała się zauważyć całemu Gronu i wszystkim Uczniom oraz Współkandydatom, pojawiwszy się w szkolnych murach z psem. Pies (który jest, swoją drogą, tematem na osobną, bardzo rozbudowaną i obfitującą w liczne dygresje notkę) wabił się Kaktus i był przygarniętym przez nas (w sam magiczny dzień Dziadów) przybłędą. Dysponującym bujną osobowością i charakterem, który starczyłby na pięć innych psów, jak to często bywa u terierowatych, do których się zaliczał. Duch jego, niepodległy i nie dający się spętać w kajdany sprawiał, że psina nader często wychodził z domu na nieco przedłużone, powiedzmy dwudniowe, spacery. Wpadał jednakże co parę godzin (które najczęściej przypadały w okolicach północy) dać znać, że jest i czuwa. Zazwyczaj był i czuwał także rano, co powodowało, że wszyscy udający się do swoich zakładów pracy i szkół członkowie rodziny czynili to chyłkiem, rozglądając się nerwowo dokoła i usiłując jakoś niepostrzeżenie przemknąć wzdłuż bloku unikając laserowego wręcz wzroku Zwierzątka. Jeśli bowiem Zwierzątko namierzyło nieszczęśnika, nie opuszczało go ni na krok. W rozsądnym oddaleniu (by zapobiec utrudnianiu wykonywania obowiązków Dobrego Psa przez złapanie go i odstawienie siłom i przemocom do dom) Zwierzątko towarzyszyło swej ofierze jak wierny i wyjątkowo hałaśliwy cień. Obszczekiwało wszystko, co się ruszało, od staruszeczki z balkonikiem począwszy na pędzącym z wyciem silnika autobusie skończywszy, z szerokim spektrum obiektów pomiędzy, co jakiś czas rzucając na pragnącą się zapaść pod ziemię ofiarę triumfalne spojrzenie: "Widzisz? Jesteś bezpieczna/-y! JA cię pilnuję!".
Czy Królowa Matka dodawać musi, że Siostra jej udała się do szkoły pod eskortą?
Nie. Przypuszcza, że nie musi.
Do dziś Królowa Matka nie jest w stanie wyrazić pełni uznania dla swej Siostry, która, spłakana, przerażona, stremowana, jak to przed egzaminami bywa i w dodatku w stanie niemal przedzawałowym za sprawą towarzyszącego jej Dobrego Psa jednak do szkoły weszła i zaliczyła egzamin pisemny. Gdyby na Królową Matkę padło można założyć z kolosalnym prawdopodobieństwem, że do dziś mogłaby się ona poszczycić osiągnięciem wykształcenia podstawowego, li i jedynie. Siostra jednak, z podniesioną głową i łzami w oczach przekroczyła próg liceum (za którym to progiem pieniąca się furia ujadająca z godną podziwu determinacją na wszelkie obiekty żywe i martwe mogące stanowić ewentualne zagrożenie dla Ukochanej Pani zmieniła się jak za dotknięciem różdżki w Takiego Słodkiego Pluszaczka, Daj Pieskowi Herbatnika, Hau), zasiadła za stolikiem (Dobry Piesek, Hau, Hau, Daj Mu Ciasteczko zwinął się w kłębek u jej stóp i przespał egzamin w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku) i napisała, co trzeba było napisać, po czym, sporządziwszy z paska torby prowizoryczną smycz dla Dobrego Pieska, wróciła do domu.
I była pewna, że nic bardziej stresującego w tej sesji egzaminacyjnej już jej nie spotka.
Naiwne pacholę!
Siostra Królowej Matki nie przewidziała bowiem, że posiadanie rodzeństwa w tej samej szkole skutkuje tym, że niejako na dzień dobry nie jest się do końca anonimowym. A Królowa Matka posiadała otóż wychowawczynię (wykładowczynię języka polskiego), której ambicją było stać się Powierniczką Od Serca wszystkich swoich uczniów. Szło to biedaczce jak po grudzie, ale się nie zniechęcała i ile sił wszędzie starała się zaprzyjaźniać. Z wychowankami. Z rodzicami wychowanków. I z rodzeństwem.
Namierzywszy rodzeństwo Królowej Matki ambitna ta kobieta przygalopowała z rozwianym włosem pode salę, gdzie egzaminowano z języka polskiego przyszłych licealistów i zakrzyknęła z entuzjazmem:
- Siostra Anny! - (wychowawczyni miała manierę nie zdrabniania imion) - Och, siostrę Anny to ja muszę odpytać osobiście! - po czym, zagarnąwszy ramieniem nieco posiniałą na obliczu Siostrę Królowej Matki (która Panią Wychowawczynię znała z opowiadań nieco lepiej, niż ta by sobie życzyła), zniknęła z nią w czeluściach Sali Do Polskiego, gdzie oddała się odpytywaniu.
Oddała się, że to tak Królowa Matka ujmie, całym sercem. Oprócz niej w sali odpytywały kandydatów trzy inne polonistki, każda w swoim kątku, i u każdej przy stoliku zmieniły się po trzy osoby, a Wychowawczyni nadal odpytywała. Siostra Królowej Matki udowodniła biegłą znajomość podstawy programowej języka polskiego dla szkół podstawowych, zahaczyła o liceum i lada moment doszłaby do programu obowiązującego na uniwersytecie, a Wychowawczyni pytała nadal. I może egzaminowałaby tak nieszczęsną Siostrę aż do dziś, gdyby nie zadała tego pytania:
- A czy masz może, moja droga, ulubionego poetę?
Siostra Królowej oznajmiła, że i owszem, ma.
- O - ożywiła się Wychowawczyni Królowej Matki w sposób widoczny. - A kogo takiego?
- Gałczyńskiego - rzekła Siostra Królowej słabym głosem.
- Och! - zachwyciła się Wychowawczyni. - A jaki jego wiersz cenisz najbardziej, moje dziecko? - i zamarła, zawisnąwszy pytającym wzrokiem na ustach Siostry Królowej, spodziewając się "Zaczarowanej dorożki" w najgorszym razie, a w najlepszym niczego poniżej "Serwus, madonna".
A wówczas Siostra Królowej Matki, wyczerpana psychicznie, zmęczona, oszołomiona tym długaśnym przesłuchaniem, nabrała w płuca powietrza i rzekła z mocą (i szczerze):
-"DLACZEGO OGÓREK NIE ŚPIEWA"!
Zdała mimo to, i nawet bez szczególnej traumy stawiła się 1 września w murach już wtedy Naszego Wspólnego Liceum, gdzie spędziłyśmy niejako razem kolejne dwa lata - ale to już temat na przyszłe, raczej liczne ;), notki.
środa, 16 listopada 2011
Więc to już...
To już. Już koniec. Dziś rano Królowa Matka nie widziała drogi wiodącej z Dziczy ku Cywilizacji, gdyż przemierzała tę drogę w ciemności. I w ciemności będzie wracać. Koniec zachwytów, koniec polskiej złotej, koniec poprawiania sobie nastroju za pomocą patrzenia, a jest czego żałować, bo droga do domu Królowej Matki wygląda tak:
a potem jest tylko lepiej, z jakiegoś jednakże powodu Pan Małżonek odmawia zatrzymywania się na każdym zakręcie, by Królowa Matka mogła Uwieczniać Ku Wiecznej Pamięci te wszystkie kolorystyczne feerie i wybuch złoto-brązowo-rdzawości. Więc Królowa Matka tylko siedzi i chłonie, i bez względu na to, jak bardzo jest niewyspana, do samochodu wsiadając, jak bardzo wkurzyły ją jej Najdroższe Potomki, jak bardzo pragnęłaby cofnąć czas i znów być Płochą Panienką Bez Hormonów Żyjącą Na Łonie Cywilizacji, Która (Ta Panienka. Płocha.) Nie Musiała Zrywać Się Bladym Świtem By Gdziekolwiek Jechać, bez względu na to, jak kusząca wydaje się jej perspektywa odosobnienia w celi więziennej (w izolatce! o, marzenie!!!) za dziecio- lub/i mężobójstwo, po paru minutach drogi na jej twarz wypływa całkowicie bezwiedny i wybitnie mało inteligentny uśmiech Piętnastoletniej Po Raz Pierwszy Zakochanej Kretynki Wpatrującej Się W Obiekt Uwielbienia (w tym miejscu Królowa Matka pragnie przeprosić wszystkie ewentualne piętnastoletnie czytelniczki, które dodatkowo patrząc na Obiekt sadzą, ze nie mają na niej takiego wyrazu, jak go Królowa Matka napisała. One, oczywiście, nie mają. Królowa Matka w ich wieku i okolicznościach miała. I one, jak dojdą do lat Królowej Matki przypuszczalnie dojdą też do wniosku, że miały :)). Kiedyś, gdzieś Królowa Matka przeczytała, że dla prawidłowego psychicznego samopoczucia potrzebne jest, by choć raz dziennie naprawdę szczerze się roześmiać i chociaż raz dziennie popatrzeć na coś prawdziwie pięknego. I kwadrans jazdy z Dziczy do Rodzinnego Grodu zapewniał Królowej Matce porcje wszechogarniającego zachwytu, wystarczającą na jakieś dwa do trzech tygodni psychicznej stabilizacji.
A teraz koniec Bezwiednych Uśmiechów. Koniec uzdrawiających fal zachwytu. Następne mogą zdarzyć się zimą, gdy wyż.sfot. droga wygląda jak świąteczna pocztówka, ale jakoś odrobinkę trudniej się nią zachwycać jeśli się przedtem ubrało, opatuliło w kocyki i dostarczyło do samochodu czwórkę dzieci, a także odśnieżało pojazd i modliło, by samochód ruszył, wskutek czego jest się zlanym potem, spóźnionym do pracy i baaardzo dalekim od sentymentalnego nastroju wskazanego przy zachwycaniu się... więc, niby, byle do wiosny!
Ale to jesień, ach, jest po prostu... najpiękniejsza.
I to jesieni jest Królowej Matce - być może jedynej w kraju :) - naprawdę żal...
a potem jest tylko lepiej, z jakiegoś jednakże powodu Pan Małżonek odmawia zatrzymywania się na każdym zakręcie, by Królowa Matka mogła Uwieczniać Ku Wiecznej Pamięci te wszystkie kolorystyczne feerie i wybuch złoto-brązowo-rdzawości. Więc Królowa Matka tylko siedzi i chłonie, i bez względu na to, jak bardzo jest niewyspana, do samochodu wsiadając, jak bardzo wkurzyły ją jej Najdroższe Potomki, jak bardzo pragnęłaby cofnąć czas i znów być Płochą Panienką Bez Hormonów Żyjącą Na Łonie Cywilizacji, Która (Ta Panienka. Płocha.) Nie Musiała Zrywać Się Bladym Świtem By Gdziekolwiek Jechać, bez względu na to, jak kusząca wydaje się jej perspektywa odosobnienia w celi więziennej (w izolatce! o, marzenie!!!) za dziecio- lub/i mężobójstwo, po paru minutach drogi na jej twarz wypływa całkowicie bezwiedny i wybitnie mało inteligentny uśmiech Piętnastoletniej Po Raz Pierwszy Zakochanej Kretynki Wpatrującej Się W Obiekt Uwielbienia (w tym miejscu Królowa Matka pragnie przeprosić wszystkie ewentualne piętnastoletnie czytelniczki, które dodatkowo patrząc na Obiekt sadzą, ze nie mają na niej takiego wyrazu, jak go Królowa Matka napisała. One, oczywiście, nie mają. Królowa Matka w ich wieku i okolicznościach miała. I one, jak dojdą do lat Królowej Matki przypuszczalnie dojdą też do wniosku, że miały :)). Kiedyś, gdzieś Królowa Matka przeczytała, że dla prawidłowego psychicznego samopoczucia potrzebne jest, by choć raz dziennie naprawdę szczerze się roześmiać i chociaż raz dziennie popatrzeć na coś prawdziwie pięknego. I kwadrans jazdy z Dziczy do Rodzinnego Grodu zapewniał Królowej Matce porcje wszechogarniającego zachwytu, wystarczającą na jakieś dwa do trzech tygodni psychicznej stabilizacji.
A teraz koniec Bezwiednych Uśmiechów. Koniec uzdrawiających fal zachwytu. Następne mogą zdarzyć się zimą, gdy wyż.sfot. droga wygląda jak świąteczna pocztówka, ale jakoś odrobinkę trudniej się nią zachwycać jeśli się przedtem ubrało, opatuliło w kocyki i dostarczyło do samochodu czwórkę dzieci, a także odśnieżało pojazd i modliło, by samochód ruszył, wskutek czego jest się zlanym potem, spóźnionym do pracy i baaardzo dalekim od sentymentalnego nastroju wskazanego przy zachwycaniu się... więc, niby, byle do wiosny!
