... czyli tekst na 3500 słów, długi jak cho... że ho, ho, wyłącznie dla najodważniejszych.
Czemu to sobie Królowa Matka zrobiła nie ma nawet sensu pytać. A nawet jakby kto spytał, odpowiedzi nie uzyska, bo Królowa Matka zapomniała. Jakoś tak się stało, że uświadomione, lekturze czego Królowa Matka się oddaje, ukochane Przyjaciółki i Koleżanki zaczęły się dzielić swymi zasobami i ani się Królowa Matka obejrzała, a wśród jej Znajomych handel wymienny kwitł niczym na Krecie w epoce minojskiej (z tym, że wtedy wymieniano raczej oliwę i wino na jedwabie i inne futra, z niewątpliwą korzyścią dla wspomnianej kultury), wskutek czego pewnego pięknego dnia ujrzała się w posiadaniu z dziesięciu e-booków porywających powieści pani K.Michalak, których i tak nie zamierzała przeczytać, bo życie jej miłe, a stosik zupełnie innych powieści zupełnie innych autorów składowanych za wezgłowiem łoża małżeńskiego w oczekiwaniu swojej kolejności rósł niepokojąco.
Czemu to sobie Królowa Matka zrobiła nie ma nawet sensu pytać. A nawet jakby kto spytał, odpowiedzi nie uzyska, bo Królowa Matka zapomniała. Jakoś tak się stało, że uświadomione, lekturze czego Królowa Matka się oddaje, ukochane Przyjaciółki i Koleżanki zaczęły się dzielić swymi zasobami i ani się Królowa Matka obejrzała, a wśród jej Znajomych handel wymienny kwitł niczym na Krecie w epoce minojskiej (z tym, że wtedy wymieniano raczej oliwę i wino na jedwabie i inne futra, z niewątpliwą korzyścią dla wspomnianej kultury), wskutek czego pewnego pięknego dnia ujrzała się w posiadaniu z dziesięciu e-booków porywających powieści pani K.Michalak, których i tak nie zamierzała przeczytać, bo życie jej miłe, a stosik zupełnie innych powieści zupełnie innych autorów składowanych za wezgłowiem łoża małżeńskiego w oczekiwaniu swojej kolejności rósł niepokojąco.
Do "Poczekajki" jednakże zajrzała, aby sprawdzić, czy podawany w "Roku w Poziomce" cytat naprawdę istnieje, bo może (tak jeszcze sobie wtedy naiwnie i nieśmiało przypuszczała), może podejrzewa autorkę o piętrową autoreklamę niesłusznie, może to był po prostu taki żarcik, może dziewczyna użyła tylko tytułu powieści, ale w środku jest zupełnie co innego?
A figa. Wiara w ludzi Królowej Matki została po raz kolejny brutalnie nadwyrężona, cytat tkwił sobie na (elektronicznych) kartach powieści jak byk, z jednej i z drugiej strony obudowany tekstem, który sprawił, że Królowa Matka utknęła na wspomnianych kartach na amen, aczkolwiek nie z tych przyczyn, których życzyłaby sobie autorka.
Królowa Matka po prostu nie uwierzyła w to, co przeczytała (udowadniając samej sobie, że jej wiara w ludzi jest jednak znaaaacznie silniejsza, niż się nawet jej samej wydawało).
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, Panie i Panowie, mówi do was osoba, która przeczytała "Zmierzch" (wszystkie części), "50 twarzy Greya" (tylko jedną, ale za to w dwóch językach", "Teleny'ego", cztery powieści Dana Browna, a nawet "Historyka" Kostovy. Przeczytała taką jedna książkę o utajonym papieżu, której tytułu zapomniała. I z pięć kilo Harlequinów, białych, różowych, fioletowych i historycznych. A także jedną powieść Jadwigi Courths-Mahler, "Trędowatą" oraz Szajs, który wygrała w konkursie, że już nie wspomni o "Roku w Poziomce" (a mówi tylko o rzeczach wydanych drukiem, w okładkach, posiadających numer ISBN, redaktorów, czasem także tłumaczy, pomija zaś niezliczone ilości opek oraz blogów o romansach z członkami zespołu One Direction, z którymi zapoznawała się przy okazji startowania w konkursie na Bloga Roku). Słowem, w literaturze przeróżnych lotów jest, nomen omen, całkiem nieźle oblatana.
Mimo to pierwszym, dominującym uczuciem, które ja ogarnęło, było kompletne niedowierzanie.
Absolutnie, dogłębnie, wcale a wcale (nie jest w stanie opisać, jak bardzo, to nie jest przenośnia, naprawdę nie jest) nie mogła uwierzyć, że to, co czyta, to jest oryginalny tekst. Powieść, wydana na papierze, oprawiona, ze zdjęciem na okładce, i tym ISBNem, redaktorami i akcją promocyjną. Prawdziwa książka. Bezradna wobec tego uczucia nie wierzyła, że ma właściwą "Poczekajkę", podejrzewała ordynarne opko.
Opko, tak. Nie za dobre. Właściwie nie tyle nie za dobre, co zwyczajnie złe opko napisane przez nastolatkę . Albo wredną konkurencję. Jakąś nieuczciwą pseudoprzyjaciółkę, która dokonała szwindla. Popełniła nieudolną podróbkę i puściła w świat w formie e-booka. Można chyba dokonać szwindla na e-booku, prawda? No, w każdym razie łatwiej, niż na wersji papierowej...
W związku z czym Królowa Matka zaczęła metodycznie sprawdzać, czy pożądany tytuł stoi na półce w bibliotece (od zapisania się na listę oczekujących powstrzymała ja wrodzona nieśmiałość i jeszcze jedno uczucie, którego Bystry Czytelnik niechybnie się domyśli), pchana przeświadczeniem, że MUSI go porównać z wersją
elektroniczną, bo póki nie porówna nie uwierzy, że nie ma do czynienia z okrutnym żartem uczynionym autorce przez jakieś nieżyczliwe osoby.
W bibliotece na 25 tys osób mieszkających na osiedlu egzemplarz powieści był jeden, więc Królowa Matka czekając ryła w internecie w poszukiwaniu recenzji, analizując które usiłowała dojść do konstruktywnych wniosków względem autentyczności dzieła. Zamęczała też Koleżanki i Przyjaciółki, którym wersji papierowej udało się dopaść, prośbami o cytaty, żeby już ostatecznie się przekonać, czy pochłonęła oryginał, czy też ktoś autorce zrobił
świństwo i swojego opka rozpowszechnia jako jej dzieło.
I wreszcie, po uzyskaniu kilku cytatów od zmaltretowanych Koleżanek, po przeczytaniu dwudziestu tuzinów recenzji, po dopadnięciu wersji papierowej w księgarni i przeczytaniu kilku stron, i wreszcie po dorwaniu tego jedynego egzemplarza w bibliotece Królowa Matka musiała stanąć oko w oko z miażdżącą prawdą -
Więc jednak. Więc jednak. Więc to jednak prawda. Więc tę miotłę to panienka w książce wyrywała naprawdę, i planowała kota ukraść pewnie też... I naprawdę jest sabat, którego uczestniczki promieniują godnością osobistą (i nie, Czytelniku, Królowa Matka nie bełkocze teraz w pijanym widzie, ona streszcza, wyłącznie streszcza! w dodatku mocno po łebkach).
W związku z tym Królowa Matka wiedziała jedno - recenzji to z jej lektury nie będzie. Będzie nierecenzja, że ho, ho. A może nawet analiza. Nierenaliza, jednym slowem. I to w częściach. Ale przede wszystkim - ponieważ Królowa Matka zgadza się ze Zwierzem, że są książki, których recenzować nie ma potrzeby, wystarczy je streścić - w związku z tym uprzedza:
Jeżeli ktokolwiek z Czytelników ma/ czuje, że kiedyś będzie miał ochotę przeczytać "Poczekajkę" świeżym i nieskażonym pogladami Królowej Matki okiem, teraz powinien odejść od komputera. Poniżej bowiem nastąpi szczegółowe streszczenie upstrzone cytatami, a wszystko zanurzone w osłupiałym królewskomatczynym strumieniu świadomości. Niespodzianek w dziele takim jak "Poczekajka", nawet nadokładniej streszczonym, uniknąć się nie da, ale to już naprawdę nie będzie TO.
Uczciwie ostrzegłszy Miłych Czytelników, Królowa Matka przystępuje do streszczania:
Herołinę powieściową, Patrycję, poznajemy, gdy wisi sobie w studni, od paru godzin (zdaje się, że na rękach, co jest jakby mało prawdopodobne, no ale niech tam, może się tymi rekami tylko czegoś przytrzymuje). Nie wiadomo, czemu wisi, jak się w studni znalazła, i można to uznać za nawet zręczny sposób, by zainteresować czytelnika i skłonić go do przeczytania książki choćby tylko po to, by sprawdzić, jak się nieszczęsne dziewczę do studni dostało, i to pomimo zdań w rodzaju: "Gdyby z jej słynnego poczucia humoru pozostał choć ogryzek, stwierdziłaby, że wygląda jak skrzyżowanie pingwina z misiem koala. Niestety, ogryzek pożarł zwątpienie i strach", które to zdanie nieodmiennie wywołuje u Królowej Matki wizję ogryzka pożerającego zwątpienie.
