To już. Już koniec. Dziś rano Królowa Matka nie widziała drogi wiodącej z Dziczy ku Cywilizacji, gdyż przemierzała tę drogę w ciemności. I w ciemności będzie wracać. Koniec zachwytów, koniec polskiej złotej, koniec poprawiania sobie nastroju za pomocą patrzenia, a jest czego żałować, bo droga do domu Królowej Matki wygląda tak:
a potem jest tylko lepiej, z jakiegoś jednakże powodu Pan Małżonek odmawia zatrzymywania się na każdym zakręcie, by Królowa Matka mogła Uwieczniać Ku Wiecznej Pamięci te wszystkie kolorystyczne feerie i wybuch złoto-brązowo-rdzawości. Więc Królowa Matka tylko siedzi i chłonie, i bez względu na to, jak bardzo jest niewyspana, do samochodu wsiadając, jak bardzo wkurzyły ją jej Najdroższe Potomki, jak bardzo pragnęłaby cofnąć czas i znów być Płochą Panienką Bez Hormonów Żyjącą Na Łonie Cywilizacji, Która (Ta Panienka. Płocha.) Nie Musiała Zrywać Się Bladym Świtem By Gdziekolwiek Jechać, bez względu na to, jak kusząca wydaje się jej perspektywa odosobnienia w celi więziennej (w izolatce! o, marzenie!!!) za dziecio- lub/i mężobójstwo, po paru minutach drogi na jej twarz wypływa całkowicie bezwiedny i wybitnie mało inteligentny uśmiech Piętnastoletniej Po Raz Pierwszy Zakochanej Kretynki Wpatrującej Się W Obiekt Uwielbienia (w tym miejscu Królowa Matka pragnie przeprosić wszystkie ewentualne piętnastoletnie czytelniczki, które dodatkowo patrząc na Obiekt sadzą, ze nie mają na niej takiego wyrazu, jak go Królowa Matka napisała. One, oczywiście, nie mają. Królowa Matka w ich wieku i okolicznościach miała. I one, jak dojdą do lat Królowej Matki przypuszczalnie dojdą też do wniosku, że miały :)). Kiedyś, gdzieś Królowa Matka przeczytała, że dla prawidłowego psychicznego samopoczucia potrzebne jest, by choć raz dziennie naprawdę szczerze się roześmiać i chociaż raz dziennie popatrzeć na coś prawdziwie pięknego. I kwadrans jazdy z Dziczy do Rodzinnego Grodu zapewniał Królowej Matce porcje wszechogarniającego zachwytu, wystarczającą na jakieś dwa do trzech tygodni psychicznej stabilizacji.
A teraz koniec Bezwiednych Uśmiechów. Koniec uzdrawiających fal zachwytu. Następne mogą zdarzyć się zimą, gdy wyż.sfot. droga wygląda jak świąteczna pocztówka, ale jakoś odrobinkę trudniej się nią zachwycać jeśli się przedtem ubrało, opatuliło w kocyki i dostarczyło do samochodu czwórkę dzieci, a także odśnieżało pojazd i modliło, by samochód ruszył, wskutek czego jest się zlanym potem, spóźnionym do pracy i baaardzo dalekim od sentymentalnego nastroju wskazanego przy zachwycaniu się... więc, niby, byle do wiosny!
Ale to jesień, ach, jest po prostu... najpiękniejsza.
I to jesieni jest Królowej Matce - być może jedynej w kraju :) - naprawdę żal...
Królowo Matko u ciebie droga brzozowa, u mnie, a raczej tam gdzie jeszcze przez dwa miesiące będziemy z córką rezydować, droga dębowa (a dęby rosną nie byle jakie, bo sadzone przez wojska Napoleona i są na to dowody) ... i też się głupio uśmiecham, drepcząc z córką tą drogą ... o tak :D.
OdpowiedzUsuńWielce mnie na duchu podnosi, ze nie ja jedna tak mam. A dęby kocham, na drugim miejscu po brzozach własnie. A potem lipy. A potem jarzębiny. I cała reszta drzew :))).
OdpowiedzUsuńOjejuuuu... Ja Ci sie nie dziwie Krolowo Matko, ze wpadasz w taki zachwyt patrzac na ta droge. Pieknie tam macie. Przy takich widokach usmiech sam wyplywa na usta. Czy sie tego chce, czy nie :)
OdpowiedzUsuńA lipa stoi w ogrodzie :D (jarzębiny nie ma niestety)
OdpowiedzUsuńI dobrze, że nie ma jarzębiny. Jarzębina zasadzona w okolicy siedliska broni do niego dostępu wróżkom. Jeśli wierzyć Montgomery;)
OdpowiedzUsuńMamoeli: jakie dowody? imaginuję sobie, nie wiem, starannie zawiniętą w otłuszczoną szmatkę i ukrytą opodal kasę pułku, albo wydłubaną spod korzeni przez zwierzę pałkę dobosza. Albo guzik chociaż. Albo pół guzika. Jakie dowody, błagam, bo nie zasnę!;)
P_l - W tej kwestii nie wierze Montgomery, nie może być, by wróżki nie lubily tak wdzięcznego o każdej porze roku drzewka!
OdpowiedzUsuńZreszta wróżki może nie, ich strata. Ale jak ptaki je lubia! Ja zaś lubie ptaki :).
Mnie miłość do jarzębiny gwałtownie osłabła, kiedy cieleśnie zorientowałam się, że, niespodzianka! jesienią rozrzutnie dzieli się owocami z Matką Ziemą, z której, nieprawdaż, wywodzą się jej ( hyhy) korzenie. Idzie człowiek w piankowych kaloszkach i szuuuu! ale jeszcze nie leży. Idzie dalej, stawiając już nogi sztywno jak czapla, ale znowu szuuuu! więc imitując skomplikowane figury baletowe łapie pion, nadal jeszcze nie leży i jest nadzieja bo jeszcze tylko dwa szuuu! i zaczynają się buki. Buki sa dobre. Bukowe orzeszki nie robią człowiekowi szuuu!, tylko szorstkimi ubrankami zapewniają miła stabilizację ;)
OdpowiedzUsuńI jak również lubię ptaki, gdzie one są, pytam, jak ja palpitacji o całość organizmu dostaję?!;)
p.s w sumie opadnięte liście zmrożone świtem również robią szuuu! więc jarzębinie odszczekam chyba i podkuję kaloszki ruskim sposobem, zanim zacznę mieć pretensję że jakże to, zewsząd jesień zaczyna czyhać na biednego piechura ;)
A u mnie na prowincyi sa one ptaki, takoż i w Rodzinnym Grodzie gile (pierwszy raz w zyciu - i jak dotad jedyny) widzialam.
OdpowiedzUsuńNie win jarzębin z poślizgi, tak samo na owocach, bo ja wiem, glogu poslizgnąć się można, oraz dodatkowo pokaleczyc, twarzą w krzew z kolcami popadając :).
Słowem - nie ma drzeweczka bez ułomeczka :D.