Ale to jesień, ach, jest po prostu... najpiękniejsza.
I to jesieni jest Królowej Matce - być może jedynej w kraju :) - naprawdę żal...
wtorek, 15 listopada 2011
Królowej Matki w Sąsiednim Mieście wizyta kolejna.
Królowa Matka nie ma choroby wieńcowej i nie będzie jej miała w jakiejś przewidywalnej przyszłości (a może nawet nigdy, nie jest to jeszcze na szczęście obowiązkowe). Tętnice i żyły ma Królowa Matka bez nawet odrobiny cholesterolu czy też tego czegoś innego, co je czasem zapycha, i krew płynie w nich wartko jak woda na przełomie Dunajca, co stwierdzono poddając Królową Matkę licznym badaniom, z których część, niebolesna dla większości świata, dla Królowej Matki bolesna jest pomimo podanego znieczulenia. Nic to. Królowa Matka urodziła czworo dzieci, to co jej tam jakieś wpychanie rur w żyły, iskra tylko! A trwa krócej.
Tradycyjnie podczepiono Królową Matkę do licznych maszyn o długich i skomplikowanych nazwach i z oszałamiającą ilością błyskających, różnokolorowych światełek, maszyn, które robiły nie tylko "ping", ale także "bzzz", "wrrrr" i "brzdęk, brzdęk", oraz pochylały się nad Królową Matką usiłując się jej przyjrzeć, wskutek czego Królowa Matka miała ciągle wrażenie, że bada ją Wall-e:
Wypisz wymaluj taki sam, tylko nieco bardziej czysty. I bez ocząt. Dźwiękowo zaś badanie przypominało (jeśli pominiemy pojękiwanie Królowej Matki podczas wbijania jej nadnaturalnej grubości rur w te małe, biedne żyłki) to,
z tym, że maszyna się nie śmiała. Ale technika idzie tak szybko do przodu, że Królowa Matka w najmniejszym stopniu nie wyklucza, iż przy następnym badaniu maszyna będzie chichotać i wdzięcznie machać rzęsami.
To była dobra wiadomość (ta o nieistniejącej w Królowej Matce wieńcówce, oczywiście, a nie o chichoczącej w przyszłości maszynie), zresztą Królowa Matka się jej nieśmiało spodziewała odkąd Ulubiony Lekarz Nr 3 rzekł jej był: "W pani wieku to jest baaardzo mało prawdopodobne, ale sama pani rozumie, że chcemy sprawdzić każdą ewentualność!".
No i to jest ta gorsza wiadomość. Że nadal nie wiadomo, co Królowej Matce jest. To znaczy, to akurat wiadomo dość dokładnie, ale nie wiadomo, skąd się wzięło (szczupła, niepaląca, niepijąca, nie obciążona genetycznie oraz nie pochylona nad grobem wegetarianka po prostu nie miała prawa bez powodu zapaść na to, na co zapadła!), a skoro nie wiadomo, skąd się wzięło, nie wiadomo, czy się nie powtórzy i nie bardzo wiadomo, co robić, by się nie powtórzyło.
A poza tym "serce się zmniejsza, chociaż wydolność pozostaje ta sama".
Akurat. Nikt, kto widziałby Królową Matkę zasuwającą cztery razy dziennie z i do szkół i przedszkoli oraz ganiającą po domu Pompony nie miałby cienia wątpliwości, że wydolność NIE pozostaje ta sama.
Co najważniejsze jednak, serce się zmniejsza. A jak już osiągnie rozmiar serca normalnego czlowieka, Królowa Matka będzie uleczona i wtedy pierwszy raz w życiu upije się do nieprzytomnosci.
Howgh.
Tradycyjnie podczepiono Królową Matkę do licznych maszyn o długich i skomplikowanych nazwach i z oszałamiającą ilością błyskających, różnokolorowych światełek, maszyn, które robiły nie tylko "ping", ale także "bzzz", "wrrrr" i "brzdęk, brzdęk", oraz pochylały się nad Królową Matką usiłując się jej przyjrzeć, wskutek czego Królowa Matka miała ciągle wrażenie, że bada ją Wall-e:
Wypisz wymaluj taki sam, tylko nieco bardziej czysty. I bez ocząt. Dźwiękowo zaś badanie przypominało (jeśli pominiemy pojękiwanie Królowej Matki podczas wbijania jej nadnaturalnej grubości rur w te małe, biedne żyłki) to,
z tym, że maszyna się nie śmiała. Ale technika idzie tak szybko do przodu, że Królowa Matka w najmniejszym stopniu nie wyklucza, iż przy następnym badaniu maszyna będzie chichotać i wdzięcznie machać rzęsami.
To była dobra wiadomość (ta o nieistniejącej w Królowej Matce wieńcówce, oczywiście, a nie o chichoczącej w przyszłości maszynie), zresztą Królowa Matka się jej nieśmiało spodziewała odkąd Ulubiony Lekarz Nr 3 rzekł jej był: "W pani wieku to jest baaardzo mało prawdopodobne, ale sama pani rozumie, że chcemy sprawdzić każdą ewentualność!".
No i to jest ta gorsza wiadomość. Że nadal nie wiadomo, co Królowej Matce jest. To znaczy, to akurat wiadomo dość dokładnie, ale nie wiadomo, skąd się wzięło (szczupła, niepaląca, niepijąca, nie obciążona genetycznie oraz nie pochylona nad grobem wegetarianka po prostu nie miała prawa bez powodu zapaść na to, na co zapadła!), a skoro nie wiadomo, skąd się wzięło, nie wiadomo, czy się nie powtórzy i nie bardzo wiadomo, co robić, by się nie powtórzyło.
A poza tym "serce się zmniejsza, chociaż wydolność pozostaje ta sama".
Akurat. Nikt, kto widziałby Królową Matkę zasuwającą cztery razy dziennie z i do szkół i przedszkoli oraz ganiającą po domu Pompony nie miałby cienia wątpliwości, że wydolność NIE pozostaje ta sama.
Co najważniejsze jednak, serce się zmniejsza. A jak już osiągnie rozmiar serca normalnego czlowieka, Królowa Matka będzie uleczona i wtedy pierwszy raz w życiu upije się do nieprzytomnosci.
Howgh.
piątek, 11 listopada 2011
Królowa Matka i reklamy II
Tak sobie Królowa Matka pomyślała, że w podniosłej atmosferze Święta Narodowego (płonące race, armatki wodne, latające w te i nazad kamienie oraz kostka brukowa, podpalone samochody stacji telewizyjnych, ranni w szpitalach itepe, itede) też się nad czymś poznęca, żeby się nie wyróżniać (chociaż Prawdziwym Patryjotom do pięt nie sięgnie, jest świadoma swojej w tym względzie ułomności) i weźmie na warsztat kolejną porcję domagających się po prostu, by się po nich walcem przejechać, reklam.
Na pierwszy ogień (nomen omen) idą Pomysły Na Obiad. Najnowszy to pizzerinki i ćwierkająca radośnie dziewczynka (a może to chłopiec jest) "dodajemy dwie szklanki mąki, mama robi sos, my robimy ciasto, każdy obkłada je tym, co lubi!!!". Eeee, czy to znaczy, że ktoś sprzedaje suche drożdże w torebce, tyle, że za popiątną cenę? No bo jeśli nabycie tego produktu ma stanowić podstawę obiadową pod warunkiem, że dodamy dwie szklanki mąki, wodę, sos, obłożymy czym kto lubi (Królowa Matka rozumie, że "wszystko, co kto lubi" w torebce załączane nie jest) to wychodzi, drogą eliminacji, że w torebce suche drożdże są. Oraz - wow, jakie to odkrywcze! Podzielmy zwykłe ciasto na pizzę na małe kawałki i to już nie jest banalna, nudna pizza wcale a wcale! Nie! Mamy oryginalne pizzerinki! I w gruncie rzeczy pomysł jest genialny - skłonić ludzi, by sami, z dostępnych w lodówce względnie dokupionych do "pomysłu" artykułów zrobili zwykłe danie, i w dodatku sprzedać im to jako oryginalne i nie-ich-własne rozwiązanie to naprawdę pomysłowe, i tylko charakter Królowej Matki sprawia, że źle ona reaguje, gdy ktoś chce z niej idiotkę zrobić.
Przy tematach kulinarnych pozostając - ostatnio powala Królową Matkę tekst wypowiedziany z uczuciem przez miłego pyknika przedstawiającego się jako szef kuchni i reklamującego kostki rosołowe "To przepis mojej siostry, zasługuje na Nobla!". W dziedzinie, że się niewinnie zainteresuje Królowa Matka? Literatury pewnie nie, więc...? Królowa Matka obstawia chemię.
Nie pozwólmy się jednak oderwać od nastroju dnia dzisiejszego opisując reklamę, która skłania Królową Matkę jedynie do pobłażliwego uśmiechu, i powróćmy do rzucania kostkami brukowymi.
Królowa Matka kocha psy. Kocha psy najbardziej z wszystkich (domowych) zwierząt, uwielbia psy i uważa je za niezasłużoną nagrodę dla Ludzkości. A jednak zawsze, gdy widzi Bruna i jego właścicielkę, zamiatającą różową (jakżeby inaczej!!!!) zmiotką* "twarde dowody" wspaniałej przemiany materii Bruna, a widzi go podczas obiadu, kolacji, przyrządzania posiłków i karmienia Potomków, po prostu zawsze wtedy z głębi trzewi Królowej Matki dobywa się okrzyk: "Niech ktoś uśpi to zwierzę!!!!". Na litość boską, niech ktoś je usunie (Królowa Matka usunęłaby też jego młodocianą panią, ale wie, że to jest niestety nielegalne w większości krajów)!! Może być tylko z ekranów telewizyjnych, ale jeśli nie jest to możliwe bez usunięcia zwierzęcia z tego padołu, trudno, za nic mając Greenpeace, PETA, Fundację Animals i WWF, Królowa Matka weźmie to na wątłą klatę - ujmie swą dłonią strzykawkę ze śmiercionośnym płynem i...
Królowa Matka kawę pije sporadycznie. Jak subtelnie sugeruje adres bloga, jak również zdjęcie przy tytule, Królowa Matka kocha herbatę. Mimo to gdy widzi reklamę, w której miła (zbyt miła! zbyt!) blondynka usiłuje zrobić sobie kawę, a za każdym razem, gdy już, już podnosi do ust filiżankę zza jej pleców wyłania się a to postawny brunet, a to szczęśliwa jak prosię w wyjątkowo ulewny deszcz szatynka, a to jeszcze ktoś inny z "o, cappucino! o, latte!" oraz niewątpliwie rozkosznym chichocikiem na ustach, i jej tę filiżankę wydziera z ręki, otóż zawsze wtedy Królowa Matka ma irracjonalną nadzieję, że miła blondynka przestanie być miła, weźmie się odwróci i lutnie bez łeb uchachaną osobę nim ta zdąży powiedzieć "quidditch". Może być reklamowanym ekspresem do kawy wyrwanym z gniazdka jednym zdecydowanym szarpnięciem. Gdyż to właśnie zrobiłaby Królowa Matka, gdyby jej trzy dorosłe (rączki, cholera, nie urośli? sami pstryknąć guziczka w ekspresie nie potrafią?) osoby wydzierały z rąk ulubiony napój.
Co zrobiłaby Królowa Matka bohaterowi kolejnej reklamy nawet ona sama nie potrafi sobie wyobrazić. Jest to reklama batonika, którego pełne lodówki spadają z nieba na jedno klaśnięcie wyburzając ściany i rujnując wystrój wnętrz. Pomińmy milczeniem, co można pomyśleć o pracowniku, który na "Jestem głodny pomysłów" szefa reaguje rozwaleniem temu szefowi ściany w pracowni (dwóch ścian, bo potem demonstruje swe umiejętności ponownie) i dostarczając mu, miast wytęsknionych pomysłów, lodówkę batoników i konieczność wykonania telefonu do ekipy remontowej, ale, na bogów! Przecież ten człowiek jest niebezpieczny dla otoczenia! Wyobraźmy go sobie porwanego zachwytem po przedstawieniu teatralnym, na meczu otwarcia na Euro 2012, po koncercie (może jeszcze charytatywnym!!!) w filharmonii, i cóż się przedstawi naszym przerażonym oczom? Oto wyburzona La Scala czy inne Metropolitan Opera i cała orkiestra Symfoników Berlińskich tragicznie zmarłych pod tonami lodówek z batonikami!!! Albo i w domu rodzinnym wyobraźmy go sobie, gdy zechce, wzorem wielu rodziców brawo bić dziecięciu, bo "jak Bartuś ślicznie zjadł zupkę" - jedno "łup!" i po Bartusiu!!!