Ktoś, kto ma mniej zwyrodniałą wyobraźnię i nie przeszkadza mu nieprawidłowa budowa zdań w ojczystym języku płynnie przejść może do rozdziału pierwszego, którego akcja rozpoczyna się w lecznicy weterynaryjnej, w której Herołina pracuje, ale nie w tym konkretnym momencie, w tym bowiem konkretnym momencie zajęta jest czytaniem najnowszego numeru czasopisma "Wiedźma Polska" i konstatowaniem, że "Tu! Klepnęła otwartą dłonią w okładkę periodyku, tutaj jest prawdziwe życie!". Periodyk wyrywa jej z dłoni Męski Bohater, niejaki Artur, a że jest to Bohater Negatywny staje się jasne, gdy okazuje się, że Bohater ten nie tylko nie podziela przekonania Herołiny, że prawdziwe życie znajduje się na łamach czasopisma, ale w dodatku, zamknięty w swoim gabinecie, ryczy ze śmiechu nad lekturą przepisu na wyczarowanie nowego kochanka i zadaje prostackie pytania w rodzaju: "Wziąć wódki czystej dwie kwarty... A bimber może być?". Prostej w obejściu Królowej Matce wydawało się co prawda, że właściciel kliniki dla zwierząt, który zastaje swoją pracownicę zajmującą się w godzinach pracy lekturą gazetek ezoterycznych może znacznie co gorszego zrobić niż wyśmiać, ale natychmiast dowiedziała się, że Artur to prostak z pociągiem do kieliszka (i pewnie złodziej, bo każdy pijak to złodziej), w dodatku debil, który nawet pieczątki samodzielnie przystawić nie potrafi, a klinikę to mu tatuś kupili, i studia na pewno też, w związku z tym wniosek, że to Bohater Negatywny i jako taki cokolwiek czyni, jest złe dogłębnie i bez reszty przyjmujemy przez aklamację.
Pomimo głębokiego urazu wewnętrznego wywołanego przez Złego Artura Patrycja nie załamuje się i, tak jak postanowiła, w najbliższą sobotę udaje się na sabat.
W gazecie nie podano co prawda adresu zlotu czarownic, ale takie szczegóły jak adres lub jego brak Patrycji nie przeszkadzają (co się nieraz jeszcze w dalszej części powieści okaże), miasto podali, więc Patrysia jedzie sobie w ciemno, utyka na ławce w parku, przyglądając się smutno licznym kobietom, wszystkim jak jedna odzianym w powłóczyste czarne szaty, a wysypującym się z autobusów PKS-u, po czym znikającym bez śladu. I już, już, gdy duch niemal w niej upada, pojawia się przed nią jedna z pań, oczywiście spowita w aksamit i oczywiście rudowłosa, i oczywiście opisana piękną polszczyzną nie zawierającą powtórzeń ("Nie można było powiedzieć o nieznajomej, że jest piękna a jednak emanowało z niej jakieś dostojeństwo, szlachetność czy może tajemnica - które sprawiały, że nie dało się minąć nieznajomej obojętnie").
Piękna i dostojna nieznajoma każe Patrycji zdobyć miotłę i kota, po czym znika, zaś Patrycja "otrząsnęła się po chwili, tocząc ciężkim wzrokiem po parku, aż wreszcie jej spojrzenie zatrzymało się na dziadku zamiatającym alejkę. Twarz dziewczyny wykrzywił paskudny uśmiech. Dziadek, widząc to spojrzenie i ten uśmiech, przycisnął miotłę do piersi jak najcenniejszy skarb i zaczął uciekać, Patrycja dopadła go jednak bez trudu...
Przyciskając miotłę do piersi jak najcenniejszy skarb, Patrycja stała przed drzwiami lecznicy dla zwierząt, zastanawiając się: wejść czy nie", a Królowa Matka nie spyta, gdzie była redakcja, gdy puszczała tego typu kiksy do druku, wie bowiem, że gdyby redakcja w ogóle istniała, dzieło to nie powinno ujrzeć światła dziennego.
Wracając do Patrysi i (już) jej miotły, do lecznicy dla zwierząt nasza Herołina zamierza się włamać, żeby ukraść kota, ale lekarz weterynarii, niewątpliwie wcześniej doświadczany wizytami innych psychopatek z miotłami, wypożycza jej swojego dobrowolnie, i oto Patrycja gotowa jest ponownie spotkać się ze swą przewodniczka duchową (Bereniką) i udać się na sabat w pełnym ekwipunku.
Na sabacie, jak to na sabacie, są pląsy przy ognisku (czy tam kominku), picie magicznych wywarów (Patrycja, jej wzorem, oddała ostami łyk ogniowi płonącemu na kominku i... nagle poczuła się jak u siebie. Na jej ustach pojawił się wniebowzięty uśmiech, na policzkach rumieńce, w ciele siła i odwaga cywilna) i doznawanie wizji przyszłości. Znaczny procent tej wizji przyszłości w wypadku Patrycji zdominowany jest przez mężczyznę na karym rumaku o imieniu Amre (i nie mówimy o imieniu konia bynajmniej), którego sobie dziewczę wymyśliło, a wiedźmy obiecały daleko idącą pomoc w jego zdobyciu.
No i co z tego, że obiecały, skoro już trzy strony dalej Patrycja siedzi w swojej upstrzonej jednorożcami kawalerce sama jak palec, bez nijakiej pomocy ze strony tak dobrze zapowiadających się przyjaciółek, i postanawia wziąć sprawy w swoje ręce w typowy dla siebie sposób. Wyciąga więc z biblioteczki "Almanach czarownic", dobywa zaklęcia, wahadełka i mapy Polski i, kręcąc wahadełkiem nad mapą bezbłędnie wyławia miejscowość, gdzie Amre się ukrywa.
Fakt, że do tej pory ani razu w żadnej znalezionej w ten niezawodny sposób miejscowości nie znalazła nawet cienia Amrego nie daje naszej Herołinie do myślenia (o ile w ogóle można mówić o myśleniu w wypadku osoby, która w czasie poprzedniego napadu chęci poszukiwawczych jedzie do zapadłej dziury na Mazurach, pięć godzin PKS-em w jedną stronę, i choć w powrotnej drodze formułuje myśl, że wahadełko jest głupie, myśl ta nie zagnieżdża się na dłużej w jej mózgu, zapewne nie mając się na jego doskonale gładkiej powierzchni czego uchwycić).
W następną podróż Herołina wyprawia się za radą wahadełka na Ukrainę (i w tym momencie wszyscy cieszymy się jak dzieci, że Patrysi nie wpadło do głowy użycie mapy świata, bo jeszcze by trafiła na przykład na Port Moresby, który - jak wszyscy oczywiście wiedzą, ale Królowa Matka jeszcze przypomni - jest stolicą Papui Nowej-Gwinei, i co byśmy wtedy wszyscy zrobili). Szczęśliwie nawet w wypadku Ukrainy wahadełko uprzejmie nie wskazuje, na przykład, Doniecka, tylko Rymacze, Herołina wskakuje w pojazd i "Granicę w Dorohusku przekroczyła już następnego dnia rano", z czego niezbicie wynika, że Warszawę opuszczała w nocy, bowiem, jak szybko i uprzejmie obliczyła Królowej Matce ogólnie i łatwo dostępna strona internetowa, długość trasy samochodowej pomiędzy Warszawą a Rymacze wynosi 292 km, a czas podróży - w przybliżeniu 4 godz. 8 min. Co więcej przekracza tę granicę w towarzystwie psa, na temat szczepień zwierzęcia celnik zadaje nieformalne pytanie, o czipowaniu nawet nie napomyka (chociaż powinien zażądać dokumentów, i to kilku, pani Michalak Królowej Matce nie płaci za research, więc Królowa Matka poda jej pierwszy z brzegu lineczek w temacie w czynie społecznym, a jakby tak coś mniej urzędowego, a bardziej z prozy, to też prosiem, prosiem uprzejmie).
Jedyną dobrą strona wyprawy na Ukrainę jest to, że Herołina w drodze powrotnej przypadkiem znajduje Poczekajkę.
Jedzie na skróty przez szczery bór, w którym - o, niespodzianko, jakże jesteś niespodzianą! - samochód odmawia dalszej współpracy, Herołina odkrywa, że nie ma pojęcia, czemu ("Ostatni raz oglądała to, co kryje się pod maską, przy zakupie forda, a i wtedy patrzyła raczej na taką fajną część, co robiła
„ping!", a nie na to, co pokazywał sprzedawca"), że nie umie go naprawić (kopanie w oponę nie działa), że nie ma zasięgu w komórce, i że, z jakiegoś tajemniczego powodu, jedyne, co jej teraz pozostaje to udać się na północ ("W takiej sytuacji należy iść na północ, czyli tam, gdzie na drzewach rośnie mech. Mech rośnie po stronie północnej czy południowej? Kurczę, trzeba rzucić monetą. Orzeł, a więc na północnej..."), niestety, nim Herołina oddaliła się na północ i nieodwołalnie zgubiła w lesie pojawia się traktor prowadzony przez młodego autochtona, który życzliwie proponuje zagubionej pomoc.
Holuje ją przez wertepy, powolna jazda sprzyja podziwianiu krajobrazu i właśnie dlatego nasza Herołina zauważa napis "Poczekajka 1 km". Autochton nie reaguje na jej okrzyki, by się zatrzymał, więc Patrysia wyskakuje z samochodu w biegu, zostawiając w samochodzie psa, ale po prostu nie może się powstrzymać, ujrzawszy na własne oczy domek ze swych wizji (minus rycerz na karym rumaku przed nim, no ale nie można tak od razu mieć wszystkiego).
