poniedziałek, 7 listopada 2011

Jak Królowa Matka została Matką

Potomek Starszy urodził się siedem równych lat temu, w rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej.


Ale miał się urodzić w rocznicę wyzwolenia Warszawy z rąk hitlerowskiego okupanta.

Między dniem wybuchu Rewolucji Październikowej a dniem wyzwolenia Warszawy leży nieskończenie długie dziesięć tygodni. I właśnie o dziesięć tygodni za wcześnie Potomek Najstarszy ujrzał ten świat.

Królowej Matce jest ciągle strasznie, strasznie  żal, że niczego dobrego nie może powiedzieć Potomkowi Starszemu o dniu jego narodzin (w przeciwieństwie do pozostałej części Bandy), tak jej nieustannie przykro, że nie jest to dzień, który chciałaby wspominać, i z którego pamięta tylko... aż...

Królowa Matka pamięta ciemny pokój, dlatego do dziś narodziny Potomka kojarzy z nocą. Ale był sam środek dnia, a Królowa Matka została położona w izolatce bez okien przylegającej do pokoju pielęgniarek tak, by mogły ją bez przerwy widzieć. Później Królowa Matka dowiedziała się, że na pytanie, kiedy się wybudzi Pan Małżonek otrzymał odpowiedź: "Żona może się obudzić za godzinę, za tydzień, za miesiąc, a może się już wcale nie obudzić".

Królowa Matka obudziła się piętnaście minut później i odmówiła przyjęcia rzeczywistości do wiadomości. Wysłuchała grzecznie lekarki, która coś mówiła o narodzinach synka, w które nie uwierzyła. Rzuciła okiem na brzuch, był tam i coś się w nim ruszało (o zwijaniu się macicy nikt jakoś Królowej Matki nie poinformował), więc Królowa Matka uznała, że coś strasznie kręcą z tym dzieckiem, bo ona go przecież nie mogła urodzić. Nie pytała o niego, nie wykazała strachu ani żalu, nie chciała nic wiedzieć ani o jego, ani o swoim stanie. Ale ponieważ jest mało asertywna, a w szpitalu, tuż po cesarskim cięciu, w ciemnym pokoju, osłabiona i wystraszona nie była asertywna wcale, pozwoliła się zawinąć w szlafrok, posadzić na wózek i zawieźć na OIOM, gdzie w inkubatorze leżało jej dziecko i, jak jej powiedziano, bardzo jej wtedy potrzebowało.

Królowa Matka nie wierzyła w to ani trochę.

Nie wierzyła w nadprzyrodzoną więź matki z dzieckiem. Nie wierzyła, że wcześniaki potrzebują matek w szczególny sposób. Nie wierzyła, że nie jest im wszystko jedno, czy dotyka ich mama, czy pielęgniarka, a nawet sądziła, że lepiej, by była to pielęgniarka, w końcu fachowiec. Nie wierzyła, że jest swojemu dziecku do czegokolwiek potrzebna.

Nie wierzyła przecież nawet, że tam, w inkubatorze, leży jej dziecko. Bo przecież nie było jej przy porodzie. Przecież położono ją, nieprzytomną, i wyjęto z niej to stworzenie, którego nie poznałaby wśród innych (może, gdyby było czarnoskóre, jak mówiła). Przecież gdyby postawiono ją przed dowolnym inkubatorem na dowolnej sali i powiedziano "To pani syn" musiałaby uwierzyć na słowo, bo swojego noworodka nigdy nie widziała na oczy.

To, co się stało później uważa Królowa Matka za polisę ubezpieczeniową, którą jej małemu synkowi wykupił jego Opiekuńczy Duch, Dobry Los, Anioł Stróż albo Matka Natura... Bowiem gdy wtoczono Królową Matkę, niechętną i zamkniętą w sobie, na salę, gdy pielęgniarki łagodnie pomogły jej wstać i podprowadziły do inkubatora, Królowa Matka odkryła, że poznałaby swoje dziecko wśród dziesiątki innych bez cienia wahania.

Ponieważ w tym inkubatorze leżała ona sama.

Królowa Matka nigdy nie wierzyła w to, że noworodki są do kogokolwiek podobne. Podśmiewała się pobłażliwie z babć, cioć, dumnych mamuś i tatusiów, i z ich okrzyków "Czoło ma zupełnie jak Jasiek!", "Wykapana mamusia!", "Spójrzcie tylko na niego, wygląda jak Paweł w jego wieku!", czyli, zdaniem Królowej Matki, jak wszystkie noworodki. Noworodki. A co dopiero wcześniaki. Tak właśnie myślała Królowa Matka aż do tamtej chwili.

Jej wcześniak był malutki, owinięty kilometrami drucików, w nosie i ustach miał rurki, podczepiony do strasznych maszyn, które popiskiwały i błyskały światełkami, i robiły to, co powinna robić Królowa Matka - utrzymywały go przy życiu. Pielucha w najmniejszym rozmiarze sięgała mu aż pod pachy. I był tak podobny do Królowej Matki, że wywoływało to okrzyki zdumienia Personelu, wpuszczonych (już po opuszczeniu OIOM-u oczywiście) na momencik Przyjaciół, Rodziny. Nie można było mieć wątpliwości, że to było jej dziecko. Co na zamrożone uczucia Królowej Matki zbyt mocno jednak nie wpłynęło.

Dni, które później nastąpiły, bliźniaczo do siebie podobne, męczące i straszne, choć rozjaśniane codziennymi, małymi zwycięstwami jak iskierkami światła w pośród nieustającej nocy, też nie są czymś, co chciałaby pamiętać Królowa Matka. Ale pamięta. Pamięta, jak co dzień rano budziła się z niespokojnego snu zadając sobie pytanie, czy jej dziecko żyje? Czy gdyby zmarło w nocy, ktoś by przyszedł ją obudzić, żeby się mogla z nim pożegnać? Czy po prostu weszłaby do sali i zobaczyła pusty inkubator? Codziennie szła długim, długim korytarzem z buteleczką mleka w ręku, a potem wracała powoli, czując się, jakby brnęła po kolana w budyniu, bo ciśnienie jej gwałtownie spadało, dzwoniła do Pana Małżonka, zdawała mu relację zamierającym głosem i spędzała resztę dnia patrząc bez ruchu w sufit, czasem drzemiąc, odciągając mleko, co trzy godziny karnie stawiając się przy inkubatorze, często ukradkiem płacząc.

Nikogo nie chciała widzieć. Z nikim nie chciała rozmawiać. Przysłana na pomoc pani psycholog odbiła się od ściany jej milczenia i chłodnego, uprzejmego uśmiechu. Podobnie jak przysłana znajoma lekarka, która też była matką wcześniaka. Nie umiała myśleć po imieniu o swoim dziecku. Wywoływała ogólne uznanie Personelu opanowaniem, punktualnym zgłaszaniem się z odciągniętym mlekiem, posłusznym wypełnianiem zaleceń (Królowa Matka jest pacjentką idealną ze względu na to posłuszeństwo), tym, że nie chciała wyjść na przepustkę, tylko z poświęceniem spędzała mnóstwo czasu z synkiem.

A ona nie chciała wyjść na przepustkę, bo bała się, że już nie wróci. Miała wrażenie, że tylko dlatego, że jest zamknięta w szpitalu znajduje siły, by co trzy godziny odciągać to mleko, siedzieć przy inkubatorze, kłaść dłoń na główce małego, jak kazali, kangurować, kiedy kazali, ale z własnej woli nie dotykała dziecka nigdy, bez pozwolenia nie odważyła się brać go na ręce i była pewna, że gdyby tylko na chwilę opuściła szpitalne mury uciekłaby nie oglądając się za siebie i nigdy już nie wróciła.

Dobijające poczucie winy i dogłębne wrażenie niesprawiedliwości to były jedyne dostępne jej uczucia, splecione w nierozerwalny węzeł. Ignorowała opinie lekarzy, że nie powinna sobie niczego zarzucać, że nie zrobiła niczego złego, po prostu się zdarzyło, czasem się zdarza. Myślała o tym, że przez siedem miesięcy ciąży wzięła jedną tabletkę paracetamolu, że brała kwas foliowy, ćwiczyła, nie piła i nie paliła, a mimo to jej ciało ją oszukało, zawiodło i nie potrafiło zrobić tego, co potrafi robić ciało dowolnej przedstawicielki lumpenploretariatu, rodzącej bez trudu piętnaste dziecko ku uciesze opieki społecznej i sądów rodzinnych. Nienawidziła swojego ciała, szpitala, pocieszeń, dobrych rad, ale przede wszystkim siebie, siebie, SIEBIE. I czuła się winna, bo chciała córeczkę, nie synka (jak jej jedna z lekarek pierwszego dnia powiedziała "szkoda, że to chłopiec, dziewczynka miałaby znacznie większe szanse" Królowa Matka poczuła się, jakby ktoś ją mocno uderzył w twarz, a jej poczucie winy wywindowało się na niebotyczne poziomy i tam pozostało). Bo nie czuła magicznej więzi z dzieckiem. Bo go nie chciała przytulać, dotykać, bo nie chciała się nim zajmować, i robiła to tylko z obowiązku. Bo była zmęczona, smutna i pełna gniewu i bała się, że skieruje swój gniew przeciw dziecku. Bo całe macierzyństwo, którego Królowa Matka i tak nigdy nie widziała w różowych barwach okazywało się jednym wielkim rozczarowaniem. Bo jednym wielkim rozczarowaniem była dla siebie ona sama.

