We "Francuskim piesku" poznajemy dalsze losy Misi, Zuzy, Igły, Piotra Marchewki i Ryszardy, bohaterów "Łopatą do serca".
Misia przeprowadza się z mieszkania do domku, który kupiła w charakterze
niespodzianki "na nową drogę życia" dla siebie i Igły. Za sąsiadów ma
Francuza Luka, właściciela znakomicie prosperującej restauracji, oraz
zamożnego i przystojnego Tadeusza Zawadzkiego, który przypadkiem nosi to
samo nazwisko, co Misia, która po rozwodzie porzuciła miano małżonka.
Małżonek natomiast - mafijny boss - co prawda aktualnie przebywa w
więzieniu, ale nadal trzyma rękę na pulsie śląskiego półświatka, a
dodatkowo, korzystając z mnóstwa wolnego czasu, mężnieje (czyt.:
intensywnie ćwiczy na siłowni). Zuza i Marchewka są na etapie
redefinicji swojego związku (czyt. - Marchewka chce się żenić, Zuza nie
chce wychodzić za mąż), Misia i Igła też, tylko inaczej, trup się ściele
tu i ówdzie i jest niesympatyczny, więc nam go nie żal, słowem,
wszystko jak w klasycznej komedii kryminalnej.
I tylko wszystko mnie w tej książce denerwowało. No, może poza Misią.
Nie
umiem tego zrozumieć, bo naprawdę lubię panią Obuch, jej książki są w
swoim gatunku niezłe, polszczyzna więcej niż poprawna, poczucie humoru
bardzo w moim stylu, akcja zazwyczaj nie powoduje wybuchów żenometru,
irytacjometru ani żadnego innego -metru (a muszę wyznać, że zawsze
reaguję irytacją, jeśli akcja komediowego kryminału staje się nazbyt już
niewiarygodna, a bohaterowie zachowują się nieprawdopodobnie i/lub
głupio w stopniu, którego nie usprawiedliwia nawet konwencja)...
Aż
tu nagle w przypadku "Francuskiego pieska" chęć zamordowania bohaterów
rosła we mnie z każdą przeczytaną stroną w postępie geometrycznym,
wszystkie "-metry" mi migały światełkami i wyły, a pytanie "Co tu się
dzieje, do licha?!" cisnęło się na ust mych korale.
Począwszy od Piotra Marchewki, któremu coś niewyobrażalnego stało się w osobowość (teksty do Luka: "Ty będziesz wyzywał Polaków od złodziei? Przy mnie?!", do Zuzy co prawda, ale w obecności Luka: "Jak
się po ciemku migdalisz z Francuzami, jak Polaka zdradzasz na
zapleczu... może pan Pisuar... to z francuskiego? Może Pan Pisuar da ci
więcej szczęścia, choć - zawiesił na Luku wzrok. - Bardzo wątpię"
są po prostu żałosne i świadczą jak najgorzej o wyrzucającym je z
siebie, i na Boga, "Polaka", serio?), poprzez Zuzę, która twardo
opisywana jest jako niekonwencjonalna, energiczna, spontaniczna, a jest
po prostu chamska i okrutna ("Może ją kocha na śmierć i życie. Są
tacy zboczeńcy. Trochę go rozumiem, bo sama bym jej chętnie skręciła
kark". "Ciebie? Zgwałcić? Niemożliwe! - Zuza parsknęła urągliwym
śmiechem", tu już pominę dość ohydne potraktowanie próby gwałtu - i
nieistotne, że czytelnik wie, że nie była to próba gwałtu, żadna z
bohaterek tego nie wie - jako dowodu na kobiecą atrakcyjność, "Ryszarda
to nie imię, to rozpoznanie", "Ktoś włamał się do domku i odkręcił gaz.
Nie wiadomo po co, może Ryszarda też go wkurzała", to i duuuużo
więcej w przytomności rzeczonej Ryszardy), akcję zbierania ślimaków i
łapania żab w parku, (bo przecież jak robić uroczystą kolację opartą na
kuchni francuskiej to łapanie żab jest obowiązkowe), oraz utrwalanie
nieboszczyka w cynamonie, żeby się nie zepsuł (tak, to jest jeden z tych
elementów, w które nie wierzę, względnie uznaję za dowód piramidalnej
głupoty bohaterów, jeden z tych elementów słowem, których istnienia moim
bardzo skromnym zdaniem w żadnej książce nie usprawiedliwia nawet
obrana konwencja, acz nie wykluczam, że cierpię po prostu na deficyt
poczucia humoru), aż po (zwłaszcza) Ryszardę, która w poprzednim tomie
była co prawda prostą dziewczyniną, za to poczciwą z kościami, trochę
nieporadną i z dobrym sercem, a tu jest po prostu prostackim popychadłem
o jarmarcznym guście, nie potrafiącym się stosownie ubrać, umalować i
wysłowić (mam uwierzyć, że dziewczyna, która - nim nawiązała z szefem
romans - pracowała jako sekretarka, nieistotne, szalenie kompetentna czy
zaledwie poprawna, nie wie, jak się ubrać idąc załatwiać sprawy w
ZUS-ie i nie potrafi wypełnić najprostszego dokumentu? No raczej nie,
sorry bardzo), całość mnie bolała w czytelnicze jestestwo.
I tak,
wiem, że Zuza dostanie po nosie, wszystko się pięknie rozwiąże, winni
pójdą siedzieć, nikt nie wystawi naszym bohaterkom rachunku za
bezczeszczenie zwłok, Ryszarda okaże się wewnętrznie mądra i wiele się
nauczy... no, ok, Piotr Marchewka pozostanie tym dziwacznym bucem,
którym nie był ani w poprzednim, ani w kolejnym tomie... noale. Jak
wspomniałam - dziwnie mnie uwiera ta książka, i dziwnie dużo mi w niej
przeszkadza, aż sama jestem zaskoczona (a nie wspomniałam jeszcze o
zadziwiającym używaniu wielokropków, które mnie wybijało z lektury
podczas czytania, w rodzaju: "Po dwóch latach umizgów domagał się
bowiem... ślubu", nie, no serio, ślubu! A myślałam, że wspólnego wyjazdu
do Somalii, to by przynajmniej trochę tłumaczyło ten wielokropek. Albo:
" kumpla z wydziału, niejakiego Kuby, zwanego... Rozpruwaczem ".
"dobra, nie gadamy o kotach, a o Misi i... Zuzie". "Drzwi lokalu
zaskrzypiały i na taras weszła pani Utko, mama... Luka", no tak,
wielokropek jest niezbędny, bo fakt, że pani Utko jest mama Luka taki
zaskakujący jest!; "że niby do czego... pijesz?". "Pani Daniela mieściła
w sobie takie pokłady energii, ze jej dom, jej kuchnia, jej... syn,
wszystko musiało chodzić jak w zegarku"... I tak dalej, i tym podobnie, i tak co chwilę, a tyle tego
było, że zaczęło mnie w końcu irytować nawet, gdy zostało użyte
poprawnie).
I to, że nie powinnam się tak unosić, bo piszę wszak o
rozrywkowej lekturze na jedno popołudnie, do przeczytania się,
pośmiania i odłożenia na półkę też wiem. W dodatku o książce autorki,
którą zazwyczaj czytuję z przyjemnością (i być może dlatego wszystko to,
co powyżej, uwiera mnie w czytelnicze jestestwo).
Ale gdyby ktoś do tej pory nie czytywał jej wcale, sugerowałabym rozpoczęcie znajomości od jakiejś innej pozycji.
Może korektor z tymi znakami przestankowymi tak szalał? Ostatnio wydawnictwo odesłało mi moją książkę po korekcie. Patrzę, a tu jakiś młody adept sztuki korektorskiej nawalił mi wielokropków jak lukru na piernikach. Wycięłam w pień. Wielokropki znaczy się, nie młodego :) Może się jeszcze ogarnie.
OdpowiedzUsuńTo jest bardzo prawdopodobne, jestem niesamowicie wyczulona na wielokropkozę, a wcześniej u tej autorki nie zauważyłam zjawiska.
UsuńO dobrze wiedzieć! A ja ostrzegam przed "Kocha, lubi, morduje" Iwony Banach.Niby śmieszne, ale wydumane i męczy.Chomik
OdpowiedzUsuńDwie książki Iwony Banach przeczytałam. Dwie. Nigdy więcej tego błedu nie popełnię, nigdy.
UsuńA Marcie Obuch warto dać szansę, ten opisany wyżej przypadek to... chyba przypadek właśnie :).