Na koniec Królowa Matka zostawiła coś, co obudziło w niej nie podszytą rozbawieniem irytację, nie znużenie nachalnym prezentowaniem co dwie minuty we wszystkich kanałach telewizyjnych, nie szczerą niechęć wynikającą z nadużywania klisz, ale najpierw niedowierzanie, że coś podobnego mogło zaistnieć, a potem furię tak wielką, że rozważała ona napisanie do Rady Etyki mediów - a mianowicie reklamę środka o nazwie Goodbye appetite. W swoich postach Królowa Matka stara się unikać nazw produktów, ale w tym wypadku ją poda, bo jak piętnować, to "pod nazwiskiem".
Reklama przedstawia antypatyczną, otyłą kobietę pożywiającą się, a w zasadzie napychającą, przy szwedzkim stole i już to by w sumie wystarczyło, by Królowa Matka reklamę znienawidziła, bo nie cierpi ona utożsamiania osób pulchnych z niesympatycznymi/ nieatrakcyjnymi/ gorszymi. Niestety, to jest zaledwie początek. Następnie do stołu podchodzi wychudzona blondynka. Nie szczupła. Nie chuda nawet. Wychudzona. Anorektycznie. Królowa Matka może optymistycznie zakładać, że aktorka grająca w reklamie anorektyczką nie jest, najlepsza i wieloletnia przyjaciółka Królowej Matki całe życie walczyła z nienaturalnie chudą sylwetką, sama Królowa Matka też jest bardzo szczupła, wręcz za bardzo. Ale normą to nie jest w najmniejszym stopniu. W tym zaś wypadku w dodatku blond chudzina nakłada sobie na talerz JEDNO ziarnko groch, popija je reklamowaną zawiesiną, klepiąc się w miejscu, gdzie normalni ludzie mają brzuch, mówi coś w rodzaju: "Już jestem syta!" i oddala się, pozostawiając przy stole grubaskę z miną strażnika-psychopaty z więzienia o zaostrzonym rygorze, która wyjątkowo suczym głosem mówi "Goodbye, appetite!".
Królowa Matka miała w najbliższej rodzinie dwa przypadki bulimii i jeden anoreksji. Wśród najbliższych przyjaciół - jeden przypadek anoreksji. Obserwowała te choroby z bardzo bliska, mogła je codziennie oglądać i analizować, żyć w ich cieniu, bardzo odległym od cukierkowatej wizji anoreksji przedstawianej w hollywoodzkich filmach, w których ślicznym i świeżym dziewczętom maluje się cienie pod oczami, w ten sposób prezentując ich skrajne wycieńczenie. I dlatego wie - TA REKLAMA JEST ŚMIERTELNIE (to nie jest przesada) NIEBEZPIECZNA. Sugeruje, że to, co odbiega od patykowatej normy, jest brzydkie, wredne i antypatyczne. A by osiągnąć patykowatą normę nie trzeba jeść, wystarczy wypić szklankę zawiesiny... Królowa Matka wie, że odchudzające się nastolatki nie przeczytają ulotki dołączonej do produktu, nie będą skłonne trzymać się wskazanych dawek, a już na pewno puszczą mimo uszu to całe "skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż...". Królowa Matka nie wie natomiast, ile telewizje za tę reklamę zgarnęły forsy, nie wie, o czym myśleli producenci reklamy i copywriterzy, nie wie, czy można do tego stopnia być pozbawionym wyobraźnie lub sumienia (a może i tego, i tego), ale wie, że nie ma pieniędzy, za które ona sama zgodziłaby się wyprodukować spot promujący podobne... coś. Co oczywiście w niczym nie zmieni faktu, że reklamę będzie zapewne można zobaczyć na licznych kanałach jeszcze długo, długo (a w internecie to już pewnie zawsze :/).
A teraz, po rzuceniu ostatnim kamieniem (a może to akurat była zapalona raca?), Królowa Matka kończy świętowanie.
Miłej reszty długiego weekendu wszystkim!
* Poprawka. Królowa Matka obejrzała reklamę ponownie, tym razem uważnie. Zmiotka nie jest różowa. Różowy jest sweterek uroczej właścicielki uroczego pieseczka. Na zasadnicze uczucia Królowej Matki nie ma ten fakt jednakże żadnego wpływu.
Na pierwszy ogień (nomen omen) idą Pomysły Na Obiad. Najnowszy to pizzerinki i ćwierkająca radośnie dziewczynka (a może to chłopiec jest) "dodajemy dwie szklanki mąki, mama robi sos, my robimy ciasto, każdy obkłada je tym, co lubi!!!". Eeee, czy to znaczy, że ktoś sprzedaje suche drożdże w torebce, tyle, że za popiątną cenę? No bo jeśli nabycie tego produktu ma stanowić podstawę obiadową pod warunkiem, że dodamy dwie szklanki mąki, wodę, sos, obłożymy czym kto lubi (Królowa Matka rozumie, że "wszystko, co kto lubi" w torebce załączane nie jest) to wychodzi, drogą eliminacji, że w torebce suche drożdże są. Oraz - wow, jakie to odkrywcze! Podzielmy zwykłe ciasto na pizzę na małe kawałki i to już nie jest banalna, nudna pizza wcale a wcale! Nie! Mamy oryginalne pizzerinki! I w gruncie rzeczy pomysł jest genialny - skłonić ludzi, by sami, z dostępnych w lodówce względnie dokupionych do "pomysłu" artykułów zrobili zwykłe danie, i w dodatku sprzedać im to jako oryginalne i nie-ich-własne rozwiązanie to naprawdę pomysłowe, i tylko charakter Królowej Matki sprawia, że źle ona reaguje, gdy ktoś chce z niej idiotkę zrobić.
Przy tematach kulinarnych pozostając - ostatnio powala Królową Matkę tekst wypowiedziany z uczuciem przez miłego pyknika przedstawiającego się jako szef kuchni i reklamującego kostki rosołowe "To przepis mojej siostry, zasługuje na Nobla!". W dziedzinie, że się niewinnie zainteresuje Królowa Matka? Literatury pewnie nie, więc...? Królowa Matka obstawia chemię.
Nie pozwólmy się jednak oderwać od nastroju dnia dzisiejszego opisując reklamę, która skłania Królową Matkę jedynie do pobłażliwego uśmiechu, i powróćmy do rzucania kostkami brukowymi.
Królowa Matka kocha psy. Kocha psy najbardziej z wszystkich (domowych) zwierząt, uwielbia psy i uważa je za niezasłużoną nagrodę dla Ludzkości. A jednak zawsze, gdy widzi Bruna i jego właścicielkę, zamiatającą różową (jakżeby inaczej!!!!) zmiotką* "twarde dowody" wspaniałej przemiany materii Bruna, a widzi go podczas obiadu, kolacji, przyrządzania posiłków i karmienia Potomków, po prostu zawsze wtedy z głębi trzewi Królowej Matki dobywa się okrzyk: "Niech ktoś uśpi to zwierzę!!!!". Na litość boską, niech ktoś je usunie (Królowa Matka usunęłaby też jego młodocianą panią, ale wie, że to jest niestety nielegalne w większości krajów)!! Może być tylko z ekranów telewizyjnych, ale jeśli nie jest to możliwe bez usunięcia zwierzęcia z tego padołu, trudno, za nic mając Greenpeace, PETA, Fundację Animals i WWF, Królowa Matka weźmie to na wątłą klatę - ujmie swą dłonią strzykawkę ze śmiercionośnym płynem i...
Królowa Matka kawę pije sporadycznie. Jak subtelnie sugeruje adres bloga, jak również zdjęcie przy tytule, Królowa Matka kocha herbatę. Mimo to gdy widzi reklamę, w której miła (zbyt miła! zbyt!) blondynka usiłuje zrobić sobie kawę, a za każdym razem, gdy już, już podnosi do ust filiżankę zza jej pleców wyłania się a to postawny brunet, a to szczęśliwa jak prosię w wyjątkowo ulewny deszcz szatynka, a to jeszcze ktoś inny z "o, cappucino! o, latte!" oraz niewątpliwie rozkosznym chichocikiem na ustach, i jej tę filiżankę wydziera z ręki, otóż zawsze wtedy Królowa Matka ma irracjonalną nadzieję, że miła blondynka przestanie być miła, weźmie się odwróci i lutnie bez łeb uchachaną osobę nim ta zdąży powiedzieć "quidditch". Może być reklamowanym ekspresem do kawy wyrwanym z gniazdka jednym zdecydowanym szarpnięciem. Gdyż to właśnie zrobiłaby Królowa Matka, gdyby jej trzy dorosłe (rączki, cholera, nie urośli? sami pstryknąć guziczka w ekspresie nie potrafią?) osoby wydzierały z rąk ulubiony napój.
Co zrobiłaby Królowa Matka bohaterowi kolejnej reklamy nawet ona sama nie potrafi sobie wyobrazić. Jest to reklama batonika, którego pełne lodówki spadają z nieba na jedno klaśnięcie wyburzając ściany i rujnując wystrój wnętrz. Pomińmy milczeniem, co można pomyśleć o pracowniku, który na "Jestem głodny pomysłów" szefa reaguje rozwaleniem temu szefowi ściany w pracowni (dwóch ścian, bo potem demonstruje swe umiejętności ponownie) i dostarczając mu, miast wytęsknionych pomysłów, lodówkę batoników i konieczność wykonania telefonu do ekipy remontowej, ale, na bogów! Przecież ten człowiek jest niebezpieczny dla otoczenia! Wyobraźmy go sobie porwanego zachwytem po przedstawieniu teatralnym, na meczu otwarcia na Euro 2012, po koncercie (może jeszcze charytatywnym!!!) w filharmonii, i cóż się przedstawi naszym przerażonym oczom? Oto wyburzona La Scala czy inne Metropolitan Opera i cała orkiestra Symfoników Berlińskich tragicznie zmarłych pod tonami lodówek z batonikami!!! Albo i w domu rodzinnym wyobraźmy go sobie, gdy zechce, wzorem wielu rodziców brawo bić dziecięciu, bo "jak Bartuś ślicznie zjadł zupkę" - jedno "łup!" i po Bartusiu!!!
Na koniec Królowa Matka zostawiła coś, co obudziło w niej nie podszytą rozbawieniem irytację, nie znużenie nachalnym prezentowaniem co dwie minuty we wszystkich kanałach telewizyjnych, nie szczerą niechęć wynikającą z nadużywania klisz, ale najpierw niedowierzanie, że coś podobnego mogło zaistnieć, a potem furię tak wielką, że rozważała ona napisanie do Rady Etyki mediów - a mianowicie reklamę środka o nazwie Goodbye appetite. W swoich postach Królowa Matka stara się unikać nazw produktów, ale w tym wypadku ją poda, bo jak piętnować, to "pod nazwiskiem".
Reklama przedstawia antypatyczną, otyłą kobietę pożywiającą się, a w zasadzie napychającą, przy szwedzkim stole i już to by w sumie wystarczyło, by Królowa Matka reklamę znienawidziła, bo nie cierpi ona utożsamiania osób pulchnych z niesympatycznymi/ nieatrakcyjnymi/ gorszymi. Niestety, to jest zaledwie początek. Następnie do stołu podchodzi wychudzona blondynka. Nie szczupła. Nie chuda nawet. Wychudzona. Anorektycznie. Królowa Matka może optymistycznie zakładać, że aktorka grająca w reklamie anorektyczką nie jest, najlepsza i wieloletnia przyjaciółka Królowej Matki całe życie walczyła z nienaturalnie chudą sylwetką, sama Królowa Matka też jest bardzo szczupła, wręcz za bardzo. Ale normą to nie jest w najmniejszym stopniu. W tym zaś wypadku w dodatku blond chudzina nakłada sobie na talerz JEDNO ziarnko groch, popija je reklamowaną zawiesiną, klepiąc się w miejscu, gdzie normalni ludzie mają brzuch, mówi coś w rodzaju: "Już jestem syta!" i oddala się, pozostawiając przy stole grubaskę z miną strażnika-psychopaty z więzienia o zaostrzonym rygorze, która wyjątkowo suczym głosem mówi "Goodbye, appetite!".
Królowa Matka miała w najbliższej rodzinie dwa przypadki bulimii i jeden anoreksji. Wśród najbliższych przyjaciół - jeden przypadek anoreksji. Obserwowała te choroby z bardzo bliska, mogła je codziennie oglądać i analizować, żyć w ich cieniu, bardzo odległym od cukierkowatej wizji anoreksji przedstawianej w hollywoodzkich filmach, w których ślicznym i świeżym dziewczętom maluje się cienie pod oczami, w ten sposób prezentując ich skrajne wycieńczenie. I dlatego wie - TA REKLAMA JEST ŚMIERTELNIE (to nie jest przesada) NIEBEZPIECZNA. Sugeruje, że to, co odbiega od patykowatej normy, jest brzydkie, wredne i antypatyczne. A by osiągnąć patykowatą normę nie trzeba jeść, wystarczy wypić szklankę zawiesiny... Królowa Matka wie, że odchudzające się nastolatki nie przeczytają ulotki dołączonej do produktu, nie będą skłonne trzymać się wskazanych dawek, a już na pewno puszczą mimo uszu to całe "skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż...". Królowa Matka nie wie natomiast, ile telewizje za tę reklamę zgarnęły forsy, nie wie, o czym myśleli producenci reklamy i copywriterzy, nie wie, czy można do tego stopnia być pozbawionym wyobraźnie lub sumienia (a może i tego, i tego), ale wie, że nie ma pieniędzy, za które ona sama zgodziłaby się wyprodukować spot promujący podobne... coś. Co oczywiście w niczym nie zmieni faktu, że reklamę będzie zapewne można zobaczyć na licznych kanałach jeszcze długo, długo (a w internecie to już pewnie zawsze :/).
A teraz, po rzuceniu ostatnim kamieniem (a może to akurat była zapalona raca?), Królowa Matka kończy świętowanie.
Miłej reszty długiego weekendu wszystkim!
* Poprawka. Królowa Matka obejrzała reklamę ponownie, tym razem uważnie. Zmiotka nie jest różowa. Różowy jest sweterek uroczej właścicielki uroczego pieseczka. Na zasadnicze uczucia Królowej Matki nie ma ten fakt jednakże żadnego wpływu.
czwartek, 10 listopada 2011
W co się bawić, w co się bawić...
Ponieważ zbliża się czas, gdy połowa świata wspominać będzie Dzień, gdy w Ubogiej Stajni, pośród Zwierząt Domowych narodziło się Dzieciątko tak ubogie, że Jego Matka nie miała nawet pieluszek, by Je w nie owinąć, zgodnie z nową tradycją Królowa Matka (oraz reszta obywateli naszego pięknego kraju) zostaje regularnie zarzucana wielką ilością reklamówek licznych Świątyń Konsumpcjonizmu z propozycjami Prezentów Dla Dzieci. Z tym, że większość obywateli te reklamówki, ignorując fakt, że sprzeniewierzają się ideom ekologicznym, z miejsca wyrzuca. Królowa Matka je czyta. I w ten sposób podwyższa sobie ciśnienie oraz chroni lasy.
Teraz właśnie ma przed sobą dwie reklamówki, a w zasadzie dwie książeczki, i chłonie ich treść jak kania dżdż. Początki są niezłe - pluszakami i grzechotkami mogą się bawić dzieci obu płci zarówno, chociaż zdjęcie pyzatego bobasa z kokardką tulącego różowego jednorożca sugeruje, że niektórymi jednak jedna bardziej (i zgadnij, Uważny Czytelniku, która?). Zasadniczo jednakże i chłopcy, i dziewczynki do pewnego wieku ustawiają wieże z tych samych klocków, zasypiają tuląc te same misie, czołgają się po tych samych matach, naciskają te same guziczki w tych samych wyjących i ukochanych przez wszystkich Rodziców pozytywkach i manipulują tymi samymi drewnianymi kulkami na drucie w tych samych sześcianach edukacyjnych. Można też znaleźć zdjęcie pudełka zawierającego skuterek dla maluchów, na którym to skuterku siedzi i chłopczyk, i dziewczynka (firmie Playskool gratulujemy!). Na to, by młodzieży męskiej w wieku żłobkowym zaproponować pluszowe karabiny jeszcze nikt nie wpadł, choć zaprawdę zdumienie bierze, że nikt jeszcze nie powziął idei, by zagospodarować tę szeroką jak Wielki Rów Mariański niszę.
Za to potem następują w reklamówce strony błękitne niczym krew książąt de Rohan zawierające produkty rozrywkowe dla chłopców. Kilka stron samochodów, samochodzików, wozów strażackich i policyjnych oraz karetek pogotowia mijamy wzgardliwie jako nudną normę, potem zrobi się ciekawiej. Młodzi Mężczyźni w wieku przedszkolno-wczesnoszkolnym mają do dyspozycji liczne zestawy majsterkowicza, w tym także takie ze stołem narzędziowym, szafką na narzędzia oraz wózkiem z samochodami i narzędziami. Mają garaże, parkingi i tory wyścigowe do samodzielnego zbudowania. Zestawy "Małego chirurga" i "Małego chemika", a dla łagodniej usposobionych - "Małego farmera". Jak już utrudzony pracą Mały Farmer wróci w domowe pielesze, może sobie zagrać w bilard albo w piłkarzyki. A jak nie ma ochoty, może kogoś, na ten przyklad, zabić.
Bo małym chłopcom, poza wszystkim wymienionym powyżej, proponuje się broń. Czołgi. Pistolety. Karabiny w ośmiu modelach (Królowa Matka policzyła), w tym także takie z efektami świetlnymi i dźwiękowymi. Cyberroboty z karabinami. Zestawy wojskowe z maskami gazowymi i bez. Wyrzutnie pocisków. Zestawy "Bitw pokemonów". Dla klasyków - miecze, dla klasyków z nutą nowoczesności - miecze świetlne.
Słowem - narodził nam się Książę Pokoju, Przywalmy Komuś W Mordę!!!
Ciśnienie Królowej Matki, i tak niskie, a dodatkowo obniżane lekami, osiągnęło już opisywany w licznych podręcznikach jako idealny poziom 120/80. I nadal rośnie, bowiem teraz Królowa Matka dotarła do stron różowych jak pupa niemowlęcia (rasy białej) - do stron z zabawkami przeznaczonymi dla dziewczynek.
Wbrew oczekiwaniom lalki nie dominują wśród zabawek dla dziewczynek. Prezentowane są na zaledwie dwóch stronach, a większość tych stron i tak zajmują nosidełka, wózki, wanienki i akcesoria do pełnej obsługi niemowlęcia (wszystko różowe do wyrzygu, iksjuz frencz Królowej Matki). A potem, o, potem mamy wachlarz propozycji, służących głównie Praniu Mózgu Małych Kobiet.
Oto na wstępie Małej Kobiecie prezentuje się wybór kosmetyków. W walizeczce. Na wypadek gdyby Młoda Dama była jeszcze niezupełnie wprawna w sztuce makijażu, może sobie potrenować na Głowie Do Stylizacji (wysokości 30 cm., kolor różowy, z akcesoriami - czyli baterią cieni do powiek, pudrów, lokówek i grzebyczków). Kiedy już Młoda Dama osiągnie wymaganą biegłość, można ją uszczęśliwić nabywając Zestaw z Toaletką. Są nawet takie, które emitują muzykę, gdy Właścicielka się pacy... eee, upiększa.
Upiększona Właścicielka może się oddalić do zabawy. Edukacyjnej. Dziewczynki edukuje się proponując im szeroki wybór żelazek (w tym takich z od razu załączoną deską do prasowania), pralek do prania (także z efektami dźwiękowymi oraz Hello Kitty), kompletami garnków i całymi, w pełni wyposażonymi kuchniami, malakserami, blenderami i ekspresami do kawy, oraz odkurzacze, a co jeden to bardziej różowy i z większą ilością migających światełek.
Producenci Zabawek wiedzą doskonale, że Współczesna Kobieta czasem ma ochotę realizować się zawodowo i nie omieszkają wskazać Małej Kobiecie słusznej drogi do Kariery. Można zatem nabyć dziewczynkom kasę sklepową indywidualną, cały zestaw "Supermarket" ("z kasą, wózkiem sklepowym, ladą i efektami dźwiękowymi"), maszynę do szycia z, jakżeby inaczej, efektami dźwiękowymi oraz Absolutny Hit, na widok którego Królową Matkę zalała Krew Jaśnista a jej ciśnienie osiągnęło pułap kwalifikujący ją co najmniej do stawiania wygłodzonych na maksa pijawek - profesjonalny zestaw do sprzątania, z mopem, miotłą i wiadrem, a wszystko na wózku, jakiego używają hotelowe pokojówki.
Oraz Królowa Matka stawia dwudaniowy wegetariański obiad z deserem każdemu, kto znajdzie "Małego Lekarza" z dziewczynką na zdjęciu na pudełku zestawu.
Tak, Królowa Matka wie, że nic nie stoi na przeszkodzie, by kupić dziewczynce "Małego majsterkowicza", a chłopcu - domek dla lalek, jeśli dziecko wyrazi taką chęć. Że można zabawki pod choinkę wybierać unisex albo ręcznie robić. Że w ogóle nie trzeba kupować zabawek, tylko książki (co prawdopodobnie w tym roku czeka Królową Matkę w temacie Potomka Starszego).
Ale Królowa Matka ma czterech synów. I nie podoba jej się kształtowanie ich świata w sposób, który sytuuje kobietę jako li i jedynie kucharkę oraz sprzątaczkę z makijażem. Nie podoba jej się, że w opiniach Potomka Starszego, uczęszczającego, jak wiadomo, do klasy pierwszej, pojawiły się ni stąd ni zowąd i takie: "To jest głupie, w to się dziewczyny bawią". Nie podoba jej się, że między dziećmi, na początku wychowywanymi niemal identycznie, świat w pewnej chwili stawia szlaban i oddziela je murem, przekroczenie którego wymagać będzie od Rodziców i Dzieci pracy i uporu. A Królowa Matka wie, że nie wszyscy rodzice mają tego uporu dość w sobie.
Na szczęście Królowa Matka ma.
Więc teraz zajmie się wybieraniem zestawu garnków dla Potomka Młodszego. Który "Będę kucharzem - mówi - i będę tak gotowal, jak Ratatuj i jak ty, mamusiu!"
Teraz właśnie ma przed sobą dwie reklamówki, a w zasadzie dwie książeczki, i chłonie ich treść jak kania dżdż. Początki są niezłe - pluszakami i grzechotkami mogą się bawić dzieci obu płci zarówno, chociaż zdjęcie pyzatego bobasa z kokardką tulącego różowego jednorożca sugeruje, że niektórymi jednak jedna bardziej (i zgadnij, Uważny Czytelniku, która?). Zasadniczo jednakże i chłopcy, i dziewczynki do pewnego wieku ustawiają wieże z tych samych klocków, zasypiają tuląc te same misie, czołgają się po tych samych matach, naciskają te same guziczki w tych samych wyjących i ukochanych przez wszystkich Rodziców pozytywkach i manipulują tymi samymi drewnianymi kulkami na drucie w tych samych sześcianach edukacyjnych. Można też znaleźć zdjęcie pudełka zawierającego skuterek dla maluchów, na którym to skuterku siedzi i chłopczyk, i dziewczynka (firmie Playskool gratulujemy!). Na to, by młodzieży męskiej w wieku żłobkowym zaproponować pluszowe karabiny jeszcze nikt nie wpadł, choć zaprawdę zdumienie bierze, że nikt jeszcze nie powziął idei, by zagospodarować tę szeroką jak Wielki Rów Mariański niszę.
Za to potem następują w reklamówce strony błękitne niczym krew książąt de Rohan zawierające produkty rozrywkowe dla chłopców. Kilka stron samochodów, samochodzików, wozów strażackich i policyjnych oraz karetek pogotowia mijamy wzgardliwie jako nudną normę, potem zrobi się ciekawiej. Młodzi Mężczyźni w wieku przedszkolno-wczesnoszkolnym mają do dyspozycji liczne zestawy majsterkowicza, w tym także takie ze stołem narzędziowym, szafką na narzędzia oraz wózkiem z samochodami i narzędziami. Mają garaże, parkingi i tory wyścigowe do samodzielnego zbudowania. Zestawy "Małego chirurga" i "Małego chemika", a dla łagodniej usposobionych - "Małego farmera". Jak już utrudzony pracą Mały Farmer wróci w domowe pielesze, może sobie zagrać w bilard albo w piłkarzyki. A jak nie ma ochoty, może kogoś, na ten przyklad, zabić.
Bo małym chłopcom, poza wszystkim wymienionym powyżej, proponuje się broń. Czołgi. Pistolety. Karabiny w ośmiu modelach (Królowa Matka policzyła), w tym także takie z efektami świetlnymi i dźwiękowymi. Cyberroboty z karabinami. Zestawy wojskowe z maskami gazowymi i bez. Wyrzutnie pocisków. Zestawy "Bitw pokemonów". Dla klasyków - miecze, dla klasyków z nutą nowoczesności - miecze świetlne.
Słowem - narodził nam się Książę Pokoju, Przywalmy Komuś W Mordę!!!
Ciśnienie Królowej Matki, i tak niskie, a dodatkowo obniżane lekami, osiągnęło już opisywany w licznych podręcznikach jako idealny poziom 120/80. I nadal rośnie, bowiem teraz Królowa Matka dotarła do stron różowych jak pupa niemowlęcia (rasy białej) - do stron z zabawkami przeznaczonymi dla dziewczynek.
Wbrew oczekiwaniom lalki nie dominują wśród zabawek dla dziewczynek. Prezentowane są na zaledwie dwóch stronach, a większość tych stron i tak zajmują nosidełka, wózki, wanienki i akcesoria do pełnej obsługi niemowlęcia (wszystko różowe do wyrzygu, iksjuz frencz Królowej Matki). A potem, o, potem mamy wachlarz propozycji, służących głównie Praniu Mózgu Małych Kobiet.
Oto na wstępie Małej Kobiecie prezentuje się wybór kosmetyków. W walizeczce. Na wypadek gdyby Młoda Dama była jeszcze niezupełnie wprawna w sztuce makijażu, może sobie potrenować na Głowie Do Stylizacji (wysokości 30 cm., kolor różowy, z akcesoriami - czyli baterią cieni do powiek, pudrów, lokówek i grzebyczków). Kiedy już Młoda Dama osiągnie wymaganą biegłość, można ją uszczęśliwić nabywając Zestaw z Toaletką. Są nawet takie, które emitują muzykę, gdy Właścicielka się pacy... eee, upiększa.
Upiększona Właścicielka może się oddalić do zabawy. Edukacyjnej. Dziewczynki edukuje się proponując im szeroki wybór żelazek (w tym takich z od razu załączoną deską do prasowania), pralek do prania (także z efektami dźwiękowymi oraz Hello Kitty), kompletami garnków i całymi, w pełni wyposażonymi kuchniami, malakserami, blenderami i ekspresami do kawy, oraz odkurzacze, a co jeden to bardziej różowy i z większą ilością migających światełek.
Producenci Zabawek wiedzą doskonale, że Współczesna Kobieta czasem ma ochotę realizować się zawodowo i nie omieszkają wskazać Małej Kobiecie słusznej drogi do Kariery. Można zatem nabyć dziewczynkom kasę sklepową indywidualną, cały zestaw "Supermarket" ("z kasą, wózkiem sklepowym, ladą i efektami dźwiękowymi"), maszynę do szycia z, jakżeby inaczej, efektami dźwiękowymi oraz Absolutny Hit, na widok którego Królową Matkę zalała Krew Jaśnista a jej ciśnienie osiągnęło pułap kwalifikujący ją co najmniej do stawiania wygłodzonych na maksa pijawek - profesjonalny zestaw do sprzątania, z mopem, miotłą i wiadrem, a wszystko na wózku, jakiego używają hotelowe pokojówki.
Oraz Królowa Matka stawia dwudaniowy wegetariański obiad z deserem każdemu, kto znajdzie "Małego Lekarza" z dziewczynką na zdjęciu na pudełku zestawu.
Tak, Królowa Matka wie, że nic nie stoi na przeszkodzie, by kupić dziewczynce "Małego majsterkowicza", a chłopcu - domek dla lalek, jeśli dziecko wyrazi taką chęć. Że można zabawki pod choinkę wybierać unisex albo ręcznie robić. Że w ogóle nie trzeba kupować zabawek, tylko książki (co prawdopodobnie w tym roku czeka Królową Matkę w temacie Potomka Starszego).
Ale Królowa Matka ma czterech synów. I nie podoba jej się kształtowanie ich świata w sposób, który sytuuje kobietę jako li i jedynie kucharkę oraz sprzątaczkę z makijażem. Nie podoba jej się, że w opiniach Potomka Starszego, uczęszczającego, jak wiadomo, do klasy pierwszej, pojawiły się ni stąd ni zowąd i takie: "To jest głupie, w to się dziewczyny bawią". Nie podoba jej się, że między dziećmi, na początku wychowywanymi niemal identycznie, świat w pewnej chwili stawia szlaban i oddziela je murem, przekroczenie którego wymagać będzie od Rodziców i Dzieci pracy i uporu. A Królowa Matka wie, że nie wszyscy rodzice mają tego uporu dość w sobie.
Na szczęście Królowa Matka ma.
Więc teraz zajmie się wybieraniem zestawu garnków dla Potomka Młodszego. Który "Będę kucharzem - mówi - i będę tak gotowal, jak Ratatuj i jak ty, mamusiu!"
poniedziałek, 7 listopada 2011
Jak Królowa Matka została Matką
Potomek Starszy urodził się siedem równych lat temu, w rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej.
Ale miał się urodzić w rocznicę wyzwolenia Warszawy z rąk hitlerowskiego okupanta.
Między dniem wybuchu Rewolucji Październikowej a dniem wyzwolenia Warszawy leży nieskończenie długie dziesięć tygodni. I właśnie o dziesięć tygodni za wcześnie Potomek Najstarszy ujrzał ten świat.
Królowej Matce jest ciągle strasznie, strasznie żal, że niczego dobrego nie może powiedzieć Potomkowi Starszemu o dniu jego narodzin (w przeciwieństwie do pozostałej części Bandy), tak jej nieustannie przykro, że nie jest to dzień, który chciałaby wspominać, i z którego pamięta tylko... aż...
Królowa Matka pamięta ciemny pokój, dlatego do dziś narodziny Potomka kojarzy z nocą. Ale był sam środek dnia, a Królowa Matka została położona w izolatce bez okien przylegającej do pokoju pielęgniarek tak, by mogły ją bez przerwy widzieć. Później Królowa Matka dowiedziała się, że na pytanie, kiedy się wybudzi Pan Małżonek otrzymał odpowiedź: "Żona może się obudzić za godzinę, za tydzień, za miesiąc, a może się już wcale nie obudzić".
Królowa Matka obudziła się piętnaście minut później i odmówiła przyjęcia rzeczywistości do wiadomości. Wysłuchała grzecznie lekarki, która coś mówiła o narodzinach synka, w które nie uwierzyła. Rzuciła okiem na brzuch, był tam i coś się w nim ruszało (o zwijaniu się macicy nikt jakoś Królowej Matki nie poinformował), więc Królowa Matka uznała, że coś strasznie kręcą z tym dzieckiem, bo ona go przecież nie mogła urodzić. Nie pytała o niego, nie wykazała strachu ani żalu, nie chciała nic wiedzieć ani o jego, ani o swoim stanie. Ale ponieważ jest mało asertywna, a w szpitalu, tuż po cesarskim cięciu, w ciemnym pokoju, osłabiona i wystraszona nie była asertywna wcale, pozwoliła się zawinąć w szlafrok, posadzić na wózek i zawieźć na OIOM, gdzie w inkubatorze leżało jej dziecko i, jak jej powiedziano, bardzo jej wtedy potrzebowało.
Królowa Matka nie wierzyła w to ani trochę.
Nie wierzyła w nadprzyrodzoną więź matki z dzieckiem. Nie wierzyła, że wcześniaki potrzebują matek w szczególny sposób. Nie wierzyła, że nie jest im wszystko jedno, czy dotyka ich mama, czy pielęgniarka, a nawet sądziła, że lepiej, by była to pielęgniarka, w końcu fachowiec. Nie wierzyła, że jest swojemu dziecku do czegokolwiek potrzebna.
Nie wierzyła przecież nawet, że tam, w inkubatorze, leży jej dziecko. Bo przecież nie było jej przy porodzie. Przecież położono ją, nieprzytomną, i wyjęto z niej to stworzenie, którego nie poznałaby wśród innych (może, gdyby było czarnoskóre, jak mówiła). Przecież gdyby postawiono ją przed dowolnym inkubatorem na dowolnej sali i powiedziano "To pani syn" musiałaby uwierzyć na słowo, bo swojego noworodka nigdy nie widziała na oczy.
To, co się stało później uważa Królowa Matka za polisę ubezpieczeniową, którą jej małemu synkowi wykupił jego Opiekuńczy Duch, Dobry Los, Anioł Stróż albo Matka Natura... Bowiem gdy wtoczono Królową Matkę, niechętną i zamkniętą w sobie, na salę, gdy pielęgniarki łagodnie pomogły jej wstać i podprowadziły do inkubatora, Królowa Matka odkryła, że poznałaby swoje dziecko wśród dziesiątki innych bez cienia wahania.
Ponieważ w tym inkubatorze leżała ona sama.
Królowa Matka nigdy nie wierzyła w to, że noworodki są do kogokolwiek podobne. Podśmiewała się pobłażliwie z babć, cioć, dumnych mamuś i tatusiów, i z ich okrzyków "Czoło ma zupełnie jak Jasiek!", "Wykapana mamusia!", "Spójrzcie tylko na niego, wygląda jak Paweł w jego wieku!", czyli, zdaniem Królowej Matki, jak wszystkie noworodki. Noworodki. A co dopiero wcześniaki. Tak właśnie myślała Królowa Matka aż do tamtej chwili.
Jej wcześniak był malutki, owinięty kilometrami drucików, w nosie i ustach miał rurki, podczepiony do strasznych maszyn, które popiskiwały i błyskały światełkami, i robiły to, co powinna robić Królowa Matka - utrzymywały go przy życiu. Pielucha w najmniejszym rozmiarze sięgała mu aż pod pachy. I był tak podobny do Królowej Matki, że wywoływało to okrzyki zdumienia Personelu, wpuszczonych (już po opuszczeniu OIOM-u oczywiście) na momencik Przyjaciół, Rodziny. Nie można było mieć wątpliwości, że to było jej dziecko. Co na zamrożone uczucia Królowej Matki zbyt mocno jednak nie wpłynęło.
Dni, które później nastąpiły, bliźniaczo do siebie podobne, męczące i straszne, choć rozjaśniane codziennymi, małymi zwycięstwami jak iskierkami światła w pośród nieustającej nocy, też nie są czymś, co chciałaby pamiętać Królowa Matka. Ale pamięta. Pamięta, jak co dzień rano budziła się z niespokojnego snu zadając sobie pytanie, czy jej dziecko żyje? Czy gdyby zmarło w nocy, ktoś by przyszedł ją obudzić, żeby się mogla z nim pożegnać? Czy po prostu weszłaby do sali i zobaczyła pusty inkubator? Codziennie szła długim, długim korytarzem z buteleczką mleka w ręku, a potem wracała powoli, czując się, jakby brnęła po kolana w budyniu, bo ciśnienie jej gwałtownie spadało, dzwoniła do Pana Małżonka, zdawała mu relację zamierającym głosem i spędzała resztę dnia patrząc bez ruchu w sufit, czasem drzemiąc, odciągając mleko, co trzy godziny karnie stawiając się przy inkubatorze, często ukradkiem płacząc.
Nikogo nie chciała widzieć. Z nikim nie chciała rozmawiać. Przysłana na pomoc pani psycholog odbiła się od ściany jej milczenia i chłodnego, uprzejmego uśmiechu. Podobnie jak przysłana znajoma lekarka, która też była matką wcześniaka. Nie umiała myśleć po imieniu o swoim dziecku. Wywoływała ogólne uznanie Personelu opanowaniem, punktualnym zgłaszaniem się z odciągniętym mlekiem, posłusznym wypełnianiem zaleceń (Królowa Matka jest pacjentką idealną ze względu na to posłuszeństwo), tym, że nie chciała wyjść na przepustkę, tylko z poświęceniem spędzała mnóstwo czasu z synkiem.
A ona nie chciała wyjść na przepustkę, bo bała się, że już nie wróci. Miała wrażenie, że tylko dlatego, że jest zamknięta w szpitalu znajduje siły, by co trzy godziny odciągać to mleko, siedzieć przy inkubatorze, kłaść dłoń na główce małego, jak kazali, kangurować, kiedy kazali, ale z własnej woli nie dotykała dziecka nigdy, bez pozwolenia nie odważyła się brać go na ręce i była pewna, że gdyby tylko na chwilę opuściła szpitalne mury uciekłaby nie oglądając się za siebie i nigdy już nie wróciła.
Dobijające poczucie winy i dogłębne wrażenie niesprawiedliwości to były jedyne dostępne jej uczucia, splecione w nierozerwalny węzeł. Ignorowała opinie lekarzy, że nie powinna sobie niczego zarzucać, że nie zrobiła niczego złego, po prostu się zdarzyło, czasem się zdarza. Myślała o tym, że przez siedem miesięcy ciąży wzięła jedną tabletkę paracetamolu, że brała kwas foliowy, ćwiczyła, nie piła i nie paliła, a mimo to jej ciało ją oszukało, zawiodło i nie potrafiło zrobić tego, co potrafi robić ciało dowolnej przedstawicielki lumpenploretariatu, rodzącej bez trudu piętnaste dziecko ku uciesze opieki społecznej i sądów rodzinnych. Nienawidziła swojego ciała, szpitala, pocieszeń, dobrych rad, ale przede wszystkim siebie, siebie, SIEBIE. I czuła się winna, bo chciała córeczkę, nie synka (jak jej jedna z lekarek pierwszego dnia powiedziała "szkoda, że to chłopiec, dziewczynka miałaby znacznie większe szanse" Królowa Matka poczuła się, jakby ktoś ją mocno uderzył w twarz, a jej poczucie winy wywindowało się na niebotyczne poziomy i tam pozostało). Bo nie czuła magicznej więzi z dzieckiem. Bo go nie chciała przytulać, dotykać, bo nie chciała się nim zajmować, i robiła to tylko z obowiązku. Bo była zmęczona, smutna i pełna gniewu i bała się, że skieruje swój gniew przeciw dziecku. Bo całe macierzyństwo, którego Królowa Matka i tak nigdy nie widziała w różowych barwach okazywało się jednym wielkim rozczarowaniem. Bo jednym wielkim rozczarowaniem była dla siebie ona sama.
Po wyjściu do domu nie było wiele lepiej. Królowa Matka czuła się jako matka niepewnie, w domu stokroć bardziej niepewnie niż w szpitalu, gdzie pod ręką miała tuziny specjalistów, a w dodatku byli to specjaliści pewni, że Królowa Matka potrafi. I że jest najlepszą rzeczą, jaka się przytrafiła Potomkowi. W domu zalały ją dobre rady życzliwych osób, które chciały dobrze, ale to nie pomagało. Każda dobra rada była dla Królowej Matki dowodem, że ona jest jako matka do niczego, że sobie nie radzi. I była głęboko, głęboko przekonana, że jej syn jej nie kocha, nie lubi, nie odróżnia od innych zajmujących się nim ludzi, a w ogóle woli, by zajmowali się nim ci inni. Bo nie byli oni tacy spięci jak Królowa Matka.
Nie przyjmowanie faktów do wiadomości Królowej Matce wraz z opuszczeniem szpitala wcale nie minęło, co akurat w sumie wyszło Potomkowi na dobre, ponieważ nigdy nie był traktowany przez własna matkę jak wcześniak. Faktu istnienia tzw. "wieku korygowanego" Królowa Matka w ogóle sobie nie przyswoiła, używając wyłącznie faktycznej daty narodzin jako licznika wieku (nigdy chyba nie powiedziała "ma pięć miesięcy, trzy korygowane"). Zaliczając oczywiście sumiennie wszystkie obowiązujące badania (czy Królowa Matka wspomniała już, że jest obowiązkowa?) jednocześnie traktowała swoje dziecko jak urodzone o czasie. Nie było żadnego: "On nie może dziś wyjść na spacer, jest za zimno, a to wcześniak". "Nie szkodzi, że się tak zachowuje, wolno mu, to wcześniak". Potomek nie musiał być cieplej ubrany, inaczej odżywiany, inaczej traktowany niż zwykłe niemowlę, bo to wcześniak. I Królowa Matka wie dziś dobrze, że miała mnóstwo szczęścia, że mogła tak traktować swojego syna. A mogła, ponieważ on jej na to pozwalał.
Był niewiarygodnie dzielnym, bojowym, małym człowiekiem. Pojawił się na świecie wcześniej, bo już się nie mógł doczekać :), i uparł się, by zostać. Po wielu rozmowach z lekarzami i pielęgniarkami Królowa Matka wie, że są wcześniaki, które od razu po urodzeniu rezygnują z walki i takie, które walczą jak lwy, i że lekarze najczęściej szybko zauważają, z którym typem mają do czynienia, a Królowej Matce trafił się wojownik. Miał odwagi za nią i za siebie, miał za dwoje uporu i determinacji, Królowa Matka się bała, on - nigdy, Królowa Matka czasem chciała sie poddać, on idei poddania się w ogóle nie rozważał.
I właśnie to mu dziś Królowa Matka mówi - jak bardzo był dzielny, jak jej imponował, jak podziwiała tak niezłomny charakter w półtorakilogramowym ciele.
Jej Syn. Były wcześniak. Siedmiolatek. Potomek, Który Walczył.
Potomek, Który Zwyciężył.

Ale miał się urodzić w rocznicę wyzwolenia Warszawy z rąk hitlerowskiego okupanta.
Między dniem wybuchu Rewolucji Październikowej a dniem wyzwolenia Warszawy leży nieskończenie długie dziesięć tygodni. I właśnie o dziesięć tygodni za wcześnie Potomek Najstarszy ujrzał ten świat.
Królowej Matce jest ciągle strasznie, strasznie żal, że niczego dobrego nie może powiedzieć Potomkowi Starszemu o dniu jego narodzin (w przeciwieństwie do pozostałej części Bandy), tak jej nieustannie przykro, że nie jest to dzień, który chciałaby wspominać, i z którego pamięta tylko... aż...
Królowa Matka pamięta ciemny pokój, dlatego do dziś narodziny Potomka kojarzy z nocą. Ale był sam środek dnia, a Królowa Matka została położona w izolatce bez okien przylegającej do pokoju pielęgniarek tak, by mogły ją bez przerwy widzieć. Później Królowa Matka dowiedziała się, że na pytanie, kiedy się wybudzi Pan Małżonek otrzymał odpowiedź: "Żona może się obudzić za godzinę, za tydzień, za miesiąc, a może się już wcale nie obudzić".
Królowa Matka obudziła się piętnaście minut później i odmówiła przyjęcia rzeczywistości do wiadomości. Wysłuchała grzecznie lekarki, która coś mówiła o narodzinach synka, w które nie uwierzyła. Rzuciła okiem na brzuch, był tam i coś się w nim ruszało (o zwijaniu się macicy nikt jakoś Królowej Matki nie poinformował), więc Królowa Matka uznała, że coś strasznie kręcą z tym dzieckiem, bo ona go przecież nie mogła urodzić. Nie pytała o niego, nie wykazała strachu ani żalu, nie chciała nic wiedzieć ani o jego, ani o swoim stanie. Ale ponieważ jest mało asertywna, a w szpitalu, tuż po cesarskim cięciu, w ciemnym pokoju, osłabiona i wystraszona nie była asertywna wcale, pozwoliła się zawinąć w szlafrok, posadzić na wózek i zawieźć na OIOM, gdzie w inkubatorze leżało jej dziecko i, jak jej powiedziano, bardzo jej wtedy potrzebowało.
Królowa Matka nie wierzyła w to ani trochę.
Nie wierzyła w nadprzyrodzoną więź matki z dzieckiem. Nie wierzyła, że wcześniaki potrzebują matek w szczególny sposób. Nie wierzyła, że nie jest im wszystko jedno, czy dotyka ich mama, czy pielęgniarka, a nawet sądziła, że lepiej, by była to pielęgniarka, w końcu fachowiec. Nie wierzyła, że jest swojemu dziecku do czegokolwiek potrzebna.
Nie wierzyła przecież nawet, że tam, w inkubatorze, leży jej dziecko. Bo przecież nie było jej przy porodzie. Przecież położono ją, nieprzytomną, i wyjęto z niej to stworzenie, którego nie poznałaby wśród innych (może, gdyby było czarnoskóre, jak mówiła). Przecież gdyby postawiono ją przed dowolnym inkubatorem na dowolnej sali i powiedziano "To pani syn" musiałaby uwierzyć na słowo, bo swojego noworodka nigdy nie widziała na oczy.
To, co się stało później uważa Królowa Matka za polisę ubezpieczeniową, którą jej małemu synkowi wykupił jego Opiekuńczy Duch, Dobry Los, Anioł Stróż albo Matka Natura... Bowiem gdy wtoczono Królową Matkę, niechętną i zamkniętą w sobie, na salę, gdy pielęgniarki łagodnie pomogły jej wstać i podprowadziły do inkubatora, Królowa Matka odkryła, że poznałaby swoje dziecko wśród dziesiątki innych bez cienia wahania.
Ponieważ w tym inkubatorze leżała ona sama.
Królowa Matka nigdy nie wierzyła w to, że noworodki są do kogokolwiek podobne. Podśmiewała się pobłażliwie z babć, cioć, dumnych mamuś i tatusiów, i z ich okrzyków "Czoło ma zupełnie jak Jasiek!", "Wykapana mamusia!", "Spójrzcie tylko na niego, wygląda jak Paweł w jego wieku!", czyli, zdaniem Królowej Matki, jak wszystkie noworodki. Noworodki. A co dopiero wcześniaki. Tak właśnie myślała Królowa Matka aż do tamtej chwili.
Jej wcześniak był malutki, owinięty kilometrami drucików, w nosie i ustach miał rurki, podczepiony do strasznych maszyn, które popiskiwały i błyskały światełkami, i robiły to, co powinna robić Królowa Matka - utrzymywały go przy życiu. Pielucha w najmniejszym rozmiarze sięgała mu aż pod pachy. I był tak podobny do Królowej Matki, że wywoływało to okrzyki zdumienia Personelu, wpuszczonych (już po opuszczeniu OIOM-u oczywiście) na momencik Przyjaciół, Rodziny. Nie można było mieć wątpliwości, że to było jej dziecko. Co na zamrożone uczucia Królowej Matki zbyt mocno jednak nie wpłynęło.
Dni, które później nastąpiły, bliźniaczo do siebie podobne, męczące i straszne, choć rozjaśniane codziennymi, małymi zwycięstwami jak iskierkami światła w pośród nieustającej nocy, też nie są czymś, co chciałaby pamiętać Królowa Matka. Ale pamięta. Pamięta, jak co dzień rano budziła się z niespokojnego snu zadając sobie pytanie, czy jej dziecko żyje? Czy gdyby zmarło w nocy, ktoś by przyszedł ją obudzić, żeby się mogla z nim pożegnać? Czy po prostu weszłaby do sali i zobaczyła pusty inkubator? Codziennie szła długim, długim korytarzem z buteleczką mleka w ręku, a potem wracała powoli, czując się, jakby brnęła po kolana w budyniu, bo ciśnienie jej gwałtownie spadało, dzwoniła do Pana Małżonka, zdawała mu relację zamierającym głosem i spędzała resztę dnia patrząc bez ruchu w sufit, czasem drzemiąc, odciągając mleko, co trzy godziny karnie stawiając się przy inkubatorze, często ukradkiem płacząc.
Nikogo nie chciała widzieć. Z nikim nie chciała rozmawiać. Przysłana na pomoc pani psycholog odbiła się od ściany jej milczenia i chłodnego, uprzejmego uśmiechu. Podobnie jak przysłana znajoma lekarka, która też była matką wcześniaka. Nie umiała myśleć po imieniu o swoim dziecku. Wywoływała ogólne uznanie Personelu opanowaniem, punktualnym zgłaszaniem się z odciągniętym mlekiem, posłusznym wypełnianiem zaleceń (Królowa Matka jest pacjentką idealną ze względu na to posłuszeństwo), tym, że nie chciała wyjść na przepustkę, tylko z poświęceniem spędzała mnóstwo czasu z synkiem.
A ona nie chciała wyjść na przepustkę, bo bała się, że już nie wróci. Miała wrażenie, że tylko dlatego, że jest zamknięta w szpitalu znajduje siły, by co trzy godziny odciągać to mleko, siedzieć przy inkubatorze, kłaść dłoń na główce małego, jak kazali, kangurować, kiedy kazali, ale z własnej woli nie dotykała dziecka nigdy, bez pozwolenia nie odważyła się brać go na ręce i była pewna, że gdyby tylko na chwilę opuściła szpitalne mury uciekłaby nie oglądając się za siebie i nigdy już nie wróciła.
Dobijające poczucie winy i dogłębne wrażenie niesprawiedliwości to były jedyne dostępne jej uczucia, splecione w nierozerwalny węzeł. Ignorowała opinie lekarzy, że nie powinna sobie niczego zarzucać, że nie zrobiła niczego złego, po prostu się zdarzyło, czasem się zdarza. Myślała o tym, że przez siedem miesięcy ciąży wzięła jedną tabletkę paracetamolu, że brała kwas foliowy, ćwiczyła, nie piła i nie paliła, a mimo to jej ciało ją oszukało, zawiodło i nie potrafiło zrobić tego, co potrafi robić ciało dowolnej przedstawicielki lumpenploretariatu, rodzącej bez trudu piętnaste dziecko ku uciesze opieki społecznej i sądów rodzinnych. Nienawidziła swojego ciała, szpitala, pocieszeń, dobrych rad, ale przede wszystkim siebie, siebie, SIEBIE. I czuła się winna, bo chciała córeczkę, nie synka (jak jej jedna z lekarek pierwszego dnia powiedziała "szkoda, że to chłopiec, dziewczynka miałaby znacznie większe szanse" Królowa Matka poczuła się, jakby ktoś ją mocno uderzył w twarz, a jej poczucie winy wywindowało się na niebotyczne poziomy i tam pozostało). Bo nie czuła magicznej więzi z dzieckiem. Bo go nie chciała przytulać, dotykać, bo nie chciała się nim zajmować, i robiła to tylko z obowiązku. Bo była zmęczona, smutna i pełna gniewu i bała się, że skieruje swój gniew przeciw dziecku. Bo całe macierzyństwo, którego Królowa Matka i tak nigdy nie widziała w różowych barwach okazywało się jednym wielkim rozczarowaniem. Bo jednym wielkim rozczarowaniem była dla siebie ona sama.
Po wyjściu do domu nie było wiele lepiej. Królowa Matka czuła się jako matka niepewnie, w domu stokroć bardziej niepewnie niż w szpitalu, gdzie pod ręką miała tuziny specjalistów, a w dodatku byli to specjaliści pewni, że Królowa Matka potrafi. I że jest najlepszą rzeczą, jaka się przytrafiła Potomkowi. W domu zalały ją dobre rady życzliwych osób, które chciały dobrze, ale to nie pomagało. Każda dobra rada była dla Królowej Matki dowodem, że ona jest jako matka do niczego, że sobie nie radzi. I była głęboko, głęboko przekonana, że jej syn jej nie kocha, nie lubi, nie odróżnia od innych zajmujących się nim ludzi, a w ogóle woli, by zajmowali się nim ci inni. Bo nie byli oni tacy spięci jak Królowa Matka.
Nie przyjmowanie faktów do wiadomości Królowej Matce wraz z opuszczeniem szpitala wcale nie minęło, co akurat w sumie wyszło Potomkowi na dobre, ponieważ nigdy nie był traktowany przez własna matkę jak wcześniak. Faktu istnienia tzw. "wieku korygowanego" Królowa Matka w ogóle sobie nie przyswoiła, używając wyłącznie faktycznej daty narodzin jako licznika wieku (nigdy chyba nie powiedziała "ma pięć miesięcy, trzy korygowane"). Zaliczając oczywiście sumiennie wszystkie obowiązujące badania (czy Królowa Matka wspomniała już, że jest obowiązkowa?) jednocześnie traktowała swoje dziecko jak urodzone o czasie. Nie było żadnego: "On nie może dziś wyjść na spacer, jest za zimno, a to wcześniak". "Nie szkodzi, że się tak zachowuje, wolno mu, to wcześniak". Potomek nie musiał być cieplej ubrany, inaczej odżywiany, inaczej traktowany niż zwykłe niemowlę, bo to wcześniak. I Królowa Matka wie dziś dobrze, że miała mnóstwo szczęścia, że mogła tak traktować swojego syna. A mogła, ponieważ on jej na to pozwalał.
Był niewiarygodnie dzielnym, bojowym, małym człowiekiem. Pojawił się na świecie wcześniej, bo już się nie mógł doczekać :), i uparł się, by zostać. Po wielu rozmowach z lekarzami i pielęgniarkami Królowa Matka wie, że są wcześniaki, które od razu po urodzeniu rezygnują z walki i takie, które walczą jak lwy, i że lekarze najczęściej szybko zauważają, z którym typem mają do czynienia, a Królowej Matce trafił się wojownik. Miał odwagi za nią i za siebie, miał za dwoje uporu i determinacji, Królowa Matka się bała, on - nigdy, Królowa Matka czasem chciała sie poddać, on idei poddania się w ogóle nie rozważał.
I właśnie to mu dziś Królowa Matka mówi - jak bardzo był dzielny, jak jej imponował, jak podziwiała tak niezłomny charakter w półtorakilogramowym ciele.
Jej Syn. Były wcześniak. Siedmiolatek. Potomek, Który Walczył.
Potomek, Który Zwyciężył.
sobota, 5 listopada 2011
Nowy etap :).
Pompon Starszy stanął na nogi.
No, by być dokładną jak wzorzec metra z Sevres Królowa Matka napisać musi, że stanąć to on stanął trzy dni temu. Jeno nie opanował siadania. I jak już się staniem znużył, uderzał w lament i Królowa Matka, Pan Małżonek, któryś z Braciszków czy kto tam był pod ręką musiał rzucać wszystko, podbiegać i sadzać. Tylko po to, by minutę później znów podbiegać i znów sadzać, jako że Pompon Starszy stanie pokochał od pierwszego stąpnięcia i stawał w upojeniu natychmiast, gdy tylko zostawał posadzony.
A dziś powoli, ostrożnie i rozważnie (jak to on), przytrzymując się narzuty na fotel jedną rączką, a drugą macając nieco na oślep za sobą, usiadł. Tylko po to, by natychmiast wstać, ale jednak usiadł, bez niczyjej pomocy. Oraz, stojąc, zrobił pierwszy, mocno jeszcze niepewny, kroczek w bok.
No to teraz mam już dwa stojące Pompony, bo Pompon Młodszy stoi już od jakichś dwóch tygodni. Oraz łazi wzdłuż mebli. Zazwyczaj wtyka sobie w paszczękę kukurydzianą chrupkę, raczkuje bardzo sprawnie (a im intensywniej rozważa "co by tu jeszcze spieprzyć, panowie, co by tu jeszcze?" tym sprawniej mu to idzie) w stronę najbliższego mebla i staje przy nim, wyglądając przy tym jak miniaturowy Al Capone z cygarem (zakładając oczywiście, że Al Capone byłby szczupłym, drobnym blondynem z wielkimi oczami). Po czym broi. Ściąga robótki Królowej Matki, do których nie ma prawa dosięgnąć, gdyby go dotyczyły zwykłe prawa fizyki. Odkręca uchwyty szuflad. Patroszy szafki. Uparcie i nie zniechęcając się niczym usiłuje wejść do śmietnika. Równie uparcie i również nie zniechęcając się niczym usiłuje pożywić się suchą karmą dla kota (a Królowej Matce pozostaje się cieszyć, że nigdy nie zdąży dopaść mokrej, która znika w kocich czeluściach z prędkością światła). Przeniesiony na środek pokoju i posadzony natychmiast wznawia brutalnie przerwaną czynność.
A teraz Królowa Matka będzie miała dwóch takich.
Suuuuper!
No, by być dokładną jak wzorzec metra z Sevres Królowa Matka napisać musi, że stanąć to on stanął trzy dni temu. Jeno nie opanował siadania. I jak już się staniem znużył, uderzał w lament i Królowa Matka, Pan Małżonek, któryś z Braciszków czy kto tam był pod ręką musiał rzucać wszystko, podbiegać i sadzać. Tylko po to, by minutę później znów podbiegać i znów sadzać, jako że Pompon Starszy stanie pokochał od pierwszego stąpnięcia i stawał w upojeniu natychmiast, gdy tylko zostawał posadzony.
A dziś powoli, ostrożnie i rozważnie (jak to on), przytrzymując się narzuty na fotel jedną rączką, a drugą macając nieco na oślep za sobą, usiadł. Tylko po to, by natychmiast wstać, ale jednak usiadł, bez niczyjej pomocy. Oraz, stojąc, zrobił pierwszy, mocno jeszcze niepewny, kroczek w bok.
A teraz Królowa Matka będzie miała dwóch takich.
Suuuuper!
piątek, 4 listopada 2011
Uboczne skutki czytania dzieciom.
Potomek Starszy (uwieszając się na Królowej Matce, z zachwytem) - Mamusiu, twój zapach działa na mnie odrażająco!!!
Królowa Matka (w stuporze, próbując jakoś dojść do siebie po takiej informacji) - To znaczy, że co konkretnie???
Potomek Starszy (z uczuciem) - No, pachniesz tak pięknie!!! Najpiękniej w świecie!
Skutek czytania przez Królową Matkę "Lotty z Ulicy Awanturników" Astrid Lindgren. Nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy reakcja Potomków była tak entuzjastyczna, być może teraz nastał dla nich właściwy na tę książkę czas. "JA też, mamo, jak jestem wściekły, to nie schodzę na dół!". "Ja też tak robię!". "Ja też tak myślę!". "Ja bym też tak chciał!". Przerywały lekturę Królowej Matce, przekrzykiwały się, opowiadały, co robią i myślą, jak są złe, co to znaczy zbroić ich zdaniem, a gdy Lotta na ostatniej stronie siedziała na kolanach swojej mamy i płakała: "Przepraszam! Przepraszam! Przepraszam!", wlazły na Królową Matkę, oplątały ją wszystkimi kończynami, powtulały nosy w jej szyję (wtedy padło właśnie zacytowane wyżej zachwycone oświadczenie), chociaż nie miały (akurat wtedy, rzecz jasna ;)) za co przepraszać.
Teraz coming out będzie :). Królowa Matka dziecięciem będąc nie lubiła Astrid Lindgren. Przeczytała w całości tylko "Dzieci z Bullerbyn" (z których zapamiętała wyłącznie "kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej") i Pippi (z której zapamiętała wyłącznie to, że Pippi potrafiła podnieść konia), nie przebrnęła przez żadną inną książkę, podejmowała liczne próby, które zawsze kończyły się niepowodzeniem, więc wreszcie przestała je podejmować i teraz, czytając swoim dzieciom, wchodzi wraz z nimi na Ziemię Nieznaną :).
A na Ziemi Nieznanej najbardziej podobają jej się dorośli. Głównie rodzice, ale także sąsiedzi i dorośli przyjaciele małych bohaterów. Pni Berg, która pozwala Lottcie wprowadzić się do swojego domku w ogrodzie. Rodzice Lotty, którzy nie nalegają na jej powrót (o zmuszaniu jej siłą w ogóle zaś nie ma mowy), ale pozwalają jej samej podjąć decyzję, wyjść z tej próby z twarzą, honorowo. Mama, która nie robi awantury o pocięty sweterek i o cały dzień spędzony na "obrażeniu się", ale pozwala swojej córeczce dojrzeć do tego, co sama chciałaby powiedzieć, i wybrać czas, kiedy chciałaby to powiedzieć. Królowa Matka domyśla się, że w domku pani Berg (albo w domu Nymanów) trwały rozmowy, dysputy i ustalanie linii postępowania na wypadek, gdyby się Lotcie nie odmieniło/ gdyby się Lotcie odmieniło, ale się nie chciała do tego przyznać/ gdyby (i tu można sobie wstawić przeróżne warianty, a także zostawić spory wolny margines, bo przewidzieć tego, co wymyśli pięciolatek zaprawdę nie ma sposobu), ale nie ma cienia tych gorączkowych narad w postępowaniu rodziców Lotty.
Taka sama jest, że Królowa Matka pozostanie przy klimatach skandynawskich, Mamusia Muminka. Przygotowująca koszyk z jedzeniem i piciem, gdy Muminek chce wyjść z domu, czy to tylko na cały dzień nad morze, czy oglądać nadlatującą kometę, i przypominająca, by wziął zapasowe ubranie, ale całkowicie akceptująca to, że jej synek odchodzi do swoich spraw, w swój własny świat, ku swemu własnemu przeznaczeniu. Zostawiająca mu tyle wolności, ile on potrzebuje, i dająca pewność, że ma gdzie wrócić, gdy tego zapragnie. Kochająca, a nie dławiąca miłością. Jakże Królowa Matka chciałaby tak umieć, gdy już nadejdzie pora!
Zwłaszcza, że dziś Królowa Matka jako Matka nie popisała się wcale, i bardzo, bardzo jest z siebie nie-dumna. Zrobiła swoim dzieciom straszną awanturę, zdenerwowała je i siebie, i w dodatku, jak bardzo zmęczone dziecko, robiła tę awanturę dalej, chociaż czuła, że szkodzi sobie i Potomkom, i że chce, by ktoś ją, tak jak dziecko właśnie, powstrzymał, kazał przestać i postawił do kąta albo co. I chociaż wiedziała, że nic nie usprawiedliwia jej zachowania, żadne zmęczenie, żaden wewnętrzny niepokój, żadne zachowanie jej Potomków, żadne zdenerwowanie.
Więc się darła i była coraz bardziej wystraszona.
A potem przerwała. Wzięła głęboki oddech. I przeprosiła.
Jak dobrze, że ma dzieci w wieku, w którym się łatwo wybacza.
Teraz jeszcze tylko Królowa Matka musi wybaczyć samej sobie.
Królowa Matka (w stuporze, próbując jakoś dojść do siebie po takiej informacji) - To znaczy, że co konkretnie???
Potomek Starszy (z uczuciem) - No, pachniesz tak pięknie!!! Najpiękniej w świecie!
Skutek czytania przez Królową Matkę "Lotty z Ulicy Awanturników" Astrid Lindgren. Nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy reakcja Potomków była tak entuzjastyczna, być może teraz nastał dla nich właściwy na tę książkę czas. "JA też, mamo, jak jestem wściekły, to nie schodzę na dół!". "Ja też tak robię!". "Ja też tak myślę!". "Ja bym też tak chciał!". Przerywały lekturę Królowej Matce, przekrzykiwały się, opowiadały, co robią i myślą, jak są złe, co to znaczy zbroić ich zdaniem, a gdy Lotta na ostatniej stronie siedziała na kolanach swojej mamy i płakała: "Przepraszam! Przepraszam! Przepraszam!", wlazły na Królową Matkę, oplątały ją wszystkimi kończynami, powtulały nosy w jej szyję (wtedy padło właśnie zacytowane wyżej zachwycone oświadczenie), chociaż nie miały (akurat wtedy, rzecz jasna ;)) za co przepraszać.
Teraz coming out będzie :). Królowa Matka dziecięciem będąc nie lubiła Astrid Lindgren. Przeczytała w całości tylko "Dzieci z Bullerbyn" (z których zapamiętała wyłącznie "kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej") i Pippi (z której zapamiętała wyłącznie to, że Pippi potrafiła podnieść konia), nie przebrnęła przez żadną inną książkę, podejmowała liczne próby, które zawsze kończyły się niepowodzeniem, więc wreszcie przestała je podejmować i teraz, czytając swoim dzieciom, wchodzi wraz z nimi na Ziemię Nieznaną :).
A na Ziemi Nieznanej najbardziej podobają jej się dorośli. Głównie rodzice, ale także sąsiedzi i dorośli przyjaciele małych bohaterów. Pni Berg, która pozwala Lottcie wprowadzić się do swojego domku w ogrodzie. Rodzice Lotty, którzy nie nalegają na jej powrót (o zmuszaniu jej siłą w ogóle zaś nie ma mowy), ale pozwalają jej samej podjąć decyzję, wyjść z tej próby z twarzą, honorowo. Mama, która nie robi awantury o pocięty sweterek i o cały dzień spędzony na "obrażeniu się", ale pozwala swojej córeczce dojrzeć do tego, co sama chciałaby powiedzieć, i wybrać czas, kiedy chciałaby to powiedzieć. Królowa Matka domyśla się, że w domku pani Berg (albo w domu Nymanów) trwały rozmowy, dysputy i ustalanie linii postępowania na wypadek, gdyby się Lotcie nie odmieniło/ gdyby się Lotcie odmieniło, ale się nie chciała do tego przyznać/ gdyby (i tu można sobie wstawić przeróżne warianty, a także zostawić spory wolny margines, bo przewidzieć tego, co wymyśli pięciolatek zaprawdę nie ma sposobu), ale nie ma cienia tych gorączkowych narad w postępowaniu rodziców Lotty.
Taka sama jest, że Królowa Matka pozostanie przy klimatach skandynawskich, Mamusia Muminka. Przygotowująca koszyk z jedzeniem i piciem, gdy Muminek chce wyjść z domu, czy to tylko na cały dzień nad morze, czy oglądać nadlatującą kometę, i przypominająca, by wziął zapasowe ubranie, ale całkowicie akceptująca to, że jej synek odchodzi do swoich spraw, w swój własny świat, ku swemu własnemu przeznaczeniu. Zostawiająca mu tyle wolności, ile on potrzebuje, i dająca pewność, że ma gdzie wrócić, gdy tego zapragnie. Kochająca, a nie dławiąca miłością. Jakże Królowa Matka chciałaby tak umieć, gdy już nadejdzie pora!
Zwłaszcza, że dziś Królowa Matka jako Matka nie popisała się wcale, i bardzo, bardzo jest z siebie nie-dumna. Zrobiła swoim dzieciom straszną awanturę, zdenerwowała je i siebie, i w dodatku, jak bardzo zmęczone dziecko, robiła tę awanturę dalej, chociaż czuła, że szkodzi sobie i Potomkom, i że chce, by ktoś ją, tak jak dziecko właśnie, powstrzymał, kazał przestać i postawił do kąta albo co. I chociaż wiedziała, że nic nie usprawiedliwia jej zachowania, żadne zmęczenie, żaden wewnętrzny niepokój, żadne zachowanie jej Potomków, żadne zdenerwowanie.
Więc się darła i była coraz bardziej wystraszona.
A potem przerwała. Wzięła głęboki oddech. I przeprosiła.
Jak dobrze, że ma dzieci w wieku, w którym się łatwo wybacza.
Teraz jeszcze tylko Królowa Matka musi wybaczyć samej sobie.
środa, 2 listopada 2011
Zbyt dużo nowych trudnych słów naraz :).
Królowa Matka i Potomek Starszy poszli do sklepu.
Ponieważ dziś 3/4 okolicznych sklepów miało inwentaryzację, musieli oni poszukać takiego, który inwentaryzacji nie miał. Królowa Matka w drodze błyskotliwej dedukcji doszła do wniosku, że będzie to sklep jakiejś dużej sieci, najbliżej była Biedronka, a zatem Królowa z Następcą Tronu ruszyła do Biedronki, po drodze mijając słup ogłoszeniowy, a na słupie - informację w sprawie spotkań medytacyjnych połączonych z wykładem o reinkarnacji. Informacja okraszona była ilustracją Koła Życia, gdzie roślina przechodziła w insekta, insekt w rybę, ryba w tygrysa, a tygrys - w człowieka, a ilustracja sprawiła, że Potomka Starszego przed słupem wmurowało w ziemię.
Potomek Starszy (z zaciekawieniem) - Co to jest?
Królowa Matka - Plakat informujący o wykladzie na temat reinkarnacji.
Potomek Starszy - Co to jest reinkarnacja?
Królowa Matka w dużym skrócie wytłumaczyła Potomkowi Starszemu ideę reinkarnacji, Potomek Starszy informację przyswoił, chwilowo nie poświęcił jej serii pytań (ale poświęci, jest Królowa Matka słodko spokojna, jak już ją przeżuje i przetrawi w swym umyśle , nie znacie dnia ni godziny, kiedy to nastąpi), następnie Królowa z Potomkiem weszli do sklepu, wrzucili do kosza jogurty i sok, i ustawili się w kolejce do kasy.
A przy kasie w Biedronce, jak wszędzie, pełno artykułów pierwszej potrzeby typu "w-ostatniej-chwili-sobie-przypomniałem-że-muszę-kupić-batonika", między innymi prezerwatywy z rysuneczkiem uśmiechniętej i ewidentnie zadowolonej z życia prezerwatywy unoszącej triumfalnym gestem kciuk ku górze.
Potomek Starszy (rozradowany) - Cha, cha, mamo, jakie to śmieszne, patrz! A co to jest?
Cóż było robić. Królowa Matka pokrótce przybliżyła Potomkowi Starszemu problematykę przydatności i używalności prezerwatyw, przy dyskretnym acz w widoczny sposób wzrastającym zainteresowaniu przysłuchujących się (w taktownym oddaleniu, nie przeszkadzającym jednakże uronić ni słówka z jakże ciekawej wymiany zdań) współstaczy kolejkowych. Potomek idei prezerwatyw poświęcił mniej więcej tyle samo uwagi, co idei reinkarnacji (najbardziej go interesowało, czemu prezerwatywa na obrazku się uśmiecha) i wraz z Królową Matką opuścił sklep.
W drodze powrotnej Królowa Matka i Potomek mijali inny słup ogloszeniowy ze znanym juz plakatem zachęcającym do udziału w medytacjach i wykładach.
Potomek Starszy (wskazując plakat) - Patrz, mamo! Znów o tej prezerwatywie!
Królowa Matka (ryczy, szlocha, leje łzy i smarcze - excusez - ze śmiechu, nie będąc w stanie wyjaśnić Potomkowi Starszemu, czemu się tak dziwacznie zachowuje).
:).
Ponadto Królowa Matka sięgnęła dziś dna jako Matka i Kobieta Realizująca Się, nieprawda. Leżała ona na kanapie, tępo wpatrując się w ekran, na którym biegały jakieś dinozaury goniąc inne dinozaury, przytulając leżącego na niej Potomka Młodszego, trzymając za rękę Potomka Starszego, kątem oka obserwując raczkującego po dywanie Pompona Młodszego, podczas gdy Pompona Starszego trzymała na kolanach Matka Królowej Matki. I wtedy Królowa Matka, policzywszy w myślach swoje dzieci zapytała z zastanowieniem: "To które jest w pokoju obok?", albowiem ZAPOMNIAŁA, ILE TYCH DZIECI JEST!!!!
Chyba należy jej się urlop. Albo odebranie dzieci przez opiekę społeczną ;)...
Ponieważ dziś 3/4 okolicznych sklepów miało inwentaryzację, musieli oni poszukać takiego, który inwentaryzacji nie miał. Królowa Matka w drodze błyskotliwej dedukcji doszła do wniosku, że będzie to sklep jakiejś dużej sieci, najbliżej była Biedronka, a zatem Królowa z Następcą Tronu ruszyła do Biedronki, po drodze mijając słup ogłoszeniowy, a na słupie - informację w sprawie spotkań medytacyjnych połączonych z wykładem o reinkarnacji. Informacja okraszona była ilustracją Koła Życia, gdzie roślina przechodziła w insekta, insekt w rybę, ryba w tygrysa, a tygrys - w człowieka, a ilustracja sprawiła, że Potomka Starszego przed słupem wmurowało w ziemię.
Potomek Starszy (z zaciekawieniem) - Co to jest?
Królowa Matka - Plakat informujący o wykladzie na temat reinkarnacji.
Potomek Starszy - Co to jest reinkarnacja?
Królowa Matka w dużym skrócie wytłumaczyła Potomkowi Starszemu ideę reinkarnacji, Potomek Starszy informację przyswoił, chwilowo nie poświęcił jej serii pytań (ale poświęci, jest Królowa Matka słodko spokojna, jak już ją przeżuje i przetrawi w swym umyśle , nie znacie dnia ni godziny, kiedy to nastąpi), następnie Królowa z Potomkiem weszli do sklepu, wrzucili do kosza jogurty i sok, i ustawili się w kolejce do kasy.
A przy kasie w Biedronce, jak wszędzie, pełno artykułów pierwszej potrzeby typu "w-ostatniej-chwili-sobie-przypomniałem-że-muszę-kupić-batonika", między innymi prezerwatywy z rysuneczkiem uśmiechniętej i ewidentnie zadowolonej z życia prezerwatywy unoszącej triumfalnym gestem kciuk ku górze.
Potomek Starszy (rozradowany) - Cha, cha, mamo, jakie to śmieszne, patrz! A co to jest?
Cóż było robić. Królowa Matka pokrótce przybliżyła Potomkowi Starszemu problematykę przydatności i używalności prezerwatyw, przy dyskretnym acz w widoczny sposób wzrastającym zainteresowaniu przysłuchujących się (w taktownym oddaleniu, nie przeszkadzającym jednakże uronić ni słówka z jakże ciekawej wymiany zdań) współstaczy kolejkowych. Potomek idei prezerwatyw poświęcił mniej więcej tyle samo uwagi, co idei reinkarnacji (najbardziej go interesowało, czemu prezerwatywa na obrazku się uśmiecha) i wraz z Królową Matką opuścił sklep.
W drodze powrotnej Królowa Matka i Potomek mijali inny słup ogloszeniowy ze znanym juz plakatem zachęcającym do udziału w medytacjach i wykładach.
Potomek Starszy (wskazując plakat) - Patrz, mamo! Znów o tej prezerwatywie!
Królowa Matka (ryczy, szlocha, leje łzy i smarcze - excusez - ze śmiechu, nie będąc w stanie wyjaśnić Potomkowi Starszemu, czemu się tak dziwacznie zachowuje).
:).
Ponadto Królowa Matka sięgnęła dziś dna jako Matka i Kobieta Realizująca Się, nieprawda. Leżała ona na kanapie, tępo wpatrując się w ekran, na którym biegały jakieś dinozaury goniąc inne dinozaury, przytulając leżącego na niej Potomka Młodszego, trzymając za rękę Potomka Starszego, kątem oka obserwując raczkującego po dywanie Pompona Młodszego, podczas gdy Pompona Starszego trzymała na kolanach Matka Królowej Matki. I wtedy Królowa Matka, policzywszy w myślach swoje dzieci zapytała z zastanowieniem: "To które jest w pokoju obok?", albowiem ZAPOMNIAŁA, ILE TYCH DZIECI JEST!!!!
Chyba należy jej się urlop. Albo odebranie dzieci przez opiekę społeczną ;)...
Subskrybuj:
Posty (Atom)