Opisu prześmiesznych perypetii autochtona, który najpierw bierze pozostawionego w samochodzie psa rasy terier rosyjski
za niedźwiedzia,
na którego to niedźwiedzia zaczaja się wraz z innymi autochtonami, wszystkimi zbrojnymi w widły i inną broń zaczepną oraz beretki z antenką, ostatecznego holowania miastowej do centrum osady pod sklep "Sporzywczy" (pisownia słowa podkreślana przy każdej okazji) oraz załatwiania formalności związanych z zakupem ruiny Królowa Matka swoim Czytelnikom oszczędzi, dość, że już wieczorem Patrycja jako prawie-właścicielka ruiny wraz z ogrodem stawia pierwszy raz stopę w prawie-swoim ogrodzie i natychmiast dostaje w łeb.
Dla dobra literatury byłoby znacznie lepiej, gdyby dostała w ten łeb definitywnie, niestety, dość szybko odzyskuje przytomność, okazuje się, że zaprawił ją w czółko sekatorem miejscowy ksiądz o nazwisku Plama, który w Ogródku Wiedźmy (czyli obecnie - ogródku Patrycji) zbiera wieczorem zioła lecznicze, Herołina trafia do szpitala na obserwację i tam gnębiony wyrzutami sumienia kapłan zwierza się, że zbiera te zioła dla mieszkańców ZOO, których - z braku weterynarza - sam podlecza, jak umie. I tu - o cudzie, o niespodzianko, o, jakże ta magia działa!!! - wychodzi na jaw, że Patrycja jest weterynarzem (a ksiądz, choć człowiek świątobliwy, nie jest jednocześnie jasnowidzem i nie wie, z jaką pasją oddaje się ona pracy w godzinach urzędowania) i szast, prast, dziewczę dostaje pracę, uwaga, ordynatora w ZOO w Zamościu (chwilowo na okres próbny).
Od razu odfajkujmy sposób, w jako pani ordynator spełnia swe obowiązki, Królowa Matka podejrzewa, że opisy Patrysinej pracy to miały być te elementy komiczne, o których tak przekonująco informuje okładka dzieła, a fakt, że Królowej Matki nie tylko nie bawiły, ale irytowały w najwyższym stopniu przypisać należy jej kompletnemu brakowi poczucia humoru. Ponieważ jej Czytelnicy poczucie humoru na pewno mają, Królowa Matka rzuci tu kilka prześmiesznych cytatów:
"— Och — Patrycja machnęła niefrasobliwie ręką — bizon to jak większy pies, tygrys jak kot, a anakonda — tu opuściła ją wena twórcza — anakonda... no... jak chomik, tyle że bez łap".
Fakt, że do tej pory ani razu w żadnej znalezionej w ten niezawodny sposób miejscowości nie znalazła nawet cienia Amrego nie daje naszej Herołinie do myślenia (o ile w ogóle można mówić o myśleniu w wypadku osoby, która w czasie poprzedniego napadu chęci poszukiwawczych jedzie do zapadłej dziury na Mazurach, pięć godzin PKS-em w jedną stronę, i choć w powrotnej drodze formułuje myśl, że wahadełko jest głupie, myśl ta nie zagnieżdża się na dłużej w jej mózgu, zapewne nie mając się na jego doskonale gładkiej powierzchni czego uchwycić).
W następną podróż Herołina wyprawia się za radą wahadełka na Ukrainę (i w tym momencie wszyscy cieszymy się jak dzieci, że Patrysi nie wpadło do głowy użycie mapy świata, bo jeszcze by trafiła na przykład na Port Moresby, który - jak wszyscy oczywiście wiedzą, ale Królowa Matka jeszcze przypomni - jest stolicą Papui Nowej-Gwinei, i co byśmy wtedy wszyscy zrobili). Szczęśliwie nawet w wypadku Ukrainy wahadełko uprzejmie nie wskazuje, na przykład, Doniecka, tylko Rymacze, Herołina wskakuje w pojazd i "Granicę w Dorohusku przekroczyła już następnego dnia rano", z czego niezbicie wynika, że Warszawę opuszczała w nocy, bowiem, jak szybko i uprzejmie obliczyła Królowej Matce ogólnie i łatwo dostępna strona internetowa, długość trasy samochodowej pomiędzy Warszawą a Rymacze wynosi 292 km, a czas podróży - w przybliżeniu 4 godz. 8 min. Co więcej przekracza tę granicę w towarzystwie psa, na temat szczepień zwierzęcia celnik zadaje nieformalne pytanie, o czipowaniu nawet nie napomyka (chociaż powinien zażądać dokumentów, i to kilku, pani Michalak Królowej Matce nie płaci za research, więc Królowa Matka poda jej pierwszy z brzegu lineczek w temacie w czynie społecznym, a jakby tak coś mniej urzędowego, a bardziej z prozy, to też prosiem, prosiem uprzejmie).
Jedyną dobrą strona wyprawy na Ukrainę jest to, że Herołina w drodze powrotnej przypadkiem znajduje Poczekajkę.
Jedzie na skróty przez szczery bór, w którym - o, niespodzianko, jakże jesteś niespodzianą! - samochód odmawia dalszej współpracy, Herołina odkrywa, że nie ma pojęcia, czemu ("Ostatni raz oglądała to, co kryje się pod maską, przy zakupie forda, a i wtedy patrzyła raczej na taką fajną część, co robiła
„ping!", a nie na to, co pokazywał sprzedawca"), że nie umie go naprawić (kopanie w oponę nie działa), że nie ma zasięgu w komórce, i że, z jakiegoś tajemniczego powodu, jedyne, co jej teraz pozostaje to udać się na północ ("W takiej sytuacji należy iść na północ, czyli tam, gdzie na drzewach rośnie mech. Mech rośnie po stronie północnej czy południowej? Kurczę, trzeba rzucić monetą. Orzeł, a więc na północnej..."), niestety, nim Herołina oddaliła się na północ i nieodwołalnie zgubiła w lesie pojawia się traktor prowadzony przez młodego autochtona, który życzliwie proponuje zagubionej pomoc.
Holuje ją przez wertepy, powolna jazda sprzyja podziwianiu krajobrazu i właśnie dlatego nasza Herołina zauważa napis "Poczekajka 1 km". Autochton nie reaguje na jej okrzyki, by się zatrzymał, więc Patrysia wyskakuje z samochodu w biegu, zostawiając w samochodzie psa, ale po prostu nie może się powstrzymać, ujrzawszy na własne oczy domek ze swych wizji (minus rycerz na karym rumaku przed nim, no ale nie można tak od razu mieć wszystkiego).
Opisu prześmiesznych perypetii autochtona, który najpierw bierze pozostawionego w samochodzie psa rasy terier rosyjski
źródło |
za niedźwiedzia,
źródło |
Dla dobra literatury byłoby znacznie lepiej, gdyby dostała w ten łeb definitywnie, niestety, dość szybko odzyskuje przytomność, okazuje się, że zaprawił ją w czółko sekatorem miejscowy ksiądz o nazwisku Plama, który w Ogródku Wiedźmy (czyli obecnie - ogródku Patrycji) zbiera wieczorem zioła lecznicze, Herołina trafia do szpitala na obserwację i tam gnębiony wyrzutami sumienia kapłan zwierza się, że zbiera te zioła dla mieszkańców ZOO, których - z braku weterynarza - sam podlecza, jak umie. I tu - o cudzie, o niespodzianko, o, jakże ta magia działa!!! - wychodzi na jaw, że Patrycja jest weterynarzem (a ksiądz, choć człowiek świątobliwy, nie jest jednocześnie jasnowidzem i nie wie, z jaką pasją oddaje się ona pracy w godzinach urzędowania) i szast, prast, dziewczę dostaje pracę, uwaga, ordynatora w ZOO w Zamościu (chwilowo na okres próbny).
Od razu odfajkujmy sposób, w jako pani ordynator spełnia swe obowiązki, Królowa Matka podejrzewa, że opisy Patrysinej pracy to miały być te elementy komiczne, o których tak przekonująco informuje okładka dzieła, a fakt, że Królowej Matki nie tylko nie bawiły, ale irytowały w najwyższym stopniu przypisać należy jej kompletnemu brakowi poczucia humoru. Ponieważ jej Czytelnicy poczucie humoru na pewno mają, Królowa Matka rzuci tu kilka prześmiesznych cytatów:
"— Och — Patrycja machnęła niefrasobliwie ręką — bizon to jak większy pies, tygrys jak kot, a anakonda — tu opuściła ją wena twórcza — anakonda... no... jak chomik, tyle że bez łap".
"Nowo mianowana pani doktor pochyliła się z ciekawością nad rozwartą paszczą. Zawsze myślała, że wąż to taka rurka pusta w środku, a tu proszę: ma i tchawicę, i przełyk. Całkiem podobny do rozciągniętego na parę metrów jamnika, któremu odjęło łapy".
Pani doktor nagle się ożywiła. Każde światełko w tunelu, które rozjaśniłoby pomroczność jej umysłu, było cenne i pożądane (i niewystarczające, jako że latarnia morska w Faros już nie istnieje, a nic mniejszego nie dałoby rady). Ha! Miałam rozpoznanie (koleżanka z pracy jej zasugerowała, a Herołina się potulnie zgodziła, wszelkie uwagi i przyp. Kr.M): zatrucie czymśtam (żeby ładnie wyglądało nagryzmoliłam coś po łacinie, tylko nieczytelnie)".
"środki finansowe na odsalanie, czy tam dosalanie, (bo to kompletnie wszystko jedno, tu sól i tam sól!) zostały skądś wytrzaśnięte".
"Dział ptaków zgłosił okulałego bażanta złocistego — obejrzałam łapkę wyrywającego się rozpaczliwie pacjenta, spojrzałam w niebo, by wymyślić jakąś ładną diagnozę, i zaaplikowałam kilka zastrzyków"
i, pozostając w stanie nieustającego współczucia dla pacjentów pani doktor, zarzuci nad jej działaniami zawodowymi miłosierną zasłonę milczenia.
Tymczasem pani doktor, chwilowo nie zajęta
skracaniem życia powierzonym jej pieczy zwierzętom, po raz pierwszy
(!) wchodzi do domku – po raz pierwszy, ale za to od razu jako
właścicielka (tak, Czytelniku, słusznie domniemywasz, ona tego domku
nie oglądała przed zakupem, i, doprawdy, Królowa Matka czytała zaledwie dwie książki pani Michalak, a i tak ma deżawi normalnie). Okoliczności wejścia są raczej
malownicze: "Chwyciła za klamkę, by wejść do środka. Klamka została jej w ręku. Hmm... Przyjrzała się kawałkowi żelastwa, niepewna, co z nim zrobić, po czym pchnęła poczerniałe ze starości drzwi. Drgnęły jak obudzone z długiego snu, a potem... po prostu padły na wznak. Z wewnątrz, wprost w twarz nowej właścicielki tego domu i tych drzwi, i nawet klamki, buchnęła chmura kurzu".
Jedyną myślą goszczącą w tym momencie w mózgu Patrysi jest "Tylko się nie przewróć! Książę musi pod ciebie podjechać!", no bo w końcu po co innego ma się domki, ten robi właścicielce uprzejmość i się nie przewraca, i teraz już jedyną przeszkodą, spoczywającą jak olbrzymia i wyjątkowo nieruchawa kłoda na drodze do szczęścia (i do Amrego, no do Amrego to może jeszcze to, że się w ogóle nie pojawił, ale ojtam, ojtam) naszej Herołiny jest jej mamusia.
Mamusia Herołiny jest wziętą panią mecenas, dysponuje pałacem i ogrodem z jaśminami, a poza tym jest zuą, zuą, do głębi zuą osobą, lodowatą, nienawidząca nieładu, zwierząt i braku kontroli, zwłaszcza, jeśli miałby to być brak kontroli nad jedyną córeczką, która co prawda zwiała na studia weterynaryjne (ekhm, ekhm... kłaczek) do Wrocławia, ale potem dziwnym trafem w całym Wrocławiu pracy znaleźć nie mogła i musiała powrócić do stolicy, a to wszystko skutkiem tego, że mamusia ma macki, przy których macki takie jak te
źródło |
to zaledwie niedorozwinięte wypustki. A jak ktoś ma macki to przecież nie po to, by z nich cokolwiek wypuszczać.
Mamusia, usłyszawszy o najnowszym pomyśle córki najpierw unosi brwi w akcie dezaprobaty, następnie doznaje załamania na myśl o tym, co ludzie na to powiedzą ("Traciła kontrolę nad dzieckiem, a utrata kontroli nad jakimkolwiek puzzlem w życiu tej kobiety oznaczała potencjalną porażkę. Zagrażała karierze i ambicjom, które bynajmniej nie kończyły się na stanowisku sędziego Trybunału Konstytucyjnego" - ekhm, ekhm, no znów kłaczek, co tak dużo tych kłaczków dziś w powietrzu, musi coś pyli!), następnie odcina jedynaczkę od kasy ("O drobnych szaleństwach takich jak książka czy kolejny jednorożec Patrycja mogła zapomnieć" - i jak teraz żyć, panie premierze?), a następnie - zaczyna KNUĆ.
Do knucia używa Podłego Artura, i to (przygotuj się na wstrząs, którego się nic a nic nie spodziewałeś, Czytelniku!) nie po raz pierwszy, gdyż "...spotykali się za plecami Patrycji dosyć często, by omówić strategię postępowania. Mecenas Marynowskiej zależało na synu doktora Herca, właściciela sieci warszawskich klinik, bynajmniej nie weterynaryjnych, Arturowi zaś zależało na skoligaceniu się z rodziną Marynowskich. Mniejsza o chęci Patrycji — głównej zainteresowanej. To „dzięki" Arturowi i pani Halince dziewczyna nie znalazła pracy we Wrocławiu - a umiejętności pani ekhm, ekhm, weterynarz nie miały z tą niemożnością nic wspólnego, że tak sobie Królowa Matka pozwoli na luźno związaną z treścią dzieła uwagę - Dzięki nim dwojgu musiała wrócić do Warszawy, wpadając wprost w otwarte ramiona matki i odrzuconego amanta").
Fachowiec, jak to fachowiec, drogi jest ale "pani Halina bez słowa wyciągnęła z torebki plik banknotów o najwyższym nominale (każdy nosi takie w torebce, prawda? zapewne w zgrabnych rulonikach, owiniętych gumką recepturką, Królowa Matka nie raz w filmach widziała! w końcu zawsze może się okazać, że trzeba będzie opłacić uwodziciela dla córki albo dokonać innej transakcji). Przeliczała dotąd, aż skinął głową. — Na początek wystarczy", po czym kwituje odbiór, siega po komórkę i już możemy rzucic okiem na Prawdziwego Fachowca.
"Łukasz stanął przed lustrem. Nagi i piękny. Przeczesał palcami krucze włosy, wciągnął brzuch. Zajrzał głęboko w swe czarne oczy, połyskujące tajemniczo niczym tafla studni bez dna, i uśmiechnął się do siebie tak, jak to tylko on potrafił: pół szelmowsko, pół uwodzicielsko. Ileż kobiet poszło na zatracenie za samym tym uśmiechem! Głupie baby. Jedna w jedną. Kto sieje takie idiotki?! Patrząc na swe odbicie w lustrzanej tafli, zaśmiał się nieprzyjemnie. Cynicznie. O tak! Taki też się sobie podobał: zimny, wyrachowany drań. Gracz najwyższej klasy. Supergracz! Naprężył muskuły. Zagrały pod skórą opaloną na piękny brąz (...) Boże, jakie to sztampowe. Każda jedna na to leci... — westchnął ciężko, opadł na oparcie krzesła i teatralnym ruchem przeczesał palcami włosy. Ułożyły się pod dotykiem jego ręki jak obłaskawiony czarny kot. Ciężki sygnet ze srebra i obsydianu, zdobiący serdeczny palec, błysnął w świetle lampy"...
Jak ułoży sie Patrycji życie w jej wymarzonej ruderze i współżycie z autochtonami?
Czy Amre się objawi?
Czy Łukasz przestanie przypominać latynoskiego bohatera telenoweli klasy jot, a zacznie fachowca do czegokolwiek, choćby miała to być wymiana kolanka pod zlewem?
Czy Patrycja da się uwieść?
I komu?
Czy Artur pozostanie tak zuy, jak na początku, czy nawet - choć to się wydaje niemożliwe - bardziej?
Którą książkę pani Michalak będą tym razem czytać lub pisać bohaterowie tu opisywanej książki pani Michalak?
Odpowiedź na te i na wiele innych pytań otrzymają ci Czytelnicy, którzy jakimś cudem w ten upalny dzień dali radę dobrnąć aż do tego momentu i z jakiegoś powodu podejmą próbę czytania części kolejnej nierecenalizy za jakiś, trudno powiedzieć, jak długi, czas.
PS.
Jedyną szkodą, jaką może uczynić "Poczekajka" - poza przegrzaniem mózgu i skalaniem ust czytającego szeregiem głośno wznoszonych okrzyków o treści powszechnie uznawanej za obelżywą - to nabić w butelkę osoby, które złapią się na reklamowe hasło o "Ani z Zielonego Wzgórza naszych czasów", Królowa Matka wie, że to może być bardzo przykre, ale jednak stosunkowo nieszkodliwe.
Ostatnia książka pani Michalak już tak niewinnie nieszkodliwa nie jest.
A ponieważ po pierwsze, Królowa Matka jej nie czytała, a po drugie, dotyczy ona spraw, na których się nie zna i które jej nie dotyczą, linkuje tu wpis kogoś, kto czytał, kto się zna i kogo to, i owszem, dotyczy.
Czytelniku, czytaj i podziwiaj, takie rzeczy wydaje teraz wydawnictwo Znak, obejmuje swym patronatem Centrum Praw Kobiet, a Kasia Tusk reklamuje jako lekturę poszerzająca horyzonty:
http://trzyczesciowygarnitur.blogspot.com/2013/06/jak-nie-pisac-o-problemach-spoecznych.html
Do knucia używa Podłego Artura, i to (przygotuj się na wstrząs, którego się nic a nic nie spodziewałeś, Czytelniku!) nie po raz pierwszy, gdyż "...spotykali się za plecami Patrycji dosyć często, by omówić strategię postępowania. Mecenas Marynowskiej zależało na synu doktora Herca, właściciela sieci warszawskich klinik, bynajmniej nie weterynaryjnych, Arturowi zaś zależało na skoligaceniu się z rodziną Marynowskich. Mniejsza o chęci Patrycji — głównej zainteresowanej. To „dzięki" Arturowi i pani Halince dziewczyna nie znalazła pracy we Wrocławiu - a umiejętności pani ekhm, ekhm, weterynarz nie miały z tą niemożnością nic wspólnego, że tak sobie Królowa Matka pozwoli na luźno związaną z treścią dzieła uwagę - Dzięki nim dwojgu musiała wrócić do Warszawy, wpadając wprost w otwarte ramiona matki i odrzuconego amanta").
Artur, jako osobnik zuy i pozbawiony skrupułów (co przecież wiemy od początku, gdyż pani
autorka nam tak wyraźnie i otwartym tekstem napisała, więc żadnych
watpliwości tu być nie może) zna wielu innych osobników zuych i pozbawionych skrupułów, a jeden z nich specjalizuje się w uwodzeniu kobiet. Patrysi uwieść nie ma, ma złamać jej serce i zbrukać duszę i taką złamano-zbrukaną skierować w szeroko rozłożone, oczekujące (mwahahahaha!!!) ramiona mamusi.
Fachowiec, jak to fachowiec, drogi jest ale "pani Halina bez słowa wyciągnęła z torebki plik banknotów o najwyższym nominale (każdy nosi takie w torebce, prawda? zapewne w zgrabnych rulonikach, owiniętych gumką recepturką, Królowa Matka nie raz w filmach widziała! w końcu zawsze może się okazać, że trzeba będzie opłacić uwodziciela dla córki albo dokonać innej transakcji). Przeliczała dotąd, aż skinął głową. — Na początek wystarczy", po czym kwituje odbiór, siega po komórkę i już możemy rzucic okiem na Prawdziwego Fachowca.
"Łukasz stanął przed lustrem. Nagi i piękny. Przeczesał palcami krucze włosy, wciągnął brzuch. Zajrzał głęboko w swe czarne oczy, połyskujące tajemniczo niczym tafla studni bez dna, i uśmiechnął się do siebie tak, jak to tylko on potrafił: pół szelmowsko, pół uwodzicielsko. Ileż kobiet poszło na zatracenie za samym tym uśmiechem! Głupie baby. Jedna w jedną. Kto sieje takie idiotki?! Patrząc na swe odbicie w lustrzanej tafli, zaśmiał się nieprzyjemnie. Cynicznie. O tak! Taki też się sobie podobał: zimny, wyrachowany drań. Gracz najwyższej klasy. Supergracz! Naprężył muskuły. Zagrały pod skórą opaloną na piękny brąz (...) Boże, jakie to sztampowe. Każda jedna na to leci... — westchnął ciężko, opadł na oparcie krzesła i teatralnym ruchem przeczesał palcami włosy. Ułożyły się pod dotykiem jego ręki jak obłaskawiony czarny kot. Ciężki sygnet ze srebra i obsydianu, zdobiący serdeczny palec, błysnął w świetle lampy"...
Jak ułoży sie Patrycji życie w jej wymarzonej ruderze i współżycie z autochtonami?
Czy Amre się objawi?
Czy Łukasz przestanie przypominać latynoskiego bohatera telenoweli klasy jot, a zacznie fachowca do czegokolwiek, choćby miała to być wymiana kolanka pod zlewem?
Czy Patrycja da się uwieść?
I komu?
Czy Artur pozostanie tak zuy, jak na początku, czy nawet - choć to się wydaje niemożliwe - bardziej?
Którą książkę pani Michalak będą tym razem czytać lub pisać bohaterowie tu opisywanej książki pani Michalak?
Odpowiedź na te i na wiele innych pytań otrzymają ci Czytelnicy, którzy jakimś cudem w ten upalny dzień dali radę dobrnąć aż do tego momentu i z jakiegoś powodu podejmą próbę czytania części kolejnej nierecenalizy za jakiś, trudno powiedzieć, jak długi, czas.
PS.
Jedyną szkodą, jaką może uczynić "Poczekajka" - poza przegrzaniem mózgu i skalaniem ust czytającego szeregiem głośno wznoszonych okrzyków o treści powszechnie uznawanej za obelżywą - to nabić w butelkę osoby, które złapią się na reklamowe hasło o "Ani z Zielonego Wzgórza naszych czasów", Królowa Matka wie, że to może być bardzo przykre, ale jednak stosunkowo nieszkodliwe.
Ostatnia książka pani Michalak już tak niewinnie nieszkodliwa nie jest.
A ponieważ po pierwsze, Królowa Matka jej nie czytała, a po drugie, dotyczy ona spraw, na których się nie zna i które jej nie dotyczą, linkuje tu wpis kogoś, kto czytał, kto się zna i kogo to, i owszem, dotyczy.
Czytelniku, czytaj i podziwiaj, takie rzeczy wydaje teraz wydawnictwo Znak, obejmuje swym patronatem Centrum Praw Kobiet, a Kasia Tusk reklamuje jako lekturę poszerzająca horyzonty:
http://trzyczesciowygarnitur.blogspot.com/2013/06/jak-nie-pisac-o-problemach-spoecznych.html
Jeśli we Wrocławiu jest naprawdę jakaś uczelnia weterynaryjna, to powinna od pani Michalak zażądać sprostowania i odszkodowania oraz się obrazić.
OdpowiedzUsuńJest, jest.
UsuńAle mnie się wydaje, że - co prawda niechcący, ale jednak - wyszli na takich, co się poznali na Patrycji... eee... talencie :D.
Sygnet ze srebra i obsydianu... znaczy tego... sparkli po nocach? ;)
OdpowiedzUsuńHa! To sie okaze w drugiej części (czujesz suspens ;D?)
UsuńCzuję suspens i oczekuję drugij części jak najszybciej ;)
UsuńSwoja drogą, coś mi tu się kojarzy - i to jest duuuuży komplement - z Niezatapialną Armadą czy inszą Przyczajoną Logiką :D
To nie ja :)!
UsuńTo znaczy, Niezatapialną Armadę czytuję, Przyczajona Logikę - czytałam jeden wpis (sama nie wiem czemu, powinnam wrócic do lektury, dziękuję za przypomnienie!).
Za coś w rodzaju analizy zabrałam sie po prostu dlatego, ze mozg mi rozsadzało i musiałam gdzieś sie wykrzyczec, ostatecznie, po cos ma się bloga :D.
Boże, jakie to piękne! Kobieto masz istny talent po prostu! Próbowałam czytać "Poczekajkę", bo skoro tyle zachwytów nad autorką, to spróbujmy, czemu nie i wiesz co? Nie dałam rady, poległam gdzieś tak w połowie, treść mnie pokonała, o błędach nie wspomnę, jestem po edytorstwie i ta piękna redakcjo-korekta mnie przeraziła. A potem przeczytałam "Mistrza", czyli ten pierwszy polski erotyk co to na fali Greya wyszedł (a zaznaczam, że czytałam całą trylogię i o zgrozo, nawet mi się podobało, zwłaszcza druga i trzecia część). "Mistrz" był fajny, ale kompletnie nierealny, podobał mi się dlatego, że potraktowałam go jako bajkę dla dorosłych, nieodmiennie kojarzył mi się z "Dynastią". Jednak w porównaniu ze "Szkołą żon" Witkiewicz, to "Mistrz" jest słaby, zresztą tu nawet nie ma co porównywać.
OdpowiedzUsuńA Twoja nierecenanaliza jest fantastyczna. Dobrze, że jest ktoś, kto nie boi się wytknąć błędów polskim autorom i wydawcom, kto przeprowadzi rzetelną analizę omawianego tytułu i konkretnie uargumentuje swoje zdanie. Za to cześć Ci i chwała!
Też jestem po edytorstwie :). Zawod tzw. wyuczony nie wykonywany, dużo zapomnialam, ale jednak sa rzeczy, ktore będe miała w glowie już zawsze...
UsuńI dziękuję :).
Ooo widzę, że jednak się opublikowało:) Czekam na kolejną część Twoich wynurzeń, bo poprawiłaś mi humor dzisiaj, choć w zasadzie to nie wiadomo śmiać się czy płakać nad takim stanem literatury.
UsuńEhh napisałam długi komentarz, ale chyba coś mi się popsuło i nie poszedł. To powiem teraz w skrócie - jesteś genialna i masz talent! Konkretnie, mądrze uargumentowana krytyka, miażdżąca krytyka dodam autorki kochanej przez czytelników, w sumie nie wiem za co. Nie powiem "Mistrz" mi się podobał, jako bajka w stylu "Dynastii", ale akurat próbowałam też czytać "Poczekajkę" i poległam. Po pierwsze słaba treść, po drugie ja jestem po edytorstwie i język polski przedstawiony w tym utworze woła o pomstę do nieba. Tobie gratuluję świetnie wykonanej pracy!
OdpowiedzUsuńKomentarz juz jest, mam włączoną moderację i komentarze pojawiają sie z opóźnieniem nieraz parogodzinnym (za dużo zachęcajacego do nabywania przeróznych dóbr spamu przychodziło). Ake ten tez publikuję, zawsze to miło poczytać tyle przyjemnych rzeczy na swój temat :D.
UsuńJak zwykle genialny opis Królowo nasza! :-)
OdpowiedzUsuńTy wiesz, Ty napisz może w końcu tą książkę, bo to co się dzieje w naszej polskiej literaturze, z tą Panią na czele, przyprawia o drgawki...
To jak, napiszesz? :-D
No co ty, Julitko, ja nie umiem pisać książek!
UsuńTylko, ze ja o tym wiem
E tam, nie umiesz. My tu już wszystkie wiemy, jak Ty to pięknie POTRAFISZ! :-)
UsuńCzekam na kolejną część z zapartym tchem! I jestem gotowa znowu poświęcić całą drzemkę młodego na czytanie ;)
OdpowiedzUsuńOooooo! To jest prawdziwa nobilitacja, pisze to całkiem serio!
UsuńMatko Królowo, napisz że to NIE jest cytat: "Na jej ustach pojawił się wniebowzięty uśmiech, na policzkach rumieńce, w ciele siła i odwaga cywilna". Odwaga cywilna????
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle mam dużo pracy, a już trzeci raz czytam nierealizę...
Wszystko, co jest kursywą to cytaty :). To, co między kursywa nie jest kursywą to moje uwagi, których nie moglam powstrzymać :D.
UsuńA jednak, a jednak... Komentująca uderza głową w biurko, na jej ustach wniebowzięty uśmiech nie ma szans się pojawić w najbliższym czasie, rumieńce wprost przeciwnie, są obecne. Bo ona tyle lat odkłada pisanie książki, waha się i zastanawia, przymierza i sumituje, że nie umie i nie potrafi, i kto by to czytał (o wydaniu nie wspominając). Ale jak w ciele poczuje siłę i odwagę cywilną, to napisze powieść obyczajową i zaniesie do TEGO wydawnictwa z kategorycznym żądaniem wydania i wypłacenia sowitego honorarium. O!
UsuńSłusznie!
UsuńPS. Słusznie zaniesiesz do wydawnictwa, mam na mysli, a nie sumitujesz się :).
Wiedziona ciekawością wypożyczyłam tę książkę rok temu z biblioteki. Po kilku stronach dałam sobie spokój, ale jakiś czas potem, znowu wiedziona ciekawością, co tak się wychwala na wielu blogach, wypożyczyłam "Nadzieję". Przeczytałam tym razem do końca i wiem już, że nigdy więcej nie sięgnę po książki Katarzyny Michalak. A wpis fantastyczny. :)
OdpowiedzUsuńJa, jak skończę z nierenalizą, tez nie sięgnę.
UsuńKrólowo bądź królewska i daruj, bo nie doczytałam analizy do końca...Temat powieści niezwykle frapujący jest jak mniemam,lecz ja go blondynkowym swym umysłem nie ogarniam.Z żalem stwierdzam,że nawet Twoje poczucie humoru nie jest w stanie nadać temu dziełu wartości intelektualnych i zmusić mnie do zapoznania się z tym hmm hmm dziełem.
OdpowiedzUsuńPo za tym na kiermaszu z tanią książką! widziałam powieść pani Michalak pt. "Mistrz". Specjalista gugiel wyjaśnił, iż jest to powieść dla dorosłych.Wspominam o tym bowiem tłum ludzi zawzięcie szarżował na to stoisko, ale książka w w wersji papierowej (znaczy prawdziwa), leżała dziewiczo nietknięta. W związku z powyższym udaję się w kierunku Andrei Camillieri, aby ze smakiem poczytać "Wycieczkę do Tindari"- z polecenia czytam :-).
Nie szkodzi, podejrzewam, ze nie jestes jedyna, tylko inni się nie przyznali :). Nastaw się na jeszcze co najmniej jeden wpis, którego nie przeczytasz :).
Usuń"Mistrza" zamierzałam recenzować (NIE analizować :D), ale nie wiem, czy będzie mi się chcialo, zwlaszcza, ze utknęłam w polowie i nie ciągnie mnie, by dokończyć.
Camillieri nie wymaga polecania :).
Polecania w sensie,że autora nie znałam. Otake ;-)polecenia mi chodziło.
OdpowiedzUsuńPodziwiam kożelanko sympatyczna Twe samozaparcie - ja bym już nie dała rady zmęczyć takich gniotów.
Zaczęłam Adama Rossa "Ciemną stronę małżeństwa" i zostawiłam. No nie dało rady.
Ale ale mam też prawie nowego Cobena - to po Camillieri posmakuję :-). Cobena znalazłam sama :-)
Kwikłam na koniec przy tym pierścieniu. Był kiedyś taki fanfic do Harry'ego Pottera, gdzie Snape, podczas swego pijackiego słowotoku, mówi Lucjuszowi, że posiada serce z obsydianu, Molfoyowi przypisując serce ze srebra (inkrustowanego platyną). Tyle że to była parodia. Może pani aŁtorka była i kiedyś to czytała i się nie zorientowała, że to nie na serio, a że motyw jej się spodobał, to postanowiła go zmyślnie wpleść do swojego dzieua? Tak sobie gdybam...
OdpowiedzUsuńObsydian uchodzi za kamień silnie magiczny, tak mi się zawsze kojarzył, różdżka Merlina, te rzeczy ;), więc myslałam, że to przez to :D. Ale możliwe, możliwe, ze to było... eee... natchnienie z zewnątrz ;).
UsuńKrólowo, cóżem ja narobiła! Wciągnęłam cię w macki tych podłych szmatławców!
OdpowiedzUsuńPrzepraszam!
Ale, taką mam tylko uwagę - zabrakło mi podsumowania ałtorkasinego zuego Arturka - TWA (Ten Wstrętny Arturek), który to skrót normalnie znaczy Towarzystwo Wzajemnej Adoracji, oraz tego, że ałtorkasia ma wykształcenie weterynaryjne.
O, nie przepraszaj, ja ci jestem wdzięczna, bo, jednak uprzedzona twoim wpisem zaczęłam od pozyczenia z bliblioteki. A gdybym tak kupiła???? Zdarza mi się kupowac nieznanych mi autorów, a nazwisko Michalak skojarzylam z awantura na forum "Książki" dopiero w trakcie lektury "Poziomki"...
UsuńCo do podsumowania, to bedzie, będzie, zapewniam :))).
Ha, i wpis przeczytałam i - uwaga, uwaga! Poczekajkę i to już dość dawno temu. Koleżanka mi zareklamowała, jako książkę - znowu uwaga! dowcipną i zabawną.
OdpowiedzUsuńNie będę się wykłocać o niektóre momenty, może i były napisane dowcipnie. Ale jako osoba dość zaangażowana w pomaganie zwierzętom i generalnie zainteresowana ich losem, byłam normalnie zszokowana ilością okrucieństwa. Ta nieszczęsna małpka, tak boleśnie rehabilitowana, tylko po to, by zaraz umrzeć na zapalenie płuc. Te diagnozy z czapy wzięte, ahahaha, jakież to ekhem, dowcipne, naprawdę. Ten celowo przejechany pies. Ten pożar i konie. Boki zrywać normalnie.
Niewątpliwie Bezdomna jest bardziej szkodliwa, ale i Poczekajka bez winy nie jest, robi krecią robotę i Ogrodom Zoologicznym i wetom...
Pozdrawiam Matkę i delfinów - Megana :)
Rzeczywiście, masz sluszność, ja podejrzewam, ze to o zwierzętach to miały być elementy komiczne, jako elementy komiczne równiez malo smieszne i, slusznie, szkodliwe (zwłaszcza, że autorka jest weterynarzem z wyksztalcenia).
UsuńChcesz powiedzieć, że pani Michalak jest wetem z wykształcenia? Dobrze zrozumiałam...? o_0
UsuńMeg
A juści, tak przynajmniej sama twierdzi, nie zagladałam jej w dokumenty, ale podobno i owszem.
UsuńDobrnęłam do końca i nie wierzę, muszę raz jeszcze ...
OdpowiedzUsuńA weź pod uwagę, że to pierwsza część, potem jest jeszcze bardziej, ilość glupoty na centymetr kwadratowy - porażajaca!
UsuńChyba jednak zostanę przy HarleQuinach :P A recenzję wyżej polecaną czytałam wcześniej i niestety bardzo się ku niej przychylam. Jeżeli nie znamy tematu - nie piszemy ... tak mi się zawsze zdawało. Widać, myliłam się.
OdpowiedzUsuńNie, nie myliłaś się, nie ty :). Tak własnie być POWINNO...
UsuńPrzeczytałam z z szacunku dla twej pracy o czcigodna Królowo. Poszłam nawet dalej i o "Bezdomną" zahaczyłam. I jestem przerażona! Tfu, tfu tfurca Michalak prezentuje taki ogrom ignorancji w kwestii poruszanych przez się tematów,że tfu-treści prezentowane w jej tfu,tfu tfurczości przerażają.Jedyny aspekt humorystyczny jaki stwierdzam, to tekst Twojej analizy z wyłączeniem cytatów z tfurcy Michalak.
OdpowiedzUsuńKto u diabła uznał w wydawnictwie,że te wypociny warte są publikacji?????
Tajemnica wszechświata jak mniemam...
Czuję sie szczerze wzruszona! Drugiej części nie musisz, zwalniam cię :).
UsuńLink do drugiego bloga zawierał tresci warte, jak mi sie wydawalo (i wydaje) polecenia. I zwrócenia na nie uwagi.
Kurwa! jak można oddać własnego kota?! czytam pięć minut i już mną zatrzęsło. nie wiem, czy dam radę całą recenzję obczaić, bo jeszcze nie doszedłem do zdrowi psychicznego po Greju, ale widze już, że pyszna jest :)
OdpowiedzUsuńO, z ust Doktora komplment poslyszeć to jest duże COŚ! Rumienię się przed ekranem, uwierz na slowo :).
UsuńCzytałam, czytałam recenzje Grey'a, podzielajac poglady, lecz jednak ubolewajac, że jednak taka urwana w połowie... ;)
Co do kota, to pan wteryniarz swojego wypozyczył, i napisane bylo, ze kot za tym przepadał. Za byciem wypozyczanym, znaczy. Ekhm, ekhm, znów kłaczek...
po raz drugi ciepłem w biurko przy opisie leczenia zwierzątek i zdziwieniu, że wąż nie jest rurą pustą.
OdpowiedzUsuńi chciałbym zauważyć, ze jak kochanek jest tak super wypasiony piękny to ni nie musi wciągać brzucha, bo ma z definicji sześciopak w pyteczkę
Przyznam, ze opisy leczenia zwierzątek wywolywały we mnie mordercze nastroje, nic a nic nie bawily (spaczona jestem, co robić) i postanowiłam i tak oszczędzic wlasnych czytelników pozostajac przy kilku przykładach zaledwie... Jak kobieta będąca z wykształcenia weterynarzem może takie bzdury wypisywac i jeszcze uznawav to za zabawne to ja w zyciu nie zrozumiem.
UsuńInna rzecz, że ja pani Michalak w calosci nie rozumiem. Ani nawet nie chce rozumiec.
He, he, he, identyczna myśl wzgledem wypasionego fachowca, nagiego i pieknego, mi przez myśl przeszła :D!
Może cieszmy się z tego, że pani Kasia jednak nie praktykuje jako weterynarz, przypuszczam, że byłaby tak samo kompetentna, jak jej bohaterka...
UsuńKrólowo Matko, kocham Twoje wpisy!!!
OdpowiedzUsuńrecenzja poczekajki powaliła mnie na kolana, wpadło toto w ręce kiedyś mojej mamie, po czym zostałam ostrzeżona, żeby tego dzieua nie czytać broń Boże, bo mi oczy wypadną z wrażenia.
A co do poszerzania horyzontów panny Tusk - cóż, jeśli ona po przeczytaniu miała szersze, niż przed tą zacną lekturą, to można sie zastanowić, czy była ona w stanie wcześniej samodzielnie zawiązać sznurówki... O bardziej skomplikowanych czynnościach nie wspominając.
Szczerze powiem, że ja nic nie wiem o pannie Tusk. Nie bywam na jej blogu, nie czytam, nie ogladam, wiem, że istnieje i to wszystko. Ale zdjęcie z "Bezdomną" w reku widzialam, a w wypadku osoby takiej jak Kasia Tusk - czyli osoby publicznej - jest to reklama. Wypada wiedziec co się reklamuje. a jeśli sie wie i MIMO TO sie reklamuje, cóż...
UsuńPozdrów mamę ode mnie :))).
Ja o pannie Tusk też nie wiem za dużo, poza tym, ze rozpoznaję jej tatę w telewizji (jak ją włączę, a ostatnio ten smutny fakt miał miejsce jak jeszcze w ciąży byłam. Grzechot jutro kończy 5 miesięcy. Ale czasem sie zdarzy u rodziców). Blogów modowych nie czytam z zasady, więc dla niej też nie robię wyjątku i generalnie na piwo z nią nie chodzę. Może dlatego, że nie lubię piwa. Ale tak jak napisałaś - jeśli osoba publicznie znana i w jakiś sposób sterująca gustami szerokiej publiczności robi sobie takie fotki, to... i tak dalej, nie będę sie powtarzać po Tobie.
UsuńMamę pozdrowię i jeszcze jej podzięuję za ostrzeżenie, bo uchroniła mnie przed nerwicą i licho wie czym jeszcze. A potem przypadkiem by sie okazało, zę trafiłam w rączki pani doktor Patrysi.... Skoro ona taki fachowiec, to i za leczenie ludzi mogłaby sie wziąć, bo wiedzę ma w obu zakresach podobną. Czyli żadną.
Wasza Wysokość, ośmielam się wtrącić, bo muszę Ci pogratulować wytrwałości (poza, oczywiście, niewątpliwym talentem). Ja doszłam do połowy "Poczekajki" i poczułam, że jeszcze trochę i doznam martwicy rozpływnej mózgu. Z "Anią z Zielonego..." ma tyle wspólnego, że książka napisana jest tak jak mogłaby to zrobić dwunastoletnia Ania, no i obie z Patrysią są rude. Poziom relacji damsko-męskich nie przekracza szóstej klasy podstawówki. Po wstawkach o zwierzątkach myślę o napisaniu skargi na AłtorKasię do Izby Lekarsko-Weterynaryjnej. A podobno polonistka z liceum powiedziała AłtorKasi, że to co pisze jest grafomanią, co zablokowało Ałtorkę na 16 lat. Szukam usilnie jakie liceum AłtorKasia skończyła - może da się pogratulować Polonistce, że choć na 16 lat uchroniła literaturę przed "Poczekajką", "Bezdomną" czy "Latem w wygódce", znaczy "Jagódce".
OdpowiedzUsuńPolonistce zamierzam złożyć serdeczne gratulacje w drugiej części, podziwiam przenikliwość i niewatpliwą fachowość tej kobiety :).
UsuńNa temat podobieństwa do Ani Shirley wrażenia mamy identyczne...
przyłączam sie do gratulacji dla polonistki. Szkoda tylko, zę nie wykazała sie większą siłą perswazji, zwaną powszechnie uporem. Gdyby przypominała mojego polonistę, to zapewne Ałtorka nie napisałaby już nic bardziej wyrafinowanego niż lista zakupów. Mnie w każdym razie całkowicie i skutecznie zniechęcił do pisania poezji. Nie, żebym miała takie ciągoty, ale on potrafił przekonać, zę sie nie umie kompletnie nic....
UsuńPrzyznam się, że czytałam "Poczekajkę" i resztę też. Ale pamiętam tylko, że czytałam, o treść mnie proszę nie pytać, bo nie pamiętam ;) Czyli było równie pociągające co "Zmierzch". Też czytałam (wszystkie cztery) i też nie pamiętam treści.
OdpowiedzUsuń:D Rozpoznaję objawy...
UsuńAaaa... eeee... objawy czego?
UsuńNo jak to. Objawy wyparcia po nurzaniu się w lekturze pewnego rodzaju, mam te same :).
UsuńAha, TE objawy ;)
Usuń1. Przeczytałem jedną książkę pani M. i stwierdzam, że walenie bohaterek w głowę (z utratą przytomności) jest stałym chwytem, nie napiszę, że literackim. Chwytem. Podczas nieprzytomności bohaterka czytanego przeze mnie utworu miała wizje i zyskiwała wiedzę niezbędną jej w dalszej fabule. Dostawała w łeb tak średnio co drugi rozdział, a nie były one długie. Te rozdziały. Dziw, że bohaterka nie miała permanentnej migreny.
OdpowiedzUsuń2. Pani M. NIE przyjmuje od redaktora uwag innych niż ewentualne poprawienie literówek i nawet ewidentne błędy gramatyczne każe zostawiać. Bo tak ma być, jak Muza autorce podszepnęła, a nie jak jakiś słownik sobie życzy. Redaktor może się pod czymś takim podpisać bądź nie.
3. Pani M. jest wydawana, bo się sprzedaje. A sprzedaje się, bo ma grono wielbicielek zawalających internety słodkopierdzącymi tekstami o tym, jaka to wielka i głęboka literatura jest i jak to się czytelniczka jedna z drugą spłakały rzewnymi łzami, bynajmniej nie ze śmiechu.
1. Może miała i stąd te wizje ;D?
Usuń2. Tak wlasnie przypuszczalam...
3. Tak też przypuszczalam (znam zjawisko jej fanek, przerażaja mnie). Ale żeby Znak? Pozostaje do głebi rozczarowana jednak.
PS. Zajrzałam na "Beznadziejnie zacofanego..." i doznałam wzruszenia, ktore ciągle nie minęło - Boże, "Szukam pana Kalandra"!!! A więc ktoś to jeszcze pamieta oprócz mnie!!! To jest książka, ktorą czytałam średnio raz w miesiącu przez dwa-trzy lata :D. Dziekuje za tę podróż sentymentalną :).
Ad 3: Do zacnego grona wydawców pani M. świeżo doszlusowało Wydawnictwo Literackie - to tyle, jeśli chodzi o wierność tradycji, trzymanie poziomu etc.
UsuńAd PS. Zapraszam częściej, ominął Cię plebiscyt na ulubioną książkę młodzieżową PRL, ale chociaż wyniki możesz poznać :) "Pan Kalander" jest rozkoszny, lubię go sobie czasem powtórzyć na poprawę humoru. I pamięta go dużo więcej osób, co skonstatowałem z niejakim zdziwieniem.
o nie, o WL nie chciałam wiedzieć :/
UsuńKrólowo, wczoraj wróciłam do Twojej notki szargającej, a dziś zachwyciłam się tą i rozpowszechniam na fejsie :)
pisz szybciutko ciąg dalszy, co?
Ja tez nie :/...
UsuńNotkę piszę, piszę, mam nadzieję wrzucić ją do końca tygodnia i wyrzucic panią Michalak ze swego zycia czytelniczego :).
Zacofany @ Dodałam bloga do swoich poczytajek, post o lekturach mlodziezowych PRL-u chlonęłam wczoraj w nocy :). "Tajemnicę zielonej pieczęci" skonczylam czytać ze trzy dni temu (po raz sto tysięce siedemset pietnasty, oczywiście :)), pierwsze miejsce mnie nic a nic nie dziwi :D.
Anutek: polecam łaskawej uwadze archiwum, w którym liczne stare młodzieżówki się kryją, bo mam lekkiego hopla na tym punkcie:P Tajemnica mnie nie przestaje dziwić, ale może jak przeczytam po raz drugi (!) w życiu, to zrozumiem fenomen :D
UsuńPani M. nie wyrzucaj ze swojego życia, bo nader smakowicie zapowiada się cykl o Ferrinie, byś sobie poużywała :D
Nie lubisz "Tajemnicy" :D? Ja uwielbiam, chyba najbardziej z całej Ożogowskiej (ale ja ją w sumie kocham za calokształt :)).
Usuń"Ferrin", mówisz...
Na "Ferrin" sobie ostrzyłam zęby, owszem, ale słyszałam same takie rzeczy, ze się, zupelnie serio, boję, że mi mózg zlasuje. Chciałam "Mistrza" zrecenzować, ale mi sie skończyć nie chcialo, znudził mnie (erotyk mnie znudził, o, jakze to fatalnie o mnie swiadczy!)... ale może nie powiem ostatniego slowa w temacie Michalak. Może kiedys nadejdzie dzien, gdy będe potrzebowała lektury ogłupiajacej, dobrze mieć zapas w takiej sytuacji :D.
Z Ożogowskiej to ja uważam "Ucho od śledzia":)
UsuńŻe "Ferrin" zlasuje Ci mózg, to rzecz pewna - a o ilu książkach możesz to powiedzieć? W każdym razie usilnie polecam, chociaż jeden tom, bo w planach jest chyba pięć. Normalnie najdłuższa wojna nowoczesnej Europy :P
Ale że Znak?!
OdpowiedzUsuńI dzięki, Królowo, za kolejny zacny tekst:)
I Wydawnictwo Literackie... Czas umierać...
UsuńTam do licha, niebezpieczna grafomanka na swobodzie, ryglujcie wrota i zamki armatnie...
OdpowiedzUsuńNazwisko Michalak obiło mi się o uszy w kontekście, ale wolałem nie sprawdzać, no i widzę, że słusznie. Ocaliłem zdrowie psychiczne.
Zdecydowanie i z naciskiem - NIE SPRAWDZAJ :). No, chyba, ze miałbyś mase czasu i chciał sie odmóżdżyć, wszak czasem trzeba. Ale tylko w takiej sytuacji :D.
UsuńPrzyszłam tutaj po linku pozostawionym w komentarzu na innym blogu.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam jednym tchem. Jakie to było dobre i lotne! Zamierzam tu zostać na dłużej.
Dziękuję bardzo :). I zapraszam.
UsuńChciałam szczerze i serdecznie przeprosić autorkę bloga...czytam Pani posty ,droga Królowo, dość regularnie, jednak tym razem nagromadzenie absurdów wymienionych w nierecenzji było tak duże,że posądziłam Panią o dramatyzowanie i przesadę i... sięgnęłam po oryginał:D Mea maxima culpa, zaiste, przeczytałam pierwszy rozdział i jestem porażona. Jeszcze w dodatku zrobiłam to sobie po naprawdę pięknie i poetycko napisanym cyklu Mervyna Peake'a i nie mogę się otrząsnąć po tym przeskoku jakości:D
OdpowiedzUsuńJakbym najpierw spojrzała na młodego Ralpha Fiennesa a potem na pana Miecia spod sklepu...choć co ja mówię, pan Miecio jest całkiem spoko. To jest złe...ale tak zueee,że aż chyba doczytam do końca...nie posądzałam się o masochizm dotąd..ale fascynuje mnie,że ktoś może żyć w tak odmiennym świecie jak najwyraźniej ta pisarka. Po pierwszym rozdziale odniosłam wrażenie,że ona:
-nigdy nie miała szefa( bo nie przypuszcza wyraźnie,że w pracy się pracuje)
-nie ma prawa jazdy ( bo jak złe by polskie szkolenie kierowców nie było nie wierzę,że ktoś dałby bohaterce prawo do siadania za kółkiem, skoro wyraźnie nie wie,że istnieje chłodnica)
-nigdy nie kupiła nieruchomości ( opuszczona nieruchomość, której żyjąca i nieznana z nazwiska właścicielka nie użytkuje kupiona w jeden dzień?Bez kontaktu z właścicielką wyraźnie?)
-nigdy nie wyjechała z Unii Europejskiej
-i w ogóle prawdopodobnie nigdy nie jeździła po Polsce, bo podane czasy przejazdów wydały mi się takie, jakby objeżdżała Dziki Zachód...
Pozdrawiam, przepraszam, nie doceniłam tej publikacji...
własnie sobie uświadomiłam,że powtarzam "wyraxnie z uporem godnym Pani Michalak":D i że zrobiłam bład gramatyczny. ponownie przepraszam, ale ja chociaz pisarka nie jestem:D
UsuńUśmiałam się jak norka czytając wpis, więc wybaczyłabym nie docenienie publikacji i tak, ale nie muszę, bo ja to świetnie rozumiem, to niedowierzanie. Sama czytajac e-booka mialam wrażenie, ze czytam fałszywkę, to, co napisałam na początku to nie jest żadna licentia poetica, naprawdę nie wierzyłam własnym oczom. Więc jak moge się dziwić, że ktos nie uwierzył recenzji...
UsuńA gdzie jest chłodnica oraz jakie ma potrzeby to nawet ja wiem, a prawa jazdy nie mam :). Podejrzewam, że ta głupota Patrycji to mial byc element dodawania jej wdzieku niewinnej dzieweczki i jeden z elementów komicznych tej powiesci, o których wiem, że gdzies występuja, bo tak napisali wydawcy, lecz niestety, nie napisali, gdzie, i teraz musi człowiek zgadywać...
ech...śmichy chichy, zło złem, ale jednak czytam to z wzrastająca irytacją...Robi Królowa Matka naprawdę zacną robotę ostrzegając przed takimi rzeczami jak ta książka, bo według mnie jednak jest szkodliwa. Na pewno dziś ją doczytam i wyrzucę z pamięci, ale właśnie wnerwiło mnie przedstawienie mieszkańców wsi.Sama jestem warszawianką z urodzenia jak z Bożej Łaski bohaterka, ale trochę na wsiach bywałam i zapewniam,że, o cudzie!- ludzie mówią tam zupełnie normalnie po polsku...nawet w tych wsiach zagubionych w Puszczy Białowieskiej nie trzeba stosować metody"ja Jane, Ty Tarzan". Szczerze mówiąc przedstawianie w ten sposób drugoplanowych bohaterów z Poczekajki w taki sposób wydaje mi się dość niskim chwytem...dyskryminującym mieszkańców wsi wręcz. Jakby autorka znała wieś z czasów Janka Muzykanta- choć nie do końca, wtedy pisarze patrzyli na tych ludzi obiektywniej, taki na przykład Węgiełek z mojej ulubionej "Lalki" to sprytny chłopak i nikt nie robił z niego kretyna...A drugi problem- skoro ta książka ma masę fanek to obawiam się,że jest spory problem społeczny z dziewczątkami, które skoncentrują się na własnych marzeniach, a do rzeczywistego życia będą podchodziły z pogardą...Patrycji wyraźnie praca uwłacza, nauka podstawowych czynności życiowych nie jest na jej poetycką głowę, w sumie załatwienie czegokolwiek co nie dotyczy jej idealnego kochanka to pierdoła, którą powinni zająć się inni... Nie twierdzę,że ta to największa pochwała głupoty od czasów Erazma z Rotterdamu:D ,ale niewątpliwie kreuje jako pozytywną bohaterkę postać,za która muszą żyć inni bo sama ma zdolność przetrwania śledzia w balii z mydlinami... Acha, opis karmienia kawek czekoladą przez panią weterynarz mnie rozpierdolił. przepraszam dzieci za brzydkie słowo, ale rozpierdolił mnie i nic nie poradzę...
UsuńSkończyłam. Jeśli mam przedstawić głębokie prawdy zawarte w tej książce to brzmią one: jeśli tylko marzycie, najlepiej o facecie, to podporządkujcie temu wszystko i wszystkich dookoła, nic innego nie jest ważne. Jesteście mega wartościowe, choćbyście cała resztę ludzi uważały za ćwoków, o ile tylko marzycie. A jeśli coś wam się po drodze do marzenia nie uda, to nie jest to absolutnie wasza wina, to efekt spisku! Tak jest, złowrogiego spisku! Pamiętacie tego faceta, co mu dałyście kosza na studiach? To jego wina! I waszej matki też! I systemu w ogólności:D Bądźcie wierne i idźcie. najlepiej do diabła.
Usuń>Acha, opis karmienia kawek czekoladą przez panią weterynarz mnie rozpierdolił. przepraszam dzieci za brzydkie słowo, ale rozpierdolił mnie i nic nie poradzę...
UsuńDoskonale rozumiem. Ja też czytałam i nie wierzyłam. Miłośnicy Michalak zdają się nie zauważać, że ta słynna miłość do zwierząt istnieje tylko w deklaracjach i nijak się ma do dbania jej bohaterek o ich faktyczne potrzeby.
Podobno Michalak jest weterynarzem (podobno!), a pisze takie brednie że głowa mała. Dyplom to chyba na bazarze kupiła.
OdpowiedzUsuńJest, tak stoi na Wikipedii i tak ona sama o sobie mówi, podobno kawalki o pracy w ZOO sa autobiograficzne. Osobiście nie wiem, co o tym myśleć. Koncepcje mam dwie:
Usuńa) albo przestała byc weterynarzem wyleciawszy na buzię z pracy za uśmiercenie 100% podopiecznych
i
b) to, co powyżej to są efekty komiczne dla czytającej gawiedzi, znaczy się, nas.
Trzeciego wytłumaczenia nie widzę.
Zaraz, zaraz - Amre? Amre z "Gry o Ferrin"? 😂😂😂
OdpowiedzUsuńBorze zielony, książki Ałtorkasi są jako te matrioszki...
Lynx