czwartek, 31 grudnia 2015

Płaczliwy post podsumowujący

To nie był dobry rok.

Obiektywnie nie był też zły. Królowa Matka sobie konsekwentnie, acz bez fajerwerków, które już nie są potrzebne, zdrowiała, Potomki rosły, również zdrowe i hoże, Pan Małżonek Królowej Matki (jeszcze) nie puścił w trąbę, ona jego też nie, oboje mieli pracę, żadna z wichur, nawiedzających nasz kraj w lecie, nie zerwała dachu w Domu w Dziczy, wakacje były nadzwyczaj udane, a o sytuacji politycznej Królowa Matka wspominać nie będzie, gdyż przebywa na emigracji wewnętrznej. Zaś może na niej przebywać, albowiem pod dachem Domu w Dziczy jest dość książek, włóczek, szydełek i kartek oraz kredek do rysowania, by sobie te emigrację urządzić bezpiecznie i wygodnie.

To obiektywnie.

Subiektywnie było strasznie.

Gdy cztery i pół roku temu Królowa Matka, uchachana nieprzytomnie jak prosię w deszcz, opuszczała progi Ukochanego Szpitala (nieustająco miłosne spojrzenie w kierunku Szpitala im Biziela w Bydgoszczy oraz całego personelu tegoż), znacznie podreperowana na ciele, a wręcz napompowana szczęściem jak helem na duchu, Pani Psycholog uprzedziła ją, że ten stan euforii, poczucia, że wszystko się może i wszystko się uda, że wygrało się Taką Walkę, więc wszystkie inne wygra się w zasadzie nie kiwając palcem w bucie, kiedyś minie.

I minął.

Minął już jakiś czas temu, ale dopiero w tym roku to, że tak to Królowa Matka ujmie, minięcie dotarło do niej w pełnej krasie.

I ujrzała się Królowa Matka (wyraźnie, jakby stała na ciemnej scenie i ktoś puścił na nią strumień światła) tym, kim jest - mało interesującą, banalnie przeciętną starszą panią z prowincjonalnego miasta, pracującą w jeszcze bardziej prowincjonalnej mieścince, w bardzo prowincjonalnej szkółce. Codziennie wstającą o świcie, aby, po przemęczeniu paru godzin w tej prowincjonalnej szkółce wrócić do domu swej Matki, gdzie będzie użerać się ze swoimi Potomkami. A Potomki, te zupełnie inne niż opisywane tutaj, lubiane, i wręcz posiadające fankluby Potomki dały jej popalić tak bardzo, że łapała się na myśli, że wolalaby zostawać w tej nielubianej pracy, byle nie wracac do domu i ich nie widzieć. Ale wracała, widziała, staczała bitwy, które kończyły się około 21, a wtedy siadała, patrząc w ścianę pustym wzrokiem, niezdolna do niczego. Nazajutrz dzień się powtarzał, identyczny jak bliźniak, a potem znów, i znów, i tak codziennie, codziennie, codziennie. Przeciętne, do bólu przeciętne życie do bólu przeciętnej osoby, która nic nie osiągnęła i nic jej się nie udało. Której już nic nie zachwycało i nic nie cieszyło, a jedyne wpisy jakie mogłaby czynić na swoim średnim, mało popularnym blogasku to rozważania, po co jej to było, ten dom, te Potomki, i jak było wspaniale, pod każdym względem wspaniale, gdy ich nie było, i jak zazdrości osobom, które po pracy - choćby nie wiem jak znienawidzonej - wracają do domu, do PUSTEGO domu, pieprzeni szczęściarze, i nic nie muszą, i mają długie weekendy, wakacje, urlopy. A nie pisała o tym nie dlatego, że podobne wypowiedzi nie pasowałyby do ogólnego wydźwięku jej bloga, nie dlatego, żeby nie zgorszyć Czytelników swoją bezdusznością, ale dlatego, że nie mogła. Nie mogła. Po prostu nie mogła pisać.

Na szczęście - myślała z ulgą - także nie musi. Nikomu nie jest potrzebne jej pisanie, nikogo nie obchodzi. Nie zmienia świata, nikomu nie pomaga. Właściwie jest zupełnie po nic. Nikomu. Jej Czytelnikom. I jej samej.

I tak od początku roku. Na początku Królowa Matka usiłowała z wszystkim powyższym walczyć, coś pisać, coś z siebie wydrzeć. Ostatnim takim szarpnięciem było zgłoszenie bloga do konkursu w Blogu Roku, który skończył się wiadomo jak (a jak ktoś nie wie, to niech sobie sprawdzi, ze względu na stężenie niesmaku nie jest to wspomnienie, które chce sobie Królowa Matka odnawiać) i stanowiło tylko ostatni krok do spokojnego, bezwładnego, beznadziejnego zjazdu w dół.

A nawet gorzej. Nie do zjazdu w dół. Do tej prostej, monotonnej drogi bez nizin i wyżyn, bez wzlotów i upadków, płaskiej, nużącej, bezbarwnej drogi, którą był cały rok 2015.

Zaś gdy wreszcie Królowa Matka znalazła się w stanie takiego tępego marazmu, że zaczynało się to robić trochę straszne Pan Małżonek powiedział jej, żeby gdzieś wyjechała. Wybyła z domu na weekend, przenocowała u swojej mamy, spotkała się z kimś na pogaduchach. I wtedy okazało się, że nie ma żadnego "kogoś".

Że Królowa Matka jest uwięziona między czterema ścianami Domu w Dziczy, daleko od Cywilizacji, pośród czterech Potomków, ze swoim Mężem i Mamą jako jedynymi pełnoletnimi osobami, z którymi może poraozmawiać.

Że jest niewyobrażalnie samotna.

Nawet jak na silną introwertyczkę z nadnaturalnym pociągiem do książek to było trochę za dużo.

Ale nic z tym się zrobić nie dało, więc sobie nadal taka Królowa Matka była. Samotna i nawet nie smutna, bo nie miała energii na smutek. Taka trochę wydmuszka, którą ktoś wypatroszył ze wszystkich uczuć i emocji, zwłaszcza tych dobrych.

Królowa Matka pisze to wszystko, żeby się trochę usprawiedliwić. I ze swej "nadzwyczajnej" aktywności blogowej w tym roku, i z tego, że blog był chwilę zamknięty. Ona szczerze uważała, ze nikt tego nie zauważył (nie pisze tego dla uzyskania fali zaprzeczeń, jakby co, po prostu stwierdza fakt), co jej nie dziwiło i nie smuciło, bo, prawdę mówiąc, przy jej doskonałej bylejakości niczego w tym nie widziała dziwnego. No i nie miała energii na smutek, że się powtórzy.

Co więcej, nie za bardzo wie, czemu tego bloga ponownie otworzyła, bo że nie dlatego, że poczuła się nagle przepełnioną entuzjazmem blogerką to pewne. Postara się go utrzymać otwartym. A jakby się nie udało... nie, uda się. Chyba.

Za ten wpis, bardzo nie sylwestrowy w tonie, też Królowa Matka przeprasza, naszło ją, a z całego (prawie) zeszłorocznego doświadczenia wie, że lepiej chwytać tę jedną na kwartał chwilę, gdy człowieka nachodzi i pisać, choćby i byle co.

Ale teraz już Królowa Matka kończy i oddala się w stronę swojego mało sylwestrowego Sylwestra, z Pepsi w charakterze napoju wyskokowego, herbaty (dużej ilości herbaty) w charakterze napoju nie-wyskokowego, a poza tym pełnego ciast z bakaliami oraz orientalnego w tonie :).


Królowa Matka nie jest pewna, czy cieszy ją to, że nigdy nie była przesadnie przywiązana do numerków i idea, że od jutra, 1 stycznia, wszystko się zmieni, i to oczywiście wyłącznie na lepsze, przemawia do niej raczej średnio. Może lepiej byłoby, żeby do niej przemawiała z całą mocą?

No, ale może się zmieni. Bez magii numerków ;).

Czego i Wam, Kochani Czytelnicy, życzy.

Samych zmian na lepsze.

Do zobaczenia w przyszłym roku!

Jeśli Królowa Matka jeszcze tu będzie*.





















* Żarcik :).

piątek, 25 grudnia 2015

Wszystkiego, wszystkiego - sami wiecie czego

Zasadniczo, Państwo rozumią, to Królowa Matka ma do świąt stosunek ambiwalentny. A im jest starsza, tym ambiwalentniejszy.

A jak tak się składa, że Pan Małżonek ma w pracy Inwentaryzację-Gigant, przebywa w ukochanym zakładzie pracy praktycznie całą dobę (bo jak wychodzi z domu o 5.30, a wraca nieżywy około 21, to się za nie całą dobę naprawdę nie liczy), zaś Królowa Matka z wszystkimi Potomkami zostaje praktycznie uwięziona w Domu w Dziczy i ma na głowie przygotowanie rodzinnej Wigilii, to jej uczucia są naprawdę, ale to naprawdę ambiwalentne. A w zasadzie tak bardzo są ambiwalentne, że zataczają pelne koło od "nienienienie, nigdy więcej!" do "nienienienie, nigdy więcej!".

Ale gdy, po jakimś - w tym roku baaardzo dłuższym - czasie to, co ma być jako tako omiecione jest już jako tako oraz z grubsza omiecione (i nie, w tym roku w Domu w Dziczy okna nie są umyte, no trudno), to, co powinno być poskładane


już jest poskładane,



gdy Mazowsze ryczy "Bóg się rodzi" na cały regulator ("Bóg się rodzi" dlatego, że jest to naj-naj-najukochańsza kolęda Królowej Matki, a na cały regulator dlatego, żeby nadać jej odpowiedni styl, charakter i temperament, jakże odległy od tego, co nader często zdarzało się Królowej Matce słyszeć w polskich świątyniach, w których brzmienie wspomnianej kolędy miało silnie pogrzebowy charakter), gdy kolejne porcje pierników wyjeżdżają z pieca, gdy się po całym domu snują upojne zapachy, a nawet gdy ręka Królowej Matce omdlewa od wymalowywania misternych szlaczków na wypiekach,



to się Królowej Matce zaczyna odmieniać.

Zaczyna sobie przypominać to wszystko, co w tych świętach lubiła i nawet to, czego nie lubiła, gdyż nie miała okazji, bo jak była w wieku Pomponów to nie było wszędzie tych ślicznych światełek, migoczących tysiącem kolorów, które tak bardzo irytują wyrobionych estetycznie - ą, ę, sawuar wiwr i pardą - dorosłych, i tak bardzo zachwycają wszystkie dzieci.

I że te nieumyte okna nie mają znaczenia oraz nie wysprzątana na błysk łazienka, bo kto by się tam łazienką przejmował, jak jest tyle do jedzenia, tyle do obejrzenia, tyle pod choinką i tyle migotania wokół.

Za rok i tak nikt nie będzie pamiętał, że nie była wysprzątana.

Więc z okazji świąt oraz dni całkiem powszednich życzy Wam, Kochani Czytelnicy (i sobie, bo jej się to wcale nie udaje zbyt często), żebyście pamiętali, że to nie wystprzątana łazienka jest najważniejsza.

Że od wysprzątanej łazienki ważniejsze jest migotanie tysiąca światełek :).

A to dla Was od Królowej Matki, Pana Małżonka i całej Bandy Czworga.


Z podziękowaniem za to, że ciągle chce się Wam tu zaglądać.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Kto pyta, nie błądzi


Wiedziałeś o tym, Kochany Czytelniku?

Bo Królowa Matka, tak się szczęśliwie dla tego bloga złożyło, wie.

A - tak się złożyło jeszcze dla bloga szczęśliwiej - została w Domu w Dziczy sama jedna. Bez Potomków Starszych. Bez Pana Małżonka. Tylko ona i Pompony. I tak do jutra wieczór.

Ona i przeciętne czterolatki. Razy dwa.

W związku z czym poza (podwójnymi) seriami pytań typu: "Czy mogę pierniczka, mamusiu?", "Pozwolisz nam pograć?", względnie "A soczku nam zrobisz?" (oraz wieloma tuzinami - gdyż Pompon Starszy ma akurat taka fazę - "Mamusiu, a co je dżdżownica? sroka? kret? elf? szerszeń? święty Mikołaj? brontozaur? ośmiornica? euglena zielona? i co-mi-tam-jeszcze-przyjdzie-do-głowy?") Królowa Matka zderzyć się będzie musiała jeszcze z czymś takim:

- Mamusiu, a z czego robi się jajka?

(po dłuższej chwili przypatrywania się Michaiłowi Barysznikowowi wywijającemu piruety) - Mamo, czy to jest człowiek?

- Mamusiu, a jak daleko jest do mojej pracy?

- Czy to możliwe, że to wszystko dookoła, no, my i świat i to wszystko, to się komuś śni?

- Mamo, czy można mówić "kuku mamuniu", czy to jest brzydkie określenie?

- A czy ty, mamo, lubisz zombie?

- Mamusiu, tu dla ciebie bałwanek, zielony, czy to, że jest zielony, tobie przeszkadza?

- Za jaki rok będą nasze urodziny?

- A krasnoludki mają ubranka jakiego koloru? Ale nie takie w bajkach, tylko takie normalne krasnoludki?

- Jak oczy robią łzy? I skąd biorą sól do solenia?

- A jakbym miał kości puste, jak ptaki, to też bym latał?

- Spotkałaś kiedyś Świętego Mikołaja? Nie teraz, kiedyś, jak byłaś młoda?

- Dlaczego, jak się je, to ty to słyszysz w głowie, a inni nie słyszą?

- Ile kosztują piłki? No, jakie piłki, jakie piłki. Normalne, wszystkie piłki?

- Czy gdyby człowiek połknął latarkę, i ona by była zapalona, to on by świecił?

- Mamo, czy człowiek to ciecz czy ciało stałe?

- Mamusiu, co ptaki mają pod ogonem?

- Mamo, skąd się biorą nowe zęby?

- Mamo, czy ty wiesz wszystko, bo jesteś najstarszym człowiekiem na świecie?

- A pomidory, mamusiu, to z jakiego drzewa się bierze?

- Gdzie byłem, mamo, jak mnie jeszcze nie było? (pytanie występujące genetycznie/ ponadczasowe/ powszechnie występujące/ albocośtam, o to samo pytał Potomek Młodszy, jak sam miał tyle lat, ile Pompony teraz),

- Do ilu umiesz policzyć po angielsku, mamusiu? Do nieskończoności?

- Czy jak się tak bardzo, bardzo, bardzo najesz, to się robisz jak balonik i latasz?

- Czy angielskie psy szczekają jakoś inaczej? Czy by zrozumiały, jakby Odessa szczekała?

 - Czy jak się wciągnie makaron jedną dziurką nosa to on może wylecieć tą drugą?


oraz:


- Mamo, dlaczego my nigdy nie idziemy na randkę?


Może z obawy o to, co byście podczas tej randki robiły z makaronem, drogie Dzieciątka?

Tak, to na pewno tylko i wyłącznie dlatego.


sobota, 19 grudnia 2015

W co się bawić i tym podobnie, odsłona AD 2015

Święta, proszę ja kogo, idą, od odwiedzania Świątyń Konsumpcjonizmu, szerzej znanych jako centra handlowe człowiek, zwłaszcza mający Dzieciątka, się nie wywinie, a w centrach po oczach niezmiennie od lat przynajmniej czterech (ale tak naprawdę Królowa Matka świetnie wie, że od o wielu, wielu więcej) dają półki i segmenty grzecznie podzielone na płcie, bo kto to widział, żeby dziewczynki i chłopcy bawili się tym samym, toż z tego jakiś traszny dżender może sie zrobić.

Jednocześnie wśród znajomych Królowej Matki, tych w realu i tych na Facebooku, i w większości obdarzonych córkami, narasta dyskusja, co tym córkom kupić. Żeby cieszyło i żeby było ładne, i różowe w stopniu umiarkowanym, no i żeby niekoniecznie było to coś uczącego dziewczynki tylko sprzątania i sztuki makijażu. I jak trudno jest znaleźć coś takiego. Oraz, że matkom chłopców trudno to zrozumieć, o ile w ogóle potrafią, bo chłopcom wolno o tyle więcej. W zasadzie wszystko im wolno i nie podlegają oni żadnym ograniczeniom. Rozwijają się niczym ten róży kwiat i nic na drodze ich rozwoju nie staje, a już na pewno nie społeczeństwo, które nakłada wyłącznie kobietom od dzieciństwa przeróżne kagańce.

I do pewnego stopnia Królowa Matka się z tym zgadza. Nie tak dawno (naprawdę niedawno) była małą dziewczynką, już wtedy zirytowaną sposobem, w jaki świat się do niej zwracał i jak ją postrzegał. Mimo to - jako praktyka - bardzo dziwi ją, a czasem mniej lub bardziej irytuje przeświadczenie (zadziwiająco mocno trzymające się w uświadomionej, starającej się wychować córki w otwarty sposób części społeczeństwa), że to wychowywanie dziewczynek stanowi problem. To do rozmów i do wychowywania dziewczynek należy szkolić rodziców, rodzinę i przyjaciół.

Sama ta sugestia pozwala założyć, że z chłopcami jest inaczej,  z chłopcami rozmawia się, pozwalając im na rozwijanie umysłu, wykazywanie własnych zainteresowań i swobodne formułowanie myśli, a wychowuje pozwalając im na wszechstronny rozwój. Jako (zaawansowany) praktyk, obdarzony przez hojny los czterema synami, Królowa Matka może powiedzieć jedno - buahahaha!

Scenka pierwsza (a nad żadną z nich Królowa Matka nie musiała się zastanawiać nawet minuty, wyświetliły się jej w głowie jak film natychmiast) – trzyipółletni wówczas Potomek Starszy pokazuje koledze Pana Małżonka swoje samochody. Samochody ustawione są w zbudowanych z klocków garażach, każdy z okienkiem, „a w oknach – mówi Potomek Starszy – firanki, przed garażem – kwiatki w doniczce...”, na co przerywa kolega Pana Małżonka przerywa mu: „No co ty, firanki? Jakimiś głupimi firankami i kwiatkami będziesz się przejmował, jak baba?”.

Scenka druga – w wieku lat czterech Potomek Młodszy pokochał Hello Kitty. Nie filmy, ale wizerunek kotka, życzył go sobie mieć na przeróżnych drobiazgach, więc przy różnych okazjach dostawał od Rodziców i Babć długopisy, kredki, kubeczek ozdobione stosownym wizerunkiem i insze podobne drobiazgi. Zamarzyła mu się bluza. „Będę w niej tylko spał, mamusiu – powiedział. - I nie wychodził z domu, bo koledzy w przedszkolu by się śmiali”.

Scenka trzecia. Odwiedził Dom w Dziczy kolega Pana Małżonka, taki poznany jeszcze w podstawówce, poszliśmy na spacer. Pompon Starszy, wówczas dwulatek, przewrócił się na leśnej dróżce. Wstał, otrzepał łapki, podreptał dalej. „Twardziel – rzekł z uