czwartek, 21 listopada 2019

Językowo. Braciszkowo. Rodzinnie. Albo jakoś tak

Potomek Młodszy (płynąc na fali wspomnień z wakacji) - Tatuś, a pamiętasz, jak na Mazurach wyrzuciłeś Mikołaja w powietrze, a on miał za luźną gumkę w kąpielówkach i zanim wpadł do wody było mu baaaardzo dokładnie widać jego dirlidigidongi?

Pan Małżonek (wpatrując się w Potomka nie bez fascynacji) - Co?

Potomek Młodszy (wyjaśniająco, z perlistym, acz wrednym w tonie chichotem) - No, dirlidigidongi. No, wiesz. Jego schwindelswültze.

Pan Małżonek (w oszołomieniu) - Jego schwindel... co?

Potomek Młodszy (ciut zniecierpliwiony) - Ojej, no schwindelswültze. No dirlidigidongi, no! Ojej, no diamenty rodzinne!

Pan Małżonek (poprawia odruchowo) - Klejnoty...

Potomek Młodszy (ugodowo) - Klejnoty rodzinne. Pamiętasz?



A, dirlidigidongi!

Tak, Pan Małżonek pamiętał.

czwartek, 24 października 2019

Konkurencja

Królowa Matka (siedzi i dzierga).

Telewizorek (ma przerwę w nadawaniu "Endeavoura", w której to przerwie uszczęśliwia wszystkich, rzucając w szeroko pojętą przestrzeń perły intelektu copywriterów reklamowych).

Pani z Telewizorka (radośnie) - Paweł?

Domniemany Paweł (podnosi rękę)- Jest!

Pani z Telewizorka (j.wyż) - Kasia?

Domniemana Kasia (podnosi rękę) - Jest!

Pani z Telewizorka - Weronika?

Domniemana Weronika - Jest!

Pan z Telewizorka (entuzjastycznie na maksa) - Grześki?

Las rąk w górze, każda z zaciśniętym w garści batonikiem, radosny chór głosów - Są!!!

Potomek Starszy (łagodnie) - Snajper?...


I tak się Królowa Matka zastanawia, po co ona ma się jeszcze wysilać na blaski poetyckiej  metafory oraz gejzery krasomówstwa jak również intelektu, jak jej tu konkurencja wyrosła, w dodatku zwięzła w wyrazie.

wtorek, 8 października 2019

Konwersacyjnie

 Dwa lata temu, podczas pobytu w Górach Świętokrzyskich Pan Małżonek odbył z zachwyconą królewskomatczyną progeniturą Właścicielką pensjonatu, w którym z wielką przyjemnością pomieszkiwaliśmy, długą rozmowę. W jej trakcie Właścicielka wyraziła uznanie dla królewskomatczynych oraz panamałżonkowych metod wychowawczych.

- Państwo z nimi bez przerwy rozmawiają! - rzekła z uczuciem. - Na wszystkie pytania państwo odpowiadają... nie siedzą państwo w milczeniu, każde z nosem w swojej komórce, a dzieci samopas biegają, albo patrzą w swoje własne smartfony...

Hm.

Królowa Matka, pomna tych wszystkich - licznych, co się będziemy oszukiwać - "błagam nie mów do mnie teraz", "czy ja naprawdę nie mogę mieć chwili spokoju?, "masz OSIEM LAT, znosiłam twoje spacery pod łazienkę jak miałeś dwa, znosiłam, jak miałeś trzy, ile jeszcze twoim zdaniem będę znosić, czy naprawdę, NAWET TU nie mogę być pozbawiona waszego upojnego towarzystwa?!", <rozmarzone> "albo takie wakacje... nie, weekend chociaż... jestem sama w pokoju hotelowym, nikt do mnie nie mówi i ja nie mówię do nikogo...", "zamknijcie jadaczki, nie pytajcie mnie o nic, ja nic nie wiem, głupia jestem, ustalmy to raz na zawsze!!!", itepe, itede, tylko się uprzejmie uśmiechnęła i zmilczała, myśląc o tym, że naprawdę niezła jest w tworzeniu fałszywego wrażenia.

A potem wsiadła do samochodu.

Ona, Pan Małżonek i cała Banda.

By odbyć codzienną drogę z Dziczy do Cywilizacji.

Lub odwrotnie.

...

Potomek Młodszy - Na kogo będziesz głosować, mamo?

Królowa Matka (korzystając z pokonywania odcinka drogi upstrzonego plakatami wyborczymi) - Na tę panią, o.

Potomek Młodszy (przegapiając wskazany wizerunek z właściwym sobie roztargnieniem) - Nie zauważyłem nazwiska.

Królowa Matka (raczej nieuważnie) - To się przyjrzyj, jak następny raz będziemy tędy przejeżdżać. Ma tekst na plakacie napisany różowymi literkami.

Potomek Starszy (dociekliwie) - A dlaczego będziesz na nią głosować?

Królowa Matka - Bo ma temperament działaczki, bo znam ją z czynów, nie tylko słów, bo podzielam jej poglądy...

Potomek Starszy - A jakie ona ma poglądy?

Królowa Matka - Takie jak ja.

Potomek Młodszy (zgodnie z oczekiwaniami) - A jakie ty masz poglądy?

Królowa Matka (też zgodnie z oczekiwaniami) - Takie jak ona.

Potomek Młodszy (balansując na granicy "obrażę się za okazane lekceważenie/wstrzelę się w konwencję i docisnę") - Aha. Czyli jakie?

Królowa Matka (już z jękiem, a jesteśmy dopiero przy piątym kilometrze na dwadzieścia) - Synu, to nie jest temat do wywrzaskiwania sobie podczas telepania się po wądołach samochodem. Jak dojedziemy do domu to pogadamy, ok?

Potomek Młodszy (odpuszczając) - Ok.

Pompon Młodszy (korzystając z odpuszczenia przez starszego brata) - A ja takie pytanie mam. Czy to prawda, że czarne koty mają mniejsze szanse na adopcję?

Królowa Matka (w osłupieniu) - Matkoboskoczęstochowskowtrójcyjedynoiwszyscyświęci. Pojęcia nie mam. Skąd ci to do głowy przyszło?!

Pompon Młodszy - W telewizji raz słyszałem, taka dziewczynka co pracuje w schronisku powiedziała, że czarne koty mają mniejsze szanse na adopcję, i ja chcę wiedzieć, czy to prawda.