Po wyjściu do domu nie było wiele lepiej. Królowa Matka czuła się jako matka niepewnie, w domu stokroć bardziej niepewnie niż w szpitalu, gdzie pod ręką miała tuziny specjalistów, a w dodatku byli to specjaliści pewni, że Królowa Matka potrafi. I że jest najlepszą rzeczą, jaka się przytrafiła Potomkowi. W domu zalały ją dobre rady życzliwych osób, które chciały dobrze, ale to nie pomagało. Każda dobra rada była dla Królowej Matki dowodem, że ona jest jako matka do niczego, że sobie nie radzi. I była głęboko, głęboko przekonana, że jej syn jej nie kocha, nie lubi, nie odróżnia od innych zajmujących się nim ludzi, a w ogóle woli, by zajmowali się nim ci inni. Bo nie byli oni tacy spięci jak Królowa Matka.

Nie przyjmowanie faktów do wiadomości Królowej Matce wraz z opuszczeniem szpitala wcale nie minęło, co akurat w sumie wyszło Potomkowi na dobre, ponieważ nigdy nie był traktowany przez własna matkę jak wcześniak. Faktu istnienia tzw. "wieku korygowanego" Królowa Matka w ogóle sobie nie przyswoiła, używając wyłącznie faktycznej daty narodzin jako licznika wieku (nigdy chyba nie powiedziała "ma pięć miesięcy, trzy korygowane"). Zaliczając oczywiście sumiennie wszystkie obowiązujące badania (czy Królowa Matka wspomniała już, że jest obowiązkowa?) jednocześnie traktowała swoje dziecko jak urodzone o czasie. Nie było żadnego: "On nie może dziś wyjść na spacer, jest za zimno, a to wcześniak". "Nie szkodzi, że się tak zachowuje, wolno mu, to wcześniak". Potomek nie musiał być cieplej ubrany, inaczej odżywiany, inaczej traktowany niż zwykłe niemowlę, bo to wcześniak. I Królowa Matka wie dziś dobrze, że miała mnóstwo szczęścia, że mogła tak traktować swojego syna. A mogła, ponieważ on jej na to pozwalał.

Był niewiarygodnie dzielnym, bojowym, małym człowiekiem. Pojawił się na świecie wcześniej, bo już się nie mógł doczekać :), i uparł się, by zostać. Po wielu rozmowach z lekarzami i pielęgniarkami Królowa Matka wie, że są wcześniaki, które od razu po urodzeniu rezygnują z walki i takie, które walczą jak lwy, i że lekarze najczęściej szybko zauważają, z którym typem mają do czynienia, a Królowej Matce trafił się wojownik. Miał odwagi za nią i za siebie, miał za dwoje uporu i determinacji, Królowa Matka się bała, on - nigdy, Królowa Matka czasem chciała sie poddać, on idei poddania się w ogóle nie rozważał.

I właśnie to mu dziś Królowa Matka mówi - jak bardzo był dzielny, jak jej imponował, jak podziwiała tak niezłomny charakter w półtorakilogramowym ciele.

Jej Syn. Były wcześniak. Siedmiolatek. Potomek, Który Walczył.

Potomek, Który Zwyciężył.


21 komentarzy:

  1. Smutne i piękne.
    Współczuję tylu negatywnych przeżyć ale jednocześnie gratuluję wspaniałego Wojownika :) Oby dawał Ci siłę przez całe życie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rynna absolutna, na rany bogów!

    Być może kiedyś będzie przegrywał bitwy, ale będzie wygrywał wojny.
    Być może kiedyś będzie się bardzo bał, ale nigdy nie będzie tchórzył.
    Wiem to.
    W końcu jestem Kilogramowym Wojownikiem.
    :)
    Jubileuszowe uściski dla Walecznego PS :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Trafiłam tu jakoś takoś i akurat na TAKIE święto i TAKĄ notkę...

    Wszystkiego dobrego dla Wojownika, który zwyciężył i całej Jego Rodziny (jakże podobnej do naszej - z tym, że u nas za trzecim razem "promocji" nie było;-)

    Pozdrawiam!

    Maciejka

    OdpowiedzUsuń
  4. P_l @ No wiem, że jesteś :)), to bardzo krzepiaca wiedza dla mamuni wcześniaka (bylego!!!) :)

    Maciejka@ Dziękuję za zyczenie. Twoja Rodzinę znam (wirtualnie), zagladam do Ciebie na bloga. Zapraszam do zagladania do mnie, i miłej lektury zyczę :).

    OdpowiedzUsuń
  5. Jaki przystojny Potomek! Przekaz no mu zyczenia, nieco spoznione, ale zawsze :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Królowo Matko - zadziwiłaś mnie. A to dlatego, że ja obracam się w gronie kilku zaprzyjaźnionych blogów, na inne bardzo rzadko zaglądam i tu akurat weszłam przez tą "Bandę Czworga". Z ogromną przyjemnością przeczytałam nie wszystko ale sporo, i czterech chłopaków oraz "trzecie" bliźniaki (jak Ty to ogarniasz Królowo?) sprawiły, że przełamałam wrodzoną nieśmiałość i się odezwałam. A tu okazało się, że w dodatku jestem rozpoznana... Zadziwiona jestem ogromnie.

    Dziękuję za zaproszenie - oczywiście, że będę do Was zaglądać :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja działam tak samo :). Czytam niewiele blogów, w połowie tych, ktore czytam, Twój był wymieniony w regularnie czytywanych. Grzech by było nie zajrzeć :).
    Wcale wszystkiego nie ogarniam, dlatego piszę, jak piszę, to sobie to i owo porządkuję :). Zawsze tak działalam, jeszcze w mlodzieńczych latach pisząc pamietnik - teraz sprawdzam, czy blog moze działać tak samo :D...

    OdpowiedzUsuń
  8. Powinnaś ostrzegać, bo sobie makijaż rozmazałam łzami.

    OdpowiedzUsuń
  9. Och, Dziduś, juz nie będę :)). Popatrz na Potomka i pomyśl, że juz jest po wszystkim (a w tej wlasnie chwili chłopczyna szaleje w Sali Zabaw, snując strategiczne plany uczynienia pułapki dla konkurencyjnego Stada Dinozaurów :).

    OdpowiedzUsuń
  10. Popłakałam sobie trochę, ale to miłe łzy. Dziękuję

    jul-kaa

    OdpowiedzUsuń
  11. To ja dziękuję. Zapraszam częściej, nie zawsze się płacze przy moich wpisach :).

    OdpowiedzUsuń
  12. I tu się z tobą Królowo Matko nie zgadzam... Ja płaczę cały czas. Przeważnie ze śmiechu :) ale dzisiaj ze wzruszenia... Piękny, mały Wiking. Gratuluję Tobie i jemu.
    Pozdrawiam
    Krysia13

    OdpowiedzUsuń
  13. Uprzejmie donoszę, że jestem kolejną osobą, która się popłakała. Anutek, pozwolisz, że jak się kiedyś spotkamy, to Cię bardzo bardzo mocno uściskam?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozwolę, jak mi pozwolisz się "odściskać" :)) (już zacieram rączki na myśl o spotkaniu, bo to taka zapowiedź była? albo wyrażona chęć? - że się - zupełnie nienachalnie, dyskretnie i taktownie podopominam ;)).

      Usuń
    2. Chęć ogromna :) Chyba nam daleko trochę do siebie, bo jeśli dobrze rozumiem, Ty gdzieś spod Gdańska - ale myślę, że okazja będzie :)

      Usuń
    3. Z Torunia :). Nie wiem, czy to bliżej, czy dalej, czy w ogóle nie po drodze...

      Usuń
  14. No prosze, to Ty z Torunia, a ja z Wloclawka :) tyle ze obecnie mieszkam w Hiszpanii. I tez jestem wczesniak. Zamiast Baran wyszedl Mojej Maci Koziorozec. I jestem z tego dumny.
    bede Cie czasami podczytywal :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój miał być Koziorożcem, a jest Skorpionem, czasem się zastanawiam, czy jest to powód do radości, chociaz dotąd Skorpiony bardzo lubiłam ;D.

      Zapraszam, bedzie mi miło :).

      Usuń
  15. Co jakiś czas podróżuję sobie po Twoim blogu, Królowo. I dziś trafiłam na ten wpis - ostatni raz tak się spłakałam czytając "Mój pionowy świat" Kukuczki. Książkę czytałam w komunikacji miejskiej, łzy mi kapały jak grochy, a ten wpis w pracy i znów grochy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze mam ochote przepraszać, jak czytam coś takiego, no ale w sumie, wesołe te przezycia nie były, więc płacz jest uzasadniony, a skoro udało mi się tak wszystko opisac, by do niego skłaniać to chyba wręcz... dobrze :)?

      Usuń