Pan Małżonek (powątpiewająco) - No, nie wiem. Na nasze trzy adoptowane koty dwa były czarne...

Pompon Młodszy (zmieniając temat bez cienia trudu, i to od razu o 360 stopni) - O, druga pani na plakacie! Na nią też będziesz głosować?

Królowa Matka (raczej gwałtownie) - NIE!

Pompon Młodszy (z łagodnym zdziwieniem) - Dlaczego nie? Bo nie ma różowych literek?

Królowa Matka (BARDZO dobitnie) - Bo to jest pani, której poglądów NIE podzielam!

Pompon Młodszy (porządkując dane) - To ty nie głosujesz na panią, bo lubisz różowe literki?

Królowa Matka (ociupinkę ogłuszona) - Yyyyyy... nie?

Pompon Młodszy (kontynuując temat, a w każdym razie jakiś wątek jakiegoś tematu, nie bądźmy nadmiernie drobiazgowi) - A wiesz, że to jest bardzo dziwne, że żaden chłopak w naszej klasie nie lubi różowego.

Królowa Matka (tonem towarzyskiej pogawędki) - Doprawdy.

Pompon Młodszy - Doprawdy. Tylko ja. To jest mój ulubiony kolor. I dziewczyn też.

Pan Małżonek - No i super, nikt nie ma nic przeciw temu, jak sądzę.

Pompon Młodszy (stoicko) - Mają.

Pan Małżonek (modulując głos w ten typowy dla specjalistów od small talku sposób mający sugerować żywe, acz nienachalne zainteresowanie) - Aha?

Pompon Młodszy (wciąż stoicko, tylko bardziej) - Chłopaki. Prawie wszyscy. Ale ja mam to gdzieś.

Pan Małżonek (zero zaskoczenia w tonie i szeroko pojętej mowie ciała) - Aha. I dobrze, jeszcze tego brakowało, żeby ci inni dyktowali, jaki kolor masz lubić.

Pompon Młodszy (nie pozwalając ciszy zabrzmieć) - A w szkole dziś się uczyliśmy, jak ładnie powiedzieć "nie".

Królowa Matka (tonem Gabrieli Borejko, wpuszczającej jednym, a wypuszczającej drugim uchem sprzeczki swych córeczek) - O. I nauczyłeś się?

Pompon Młodszy - Tak. Powiedziałem: "Nie dam ci tych naklejek, Paweł, bo bez przerwy wszystkich bijesz!".

Królowa Matka (niewinnie zaciekawiona) - I to było to "ładnie", tak?

Pompon Młodszy (zdumiony ignorancją własnej matki) - No przecież nie powiedziałem: "Odczep się, właśnie, że ci NIC NIE DAM, bo jesteś głupkiem!!!".

Królowa Matka (uznając racje Potomka) - A. No fakt, nie powiedziałeś.

Pompon Młodszy (płynnie kontynuując temat świeżo nabytych umiejętności) - ...i jeszcze rysowaliśmy lwa ze Stefka Burczymuchy. (zwracając się do tatusia) Ładnie narysowałem?

Pan Małżonek - Na pewno. Niedokładnie widzę, a kierowca nie powinien jednak prowadzić zwrócony tyłem do drogi...

Pompon Młodszy - I mogliśmy go nazwać.

Królowa Matka (podejmując próbę konwersacyjnego odciążenia Pana Małżonka) - I jak go nazwałeś?

Pompon Młodszy - Mała mutacja.

Królowa Matka (usiłując przezwyciężyć stupor, w który była popadła) - Jak.

Pompon Młodszy (pogodnie) - Mała mutacja.

(tu następuje chwila, w której Królowa Matka dławi chęć zadania miliona pytań w stylu "czemu?", "Zali wżdy?", "Ale z powodu, że...?" świadoma, że jeszcze by usłyszała odpowiedź, a tego niekoniecznie byśmy chcieli).

...

Pompon Starszy (nie odbiegając od tematu małej mutacji tak daleko, jak mogłoby się wydawać) - A czy to prawda, że ta pani, co dostała dwa Noble, umarła od napromieniowania?

Pan Małżonek - Prawda.

Pompon Starszy - A ma swój posąg?

Królowa Matka - Pomnik? Nie, u nas chyba nie ma. Ulicę ma, szkołę...

Pompon Starszy (podejmując najwyraźniej życiową decyzję, i to niekoniecznie związaną z perspektywą braku pomnika) - No to jednak nie zostanę naukowcem.

Pan Małżonek - Tylko, wiesz, synu, śmierć z napromieniowania nie jest obowiązkowym elementem kariery naukowca. A kiedyś każdy umrze, ta pani umarłaby już dawno i bez promieniowania, a tak to przed śmiercią dokonała wielkich rzeczy...

Pompon Młodszy (przechodząc do najbardziej interesującego aspektu kariery naukowca, a także, co będziemy ściemniać, każdej innej) - A ja bym mógł na Nagrodę Nobla dostać?

Królowa Matka (radośnie) - Nie widzę przeciwwskazań!

Pompon Młodszy (dociekliwie) - A z czego?

Królowa Matka (z chichotem wręcz szampańskim) - Synu, na etapie, na którym się obecnie znajdujesz to w zasadzie z wszystkiego!

Pompon Młodszy (ze spokojem) - Dobra. To dostanę.

Królowa Matka (entuzjastycznie) - Jest plan!

Pompon Młodszy - ...a jakbym teraz dostał jako dziecko...

Królowa Matka (płynnie wchodząc Dziecięciu w słowo) - ... to by nadzwyczajne było, byłbyś pierwszym dzieckiem z Noblem...

Pan Małżonek (przejmując pałeczkę) - ... tylko się musisz pospieszyć, bo, wiesz, masz prawie dziewięć lat, to ci jeszcze tylko dziewięć zostało...

Królowa Matka (prostuje wypowiedź Małżonka, świadoma bezlitosnych obostrzeń Świata Współczesnego) - ...nie, mniej, z sześć, myślę...

Pompon Młodszy (już na etapie skrupulatnego planowania kariery) - A dziewięć lat to ile jest dni?

Pan Małżonek (skręcając w leśną dróżkę, hura, hura, jeszcze kilometr i jesteśmy w domu, i Królowa Matka zamknie się w łazience, albo komputer odpali i obuduje się hasłem "mama pisze, nie przeszkadzać"!) - Trochę ponad trzy tysiące.

Pompon Młodszy - To mam jeszcze trzy tysiące dni. (z namysłem) Z czego można tego Nobla dostać?

Pan Małżonek - Z różnych dziedzin, z matematyki, z medycyny...

Królowa Matka (zachęcająco) - Może książkę jakąś zacznij pisać? Miałbyś szansę na literackiego.

Pompon Młodszy (dość obojętnie i nie do końca zgodnie z prawdą) - Nie, nie umiem pisać.

Pompon Starszy (triumfalnie) - Ha! Jestem na wygranej pozycji! Ja umiem!

Królowa Matka (wymienia dalej) - Z ekonomii jeszcze... pokojowego...

Pan Małżonek (błyskotliwie, jak to on) - Dodam w ramach koniecznego wyjaśnienia, że wojennego Nobla nie ma.

Pompon Starszy (ciut zjadliwie)- Jakby był, to Paweł by dostał, hłe, hłe, hłe...

Pompon Młodszy (rozważa) - Pokojowego to bym mógł...

Królowa Matka (szczerze zaciekawiona) - A co takiego zrobiłeś dla pokoju na świecie?

Pompon Młodszy (rzeczowo) - Nikogo nie biję.

Pan Małżonek (hamując przed furtką) - Chwalebne, ale może nie wystarczyć.

Pompon Młodszy - Nie rzuciłem śmiecia. Żadnego. Nigdy.

Królowa Matka (z aprobatą dla postawy, acz przepełniona słusznymi wątpliwościami) - Równie chwalebne, ale nie jestem pewna, czy komitet noblowski wystarczająco doceni ten fakt.

Pompon Młodszy (ożywiając się widocznie) - O, o, sikoreczki!!! Widziałaś, mamusiu? O, zobacz! Rozpiąłem pas i on został w tej samej pozycji, widzisz?

(czyli na razie nici z Nagrody Nobla, bo potencjalny laureat się rozproszył).

...

Więc przyznaje Królowa Matka rację bystrej i spostrzegawczej Właścicielce Pensjonatu. Rzeczywiście ona i Pan Małżonek rozmawiają ze swoimi Potomkami i udzielają im odpowiedzi na liczne pytania*.

Czy nie woleliby utknąć z nosem we własnych komórkach pozostaje kwestią otwartą.



*bo muszą, przyciśnięci okolicznościami, ale fakty się liczą, a nie jakieś tam inne cosie. Nieprawdaż.

poniedziałek, 30 września 2019

O braterskim wsparciu

Pompon Młodszy (ponoszony entuzjazmem, co jest dla niego, nieprawdaż, stanem naturalnym) - Patrz! Patrz! Takiego narysowałem ślicznego, o, popatrz!

Pompon Starszy (rzucając od niechcenia okiem, flegmatycznie) - Nic nie widzę...

Pompon Młodszy (raczej energicznie podsuwając Braciszkowi notesik pod nos) - O, tu! Tu! Widzisz? Takiego narysowałem...!

Pompon Starszy (niezmiennie flegmatycznie) - No, jakiego takiego?

Pompon Młodszy - Takiego... no... takiego DWUROŻCA!

Potomek Młodszy (życzliwie) - Znaczy się, krowę?


KURTYNA nad podciętymi skrzydłami* Pompona Młodszego.



*może raczej... nadciętymi. Nadszarpniętymi. Potarmoszonymi od niechcenia. Na to, by podciąć skrzydła Pomponowi Młodszemu potrzeba by było batalionu Hożych Drwali, uzbrojonych w Piły Łańcuchowe Najnowszej Generacji, a i to udałoby się wyłącznie w sytuacji, gdy Pompon Młodszy by spał albo słabował na zdrowiu.

sobota, 28 września 2019

Sztuka perswazji

Pompon Starszy (wznosząc na Swego Srogiego Ojca błękitne oczęta; przymilnie) - Tatuś, czy będę mógł pograć na twojej komórce?

Srogi Ojciec Pompona Starszego (srogo i po ojcowsku, oraz z bezwzględną precyzją) - Nie!

Pompon Starszy (wspierając się czule o ojcowskie kolana i robiąc wiater rzęsami) - Jak to, i nie przekona cię nawet ten nieodparty dziecięcy urok?

...

Cóż rzec.

Kogo by nie przekonał.

wtorek, 3 września 2019

Ten dzień

Dziewięć lat.

Po dziewięciu latach walk, potu, krwi (prawie) i łez...

Nagrywania słowotoków i spisywaniu ich na bloga, po pierwsze na wieczną rzeczy pamiątkę, po drugie dlatego, że Królowa Matka jest Fatalną Matką oraz po trzecie - dlatego, że bez dowodów na piśmie nikt by nie uwierzył...

Po dziewięciu latach zwlekania siłą z łóżka, po dziewięciu latach wysłuchiwania słów powszechnie uważanych za obelżywe, rzucanych w szeroko pojętą przestrzeń...

Po Dziewięciu latach obelg, rzucanych na głowy wynalazców druku, papieru, koła, bo kto bogatemu zabroni, członków założycieli Komisji Edukacji Narodowej, Izby Edukacji Publicznej, jak również autorów idei o szkolnictwie powszechnym - od Andrzeja Frycza Modrzewskiego począwszy, a na tych zwyrodnialcach, autorach dekretu o obowiązku szkolnym skończywszy - , a poza tym także  na głowy nauczycieli, wychowawców i rodziców, bo bez obelg rzucanych na rodziców to się nie liczy...

Po dziewięciu latach codziennych bez mała prób łamania kręgosłupa, rodzicielskich pogawędek w atmosferze przyjemnej i tej odrobinę od przyjemnej odbiegających, daremnych a podejmowanych z imponującym uporem prób przemówienia do rozsądku i tego śladowego poczucia obowiązku, które przecież musi GDZIEŚ TAM BYĆ, że o tych kilku karczemnych awanturach Królowa Matka z szacunku dla Kochanych Czytelników nie wspomni...

Po dziewięciu latach odbijania się od ściany wściekłości, tępego uporu i "co-mnie-to-obchodzenia", wybuchów furii godnych Najbardziej Zbuntowanego Nastolatka w Całej Historii Nastolatkowości Ever, po dziewięciu latach dramatycznych i z biegiem czasu coraz bardziej beznadziejnych prób, by uczynić w tym murze wyłom, ale jaki wyłom, wyłomik, jedną cegiełkę wyjąć, ukruszyć chociaż, otworek poczynić, przez który przeniknąć mogłoby światło przekonań i opinii innych niż własne, starannie pielęgnowane...

Otóż po tych dziewięciu latach nastał dzień, gdy Potomek Starszy wrócił ze szkoły radosny, jaśniejący i promieniejący Entuzjazmem i Pozytywną Energią, jakby wchłonął wszystkie poradniki Beaty Pawlikowskiej naraz. Albo i bardziej.




I tak, Królowa Matka wie, że to pierwszy dzień, przed nami dzień drugi, trzeci, siódmy, i ciekawe, co wtedy powie jej krnąbrne Dzieciątko (a już o setnym czy dwusetnym nawet wspominać nie ma co), ale po prostu musiała - po tych dziewięciu latach, przy których tyranie dziewiętnastowiecznych górników na przodku jawi jej się romantyczną przechadzką przy wtórze świergotu ptasząt i woni łubinu wśród pól, i które spędziła, licząc kolejne siwe pasma w swej koafiurze oraz snując liczne, z biegiem czasu coraz bardziej wyrafinowane, a z czasem niebezpiecznie ocierające się o "tęskne"  fantazje na temat dzieciobójstwa - o tym napisać.

piątek, 30 sierpnia 2019

Ku pamięci

Pompon Młodszy (który właśnie skończył jakąś Tajemniczą Misję rojącą się od Niebezpiecznyc Przygód w grze na konsoli i został przystopowany w kwestii rozpoczęcia kolejnej przez Bezwzględnych Rodzicieli; rozpromieniając się nieoczekiwanie) - A wiesz, mamo, że ja wiem, co jest najwspanialszą przygodą!

Królowa Matka (okazując Macierzyńskie Zainteresowanie) - Tak?

Pompon Młodszy (triumfalnie) - Tak! A wiesz, co? Życie! Gdybym nie żył, nie mógłbym mieć żadnej przygody. A skoro żyję, to mam przygodę każdego dnia. I każdego dnia inną!

Tak Królowa Matka sobie pomyślała, że o tym wspomni. Bo u schyłku lata, przy końcu wakacji, u progu jesieni, przy coraz krótszych dniach i coraz dłuższych nocach, z perspektywą chlapy, szarugi i pluchy w niedalekiej przyszłości może to komuś wylecieć z głowy.

czwartek, 29 sierpnia 2019

O twardzielach dla twardzieli

Pompon Starszy - Tatuś, wyczyściłbyś mi uszko? Przyniosę ci twój scyzoryk, będziesz mógł to zrobić pilnikiem...

Tak trzeba żyć, a nie, że brońcie bogi nawet nie patyczek z bawełnianą watką, tylko psikadełko, spray i inne Acustone!

wtorek, 16 lipca 2019

Trójka e-pik, podsumowanie, CZERWIEC

Podsumowanie czerwca ukazać się miało pod koniec wspomnianego miesiąca, ale jak się jest rodzicem ósmoklasisty w Tym Wyjątkowym Roku, rodzicem, nieprawdaż, ofiary deformy edukacji, to się w ogóle nic nie robi w terminie, rzeczowo i elegancko. W takim bowiem wypadku człowiekowi sporo rzeczy leci z rąk, wylatuje z głowy, a także dla wielu rzeczy wspomniany człowiek traci zainteresowanie (dlatego przepraszam osoby, które jeszcze nie dostały odpowiedzi na swoje komentarze, przepraszam też, że nie dostaną ich teraz, piszę bowiem ten wpis na chybcika, po czym udaję się w Jeszcze Dzikszą Dzicz niż Dom w Dziczy, w Dzicz, gdzie nie będzie komputera, a na komóreczce to, nieprawdaż, na Poważne Komentarze i Eleganckie Wpisy odpowiadać nie umiem. Przepraszam. Na wszystko odpowiem w sierpniu, gdy wrócę, słowo).

A na razie - podsumowanie czerwca. Nie będzie - chyba :D - zbyt długie, zwłaszcza, że recenzje dwóch książek da się zamknąć właściwie w jednym wpisie.

Kategorie czerwca to:

 coś pysznego
 młodzieżowa przygoda
 książka z więcej niż trzema wyrazami w tytule
1) coś pysznego - "Zupa z granatów" Marsha Mehran

Siostry Aminpur - Mardżan , Bahar i Lejla - uciekając przed rewolucją i wojną z Iranu. Jest rok 1979. Po kilku latach tułania się po obozach dla uchodźców i mieszkania w Londynie przybywają do Ballinacroagh , małego miasteczka we wschodniej Irlandii i otwierają tam malutką restaurację, w której serwują tradycyjne, perskie potrawy. Miasteczko, jak wszystkie - no, większość - takich miasteczek ma swój specyficzny klimat, ma etatową plotkarkę, która spędza życie na posterunku, w oknie swego mieszkania, od rana do wieczora obserwując główną ulicę miejscowości, ma księdza, byłego aktora, który teraz pisze sztuki teatralne, ma też swego pana i władcę, który trzęsie lokalną społecznością i trzyma wszystkich liczących się obywateli albo w kieszeni, albo pod pantoflem.

Siostry Aminpur nie są w Ballinacroagh zbyt mile widziane z różnych powodów, zaczynając od tego, że wynajęły starą piekarnię, na którą ostrzył sobie zęby wspomniany małomiasteczkowy "baron", Tom McGuire, a kończąc na tym, że są obce, inne, "nieswoje", różnią się od wszystkich innych mieszkańców, są egzotyczne. Większość ludzi nie lubi kiedy pojawia się w ich otoczeniu ktoś nowy, nieznany, ktoś, po kim nie wiadomo, czego się można spodziewać...

No więc - nie zaczynamy zdania od "więc" - urocza jest ta książka. Piękna. Smaczna. Aromatyczna. Moje wydanie ma prześliczną, pobudzającą wyobraźnię (i kubki smakowe) okładkę.

Ale.

Autorka ma niezwykły talent do przekładania języka smaków i kuchennych woni na język pisany, i jest to komplement, co zaznaczam na wypadek, gdyby komuś "kuchenne wonie" skojarzyły się z zapachem szkolnej stołówki łamanej przez bar mleczny w dobie PeErElu. To są zupełnie inne kuchenne wonie, pachnie kardamon, szafran, imbir, woń świeżo zaparzonej herbaty unosi się w powietrzu, do tego nuta bergamotki, woń wody różanej, zapach wody z kwiatów pomarańczy, cynamon i prażone migdały, kmin i kurkuma, ślinianki pracują na pełnych obrotach.

Do tego subtelne nuty realizmu magicznego i kolory, te kolory Bliskiego Wschodu, czerwienie, ochra i brązy, błękitne kafelki, maleńkie ceramiczne elementy w kolorze indygo, wszystko to widzimy jak na dłoni. W chwilach, gdy autorka opisuje gotowanie.

Niestety, relacje interpersonalne nie są już tak ciekawe. Rzekłabym raczej, że są powierzchowne i dość przewidywalne w swoim podziale na dobrych i złych, chwilami rażą naiwnością, a wspomnieniom z Iranu nie dostaje autentyzmu. Nie wątpię, że autorka chciała ukazać okropności irańskiej rewolucji, traumy, jakie niesie ze sobą każda z trzech sióstr, los tułaczek, trudności w znalezieniu swojego miejsca w obcym i innym od znanego świecie - i czasem jej się udaje... trochę. Troszeczkę. Bo głównie to odnoszę jednak wrażenie, że ślizga się po powierzchni tematu. Tematu, który w moim odbiorze ma potencjał i po prostu przerasta tę książeczkę o miłych w gruncie rzeczy ludziach, których oswaja się za pomocą magii zawartej w przygotowywanym z miłością jedzeniu.


2) książka z więcej niż trzema wyrazami w tytule - "Woda różana i chleb na sodzie" Marsha Mehran

Te same zarzuty? uwagi? - tylko "bardziej" dotyczą też kolejnej pozycji Marshy Mehran. "Woda różana i chleb na sodzie" to kontynuacja losów sióstr Aminpur i od razu powiem, że wreszcie mamy drugą część, która podoba mi się mniej niż pierwsza.  

Siostry Aminpur czują się w małym irlandzkim miasteczku coraz lepiej, mają już przyjaciół, osoby życzliwe i stałych klientów, wrastają w okoliczną społeczność, na przykład biorąc udział we wszystkich lokalnych świętach, imprezach i kiermaszach, zaczynają też budować własne życie jako jednostki, bo jednak od czasu ucieczki z Iranu działały trochę jak jeden organizm ze świadomością, że muszą zawsze trzymać się razem, mają tylko siebie i stanowią dla siebie wsparcie w starciu z obcym światem. Teraz każda odważa się szukać swojej drogi na własną rękę, czasem musząc stanąć okoniem wobec rodzinnych zwyczajów i oczekiwań. Miłe to wszystko, logiczne i sympatycznie napisane, tylko... po co, w sumie? Jest to pytanie tego samego rodzaju, jakie zadajemy sobie, po co są telenowele, których każdy kolejny odcinek w połowie składa się ze streszczenia odcinka poprzedniego, a w drugiej połowie akcja toczy się wolno, wolniutko, żeby na pewno każdy zrozumiał i się nie pogubił nawet, jeśli wychodził w trakcie do kuchni zaparzyć sobie herbatę. Tutaj jest to samo tempo i ten sam rodzaj braku zaskoczeń, a w dodatku drugą część tłumaczyła inna osoba, i to się czuje. Nie chcę przez to powiedzieć, że to tłumaczenie jest w widoczny sposób gorsze czy naszpikowane błędami, bo nie jest, ale jednak zmieniłą się melodia opowieści i ja to czułam. W moich uszach brzmiało to jak załamanie tonu w muzyce i przyznam, że mi przeszkadzało.

Obie książki są, jak wspomniałam, sympatyczne i miłe, pełne życzliwości do ludzi (mimo plotkar i czarnych charakterów :)), można je przeczytać w charakterze odprężającej rozrywki, bo są raczej niewymagające, i w sumie można by przeczytać i zapomnieć, ALE.

To "ALE" wymaga wyznania osobistego, które oto zaraz nastąpi:


otóż ja kocham jeść. Nie wyglądam, bo szybko się najadam, więc spożywam nieduże porcje, które chronią mnie przed otrzymaniem przydomka "obżartucha", ale kocham. Jestem jedzeniową sybarytką nie w kwestii subtelnego podawania pożywienia w postaci wyrafinowanego w formie kleksika spoczywającego na wykwintnym talerzyku, przybranego kandyzowaną wisienką spełniającą pod względem rozmiaru i koloru wszelkie, nawet najostrzejsze, normy światowe, oraz artystycznymi mazami z czekolady.

Jestem sybarytką w bardzo bliskowschodnim  stylu, ma być kolorowo i barwnie, ma pachnieć i te zapachy mają się mieszać, łaskotać w nos, pobudzać ślinianki i skłaniać do eksperymentów. Ma być dużo na dużej ilości talerzyków, żeby można wszystkiego spróbować i wszystko mieszać, a najlepiej, jeżeli to wszystko można jeść palcami albo "sztućcami" z chleba, tortilli czy pity. I NIE MA być szybko, ma być długo i z dużą ilością ludzi, posiłek ma być okazją do spotkania i rozmów, a jedzenie ma sprawiać przyjemność kolorystyczną, zapachową i towarzyską. Pod tym jednym, jedynym względem jestem rasową osobą spod Byka ;D!

Dokładnie tak je się w tej książce. W dodatku, jak już wspomniałam, jedzenie, przygotowywanie jedzenia i cała magia około-kuchenno-restauracyjna jest opisana po mistrzowsku. I jeszcze bardziej w dodatku - każdy rozdział książek rozpoczyna się przepisem.

I są to przepisy jak najbardziej jadalne, co osobiście wielokrotnie sprawdziłam.


Dodatkowym profitem jest przepis na lekarstwo na migrenę, pochodzący z plemienia Baluczi. Działa. Sprawdziłam.

I ze względu na kuchenną stronę tych powieści - POLECAM. Nawet, jeśli historia nas nie porwie, zawsze zyskamy bonus w postaci chlebków lawasz, zupy z czerwonej soczewicy, torszi albo słoniowych uszu, które na stałe zagoszczą na naszych rodzinnych stołach :).


3) młodzieżowa przygoda - "Długi deszczowy tydzień" Jerzy Broszkiewicz

Panie, Panowie, oto przed Wami książka autora, którego łączny nakład dzieł wynosił milion egzemplarzy!


I ja się temu wcale nie dziwię.

Tak, jestem nieopanowaną, histeryczną wręcz wielbicielką "Długiego deszczowego tygodnia" (i paru innych pozycji też, ale dziś nie o nich będzie mowa).

Pięcioro dzieci wraz z dyżurnymi rodzicami przyjeżdża na wakacje do Czarnego Potoku. Dzieci są ze sobą zaprzyjaźnione, rodzice są ze sobą zaprzyjaźnieni, od lat zwyczajem jest, że dzieci spędzają w Czarnym Potoku całe wakacje, a rodzice - konkretnie trzy pary rodziców - wymieniają się co trzy tygodnie (stąd "dyżurni rodzice), czysty zysk, miejsce piękne, las za miedzą, pełen grzybów i jagód, góry naokoło, rzeka o rzut beretem, cisza, spokój i daleko od zgiełku miasta, wymarzone warunki wakacyjno-urlopowe.

Gdyby tylko nie padało.

Niestety, jest pierwszy lipca, nad Polskę nadciąga zatoka niżowa niosąca wilgotne powietrze i wygląda, że ma zamiar przez pewien czas się nad nią zatrzymać.

Z dwojga rodziców jedno ma do skończenia pracę, a drugie - wakacje. Ponieważ zgodnie w wprowadzoną od samego początku wspólnych wyjazdów zasadą wakacje dorosłych to TEŻ są wakacje, dzieci dostają - łagodne acz zdecydowane - polecenie, że mają się sobą zająć. W miarę możliwości cicho, by nie przeszkadzać biedzącemu się nad pisaniem dyżurnemu ojcu.

Zainspirowane lakoniczną notatką na temat złodziei dzieł sztuki umieszczoną w lokalnej prasie dzieci postanawiają zwabić złoczyńców do Czarnego Potoku, zastawić na nich pułapkę, ująć i w ten sposób wypełnić sobie długie, deszczowe dni oraz zrobić coś pożytecznego.

Kochani Czytelnicy, oto książka, która napisana została dla młodego czytelnika z pełnym dla tego czytelnika szacunkiem. Młodzi bohaterowie traktowani są jak stuprocentowe, myślące osoby o określonej indywidualności. Są bystrzy i inteligentni, ale każdy jest inny, każdy ma inne mocne i słabe strony, oraz liczne umiejętności. Zachwycił mnie i przepoił uznaniem dla autora przedstawiony w książce podział obowiązków, jakże odległy od stereotypowego "dziewczęta gotują obiad, chłopcy rąbią drwa". I owszem, dziewczętom zdarza się rąbać drwa, chłopcy gotują, a w ogóle to najczęściej robią to razem.

Ale nade wszystko młodzi przeżywają PRZYGODĘ, i jest to przygoda przez wielkie "P", rasowa i z charakterem, taka, jaką każdy chciał przeżyć, mając te dwanaście-czternaście lat. Wszystko opisane dowcipnym, lekkim językiem, a przecież jest to język stanowiący jeden z dowodów szacunku dla  czytelnika, bogaty, elegancki, prezentujący pełnię środków językowych.

Co ciekawe, mam wrażenie, że można by tę powieść przenieść całkiem bezpiecznie w dzisiejsze realia, dokonując bardzo niewielkich korekt :). Bez trudu umiem sobie wyobrazić górski domek w dolinie pozbawionej zasięgu (jutro bladym świtem będę w miejscu niemal pozbawionym zasięgu, więc :)), odcięty tym samym od fejsbuków, instagramów, i w dodatku nękany awariami prądu uniemożliwiającymi naładowanie telefonów. Bo tak naprawdę tylko te fejsbuki i instagramy różnią współczesne nastolatki od Iki, Groszka, Włodka, Pacułki i Katarzyny. Dwóch rówieśników bohaterów "Długiego deszczowego tygodnia" mam w domu, więc wiem :D.

Polecam, zachęcam, nie dam się przekonać, że się mylę w entuzjastycznej ocenie tej powieści, która - niewiarygodne! - napisana została w 1966 roku i moim zdaniem doskonale zniosła próbę czasu.


A teraz, Kochani Czytelnicy, spełniwszy Blogowy Obowiązek, oddalam się w Dziką Dzicz Bez Zasięgu.

Trzymajcie kciuki, może znajdę jakieś skarby ;)?


niedziela, 30 czerwca 2019

Trójka e-pik, podsumowanie, MAJ

Maj niby już był, ale na tym blogu dopiero za chwilę będzie, z czego wszyscy trzej Czytelnicy, którzy przetrwali posuchę i tu pozostali, niewątpliwie bardzo się cieszą.

Majowe kategorie to:
List do Ciebie
poczet królowych polskich/europejskich
książka z liczbą w tytule 

1) list do ciebie - znowu żem dwie przeczytała, niejako siłą rozpędu, "Tajemniczy opiekun", "Kochany Wrogu" Jean Webster

Jak list do ciebie, pomyślałam, to co się będziemy rozdrabniać i wysilać, żeby znaleźć książkę, w której listy będą stanowiły znaczącą część akcji, skoro Bogowie Literatury podarowali światu coś takiego, jak powieści epistolarne. Powieści epistolarne zawsze bardzo lubiłam i nadal lubię, żadne nowo wydane do głowy mi nie przyszły, więc poszłam w klasykę. Powieści młodzieżowej w dodatku, a wręcz powieści dla panienek, nieprawdaż.

Aga Abbott jest sierotą, wychowanką Domu Dla Sierot imienia Johna Griera. Dom ten, wykwit dziewiętnastowiecznej dobroczynności, utrzymywany jest z datków sponsorów, członków szacownych i bogatych amerykańskich rodzin, którzy to sponsorzy raz w miesiącu zjawiają się w placówce, którą finansują, bo zobaczyć, jak mają się sprawy, jak radzi sobie zarządzająca, no i by obejrzeć swoje sierotki, zmuszane na okoliczność wizyty możnych państwa do odszorowania się, ustawienia w karnym rządku, wyglądania skromnie, bogobojnie, cicho i jednakowo, oraz do napisania do Opiekunów dziękczynnych listów.

Na skutek napisania takiego listu los Agi niespodziewanie się odmienia. Oto jeden z Opiekunów, który przeczytał jej list roniąc nad nim łzy szczerego śmiechu, podejmuje decyzję o wysłaniu bystrej dziewczynki do college'u. Podejmując się opłacania czesnego, zapewniania ubrań, książek, całej wyprawki oraz kieszonkowego wymaga tylko jednego - listu raz w miesiącu. Pragnie pozostać anonimowy, a listy mają przychodzić na ręce jego sekretarza. To jedyne zastrzeżenie.

Taki jest wstęp "Tajemniczego opiekuna", cała reszta to listy Agi do osoby, którą nazywa "Tatusiem Pajączkiem" albo "Długonóżkiem", ponieważ jedyne, co wie o swym dobroczyńcy to to, że jest on szczupły i bardzo wysoki.  Aga pisze do niego częściej niż wymagane raz w miesiącu, trochę dlatego, że płonie chęcią opisywania całkowicie dla niej nowego świata, a bardzo dlatego, że nie ma nikogo innego, komu może się wygadać, wyżalić, i kto wie o trudnej sytuacji życiowej, w której się - w przeciwieństwie do swych licznych koleżanek, pochodzących z dobrych rodzin i posiadających bezpieczne zaplecze towarzysko-finansowe - znajduje.

Poznajemy zatem świat pensji dla panien, rodzących się przyjaźni, życia towarzyskiego, nowych, pozaszkolnych znajomości oraz wakacji spędzanych na farmie, wszystko to widziane oczyma Agi, a przy okazji, niejako podskórnie, odkrywamy, jak bardzo życie osoby wychowanej w ośrodku opiekuńczym różni się i od zwykłego życia zwykłej osoby, wychowanej w zwykłej rodzinie, i od naszego o tym wyobrażenia. I ile taka osoba musi nauczyć się rzeczy, które nam, szczęściarzom, wydają się oczywiste, zwykłe, banalne, i których my - jak nam się wydaje - nigdy uczyć się nie musieliśmy.

Ten drugi motyw wybrzmiewa jeszcze dobitniej w drugiej części "Tajemniczego opiekuna". W "Kochanym Wrogu" Aga, po zawarciu bardzo korzystnego - także finansowo -  małżeństwa
kupuje? przejmuje? zyskuje 100 procent udziałów? Dom Johna Griera i planuje zrobić z niego najlepiej zarządzaną, wzorową i wzorcową placówkę w kraju. Czasy są inne niż teraz (są to te czasy, w których można wejść do sierocińca i wybrać sobie sierotę, by ją wziąć do domu, zupełnie jak to miało miejsce w przypadku niejakiej Ani Shirley, i odesłać ją w przypadku pomyłki też; niektóre schroniska dla zwierząt mają dziś bardziej restrykcyjne regulaminy dla chętnych do adopcji, i słusznie) i w tych innych czasach można uczynić kierowniczką takiego domu koleżankę z pensji, która nie ma tak naprawdę stosownego wykształcenia, a i chęci na początku też nie. Panna Sally McBride zostaje jednak zręcznie wmanewrowana w bycie zarządzającą, a "Kochany Wrogu" (kolejna druga część, którą lubię bardziej niż pierwszą, jakaś skaza na literaturze, czy cuś) złożony jest z jej listów do Agi, do narzeczonego oraz do współpracującego z nią na miejscu lekarza, dr Robina MacRae.

Bardzo zręcznie są te obie części napisane, szybkie w czytaniu i sympatyczne, i - choć można im to i owo zarzucić pod względem rysunku postaci oraz pochylania się nad teoriami naukowymi, obecnie przebrzmiałymi (za co jednakże trudno jest winić autorkę, piszącą ponad sto lat temu w świecie, który miał to szczęście, że nie wiedział, do czego doprowadzić może na przykład traktowanie eugeniki jako poważnej metody naukowej), ale korzyści w moim odbiorze przewyższają wady i obie książki polecam szczerze, gorąco i z czystym sumieniem.

2) poczet królowych polskich/europejskich - "Tysiąc drzewek pomarańczowych" Kathryn Harrison

Dwie dziewczyny, urodzone tego samego dnia, tego samego roku. To je łączy. Wszystko inne - dzieli.

Jedna z nich jest królową Hiszpanii, francuską księżniczką, bratanicą Króla Słońce, druga - wieśniaczką, córką zbankrutowanego hodowcy jedwabników. Dwa bieguny. Dwa światy. Dwa losy biegnące obok siebie, nie zazębiające się, tak różne. Podobne tylko (albo aż) w chęci, by wyrwać się z klatki, którą stanowią zwyczaje, oczekiwania i wymagania otaczających je ludzi.

Powolna, niespiesznie opowiedziana historia, którą pochłonęłam dość łapczywie. Z jednej strony dworskie życie, koszmarne zwyczaje, okropne stroje, przypominające raczej klatki, i chłód uczuć, z drugiej  historia powstawania jedwabiu, bankructwo, nieuniknione popadanie w ubóstwo i gorąca, zakazana namiętność. Do tego Inkwizycja, płonące stosy, donosicielstwo na niewyobrażalną skalę, zacofanie zarówno na dworze jak i pośród prostych ludzi, czary, przesądy i uroki.

Opowiedziane wydarzenia niewiele mają wspólnego z faktami historycznymi. Postać Marii Luizy (znanej u nas jako Maria Ludwika), bratanicy francuskiego „Króla Słońce” Ludwika XIV jest postacią historyczną. Okoliczności jej małżeństwa z królem Hiszpanii Karolem II też są prawdziwe. Prawdziwie opisane są jej obawy, odraza i rozpacz, któremu zresztą dziwić się nie należy, a oto, dlaczego:

Matka Karola II (czyli szczęśliwego małżonka), Marianna, była córką Ferdynanda III i Marii Anny Hiszpańskiej, ciotecznej siostry Ferdynanda (mamusie rodziców królowej Marianny były siostrami). Została ona wydana za mąż za Filipa IV, swojego wuja (Filip IV i matka Marianny byli rodzeństwem). Ze związku siostrzenicy z wujem urodziło się kilkoro dzieci, ale przeżyło tylko dwoje - Małgorzata Teresa i Karol II. Po czym odpowiedni czas później Małgorzata Teresa wydana została za syna Ferdynanda III, czyli za brata własnej matki, będącego jednocześnie wujem i kuzynem dziewczyny, a sama królowa Marianna stała się teściową swojego młodszego brata.

Nie trzeba być naukowcem, by zrozumieć, czemu na królu Karolu II Habsburgu Hiszpańskim skończyła się hiszpańska linia Habsburgów, czemu nie mógł mieć dzieci i czemu cierpiał na liczne schorzenia, zarówno psychiczne jak i fizyczne. 

Sam przebieg wypadków na dworze królestwa Hiszpanii oparty został już jednak na niezbadanych pogłoskach. Autorka w posłowiu sama przyznaje, że zdarzało jej się naginać fakty, niektórym bohaterom pożyć dłużej, niektórym umrzeć inaczej, niż w rzeczywistości, zaś w sprawie śmierci samej nieszczęśliwej francuskiej księżniczki zdaje się skłaniać do wersji o jej otruciu, chociaż ja sama znalazłam w internecie, nie napracowawszy się nadto, cztery różne hipotezy dotyczące śmierci Marii Ludwiki w wieku zaledwie 28 lat, od zapalenia wyrostka począwszy na przedawkowaniu licznych kuracji, mających wyleczyć królową (a jakże) z bezpłodności skończywszy.

Mam nadzieję, że sposób hodowania jedwabników i proces powstawania jedwabiu też został oddany wiernie, bo był jednym z ciekawszych motywów książki :).

Trzeba przyznać autorce, że udało się jej oddać mroczny klimat epoki, duszną atmosferę zniewolenia i beznadziei, mechanizmy polowania na czarownice (te dosłowne, i te w przenośni) oraz pełne intryg dworskie życie w pałacu królewskim, który- zupełnie jak lochy Inkwizycji - okazał się więzieniem bez wyjścia. Mnie osobiście bardziej zainteresowała część opowiadająca o losach nieszczęsnej Marii Ludwiki, ukazująca na smutnym przykładzie jej zmarnowanego życia rozpaczliwą samotność tych wszystkich biednych, biednych księżniczek, wikłanych w polityczne małżeństwa, sprzedawanych jak mięso na matrymonialnym targu, które, niejednokrotnie będąc jeszcze dziećmi (nasza Jadwiga Andegaweńska miała dziesięć lat, gdy na zawsze opuściła Węgry, rodzinę i wszystko, co znała) opuszczały znane im życie, by na zawsze i ze świadomością, że prawdopodobnie nigdy nie zobaczą już swoich bliskich, żyć w obcym kraju, obcej kulturze, wśród nieznanych, często nieżyczliwych, a w najlepszym wypadku obojętnych, ludzi. Współczuję wszystkim z głębi serca.

Książkę polecam z zastrzeżeniem, że styl autorki (powolny, niemal rozwlekły, często wikłający się w ozdobne metafory i inne parabole) i nieco mistyczna atmosfera, kreowana przez nią troszkę na rzeczywistość magiczną, jak również aż rażąca dosłowność niektórych opisów (zapewniam, zabiegi medyczne w szesnastowiecznej Hiszpanii to nie jest to, czego głębokiej znajomości z detalami łaknie przeciętny człowiek!) może nie wszystkim odpowiadać.

I wreszcie

3) książka z liczbą w tytule - "Drugi wątek" Joanna Chmielewska

Joanna Chmielewska jako pisarka Joanna Chmielewska, oglądając mieszkania w imieniu planującej powrót na ojczyzny łono krewnej z Kanady przypadkowo odkrywa, że jedno z nich jest miejscem zbrodni - znajduje zwłoki dwóch osób, spoczywające na kupie gruzu ze skrytki w ścianie. Jak to często bywa w jej powieściach uczestniczy aktywnie w rozwiązaniu zagadki, czyli odnalezieniu sprawcy/sprawców oraz zaginionego łupu ze ściany, a o tym, że był to łup wart uwagi świadczą jego resztki pozostawione przez nieuważnego (trzeciego?) przestępcęw postaci kilku złotych monet.

To jest pierwszy wątek.

Jednocześnie, obok, mamy wątek drugi, zaskakująco poważny. Wątek długoletniego znęcania się nad dzieckiem, wątek wieloletniej przemocy i ofiary tej przemocy, której nikt nie pomógł (i, Bogiem a prawdą, całkiem dobrze widać w tej książce, jak ciężko jest pomóc osobie w takiej sytuacji, jak łatwo ją przeoczyć, zwłaszcza, że książka napisana została w latach dziewięćdziesiątych, gdy społeczna wrażliwość chyba jednak była mniejsza).  Mamy wątek kilkunastu lat znęcania się przepełnionej nienawiścią ciotki nad powierzoną jej opiece, bezbronną dziewczynką. Nie, żadnej fizycznej przemocy, wyłącznie gnębienie nakazami i zakazami, poniżaniem, noszenia starych łachów, uniemożliwianiem oddawaniu się ulubionym czynnościom (rysowaniu czy czytaniu), niszczeniem wszelkich pamiątek po rodzicach, separowaniem od rówieśników (a, Bogim a prawdą, od wszystkich ludzi), zabranianiem wszystkiego, co mogło dawać dziecku radość.

Wątki się łączą, bo jedne zwłoki poniewierające się na kupie gruzu należą właśnie do  uroczej cioci, w sumie drugi wątek każe nam obdarzać gorącą sympatią (a przynajmniej dopingować i życzyć powodzenia) mordercę, napisane jest to wszystko  w charakterystycznym, chmielewskim stylu i w moim osobistym osądzie książka ta jest pozycją "graniczną" między "starą Chmielewską" a "nową". Jest w niej treść, nie przeholowane dowcipy, starannie poprowadzone (dwa!) wątki i jeszcze nie odnosi się wrażenia odcinania kuponów od popularności lub też syndromu bycia kurą znoszącą złote jaja. Z drugiej strony subtelnym powiewem zaznacza się już to, za co ostatnie pozycje Królowej Polskiego Kryminału znielubiłam, a niektórych nie dałam rady przeczytać do końca - bohaterowie zaczynają głównie siedzieć, jeść i opowiadać sobie, zamiast działać, pojawiają się dalekie od uprzejmości uwagi o osobach homoseksualnych, daje się też zauważyć kiełkująca skłonność do wygłaszania swych opinii ex cathedra.

Mimo to polecam i plusuję za dobry i oryginalnie poprowadzony pomysł, nietypowy dla wcześniejszej twórczości problem, znany, lubiany i wciąż obecny styl i poczucie humoru oraz jako przykład końca etapu ;).


I wiem, że nie uwierzycie, ale... ALE...

Podsumowanie czerwca pojawi się najdalej za dwa-trzy dni!

Stay tuned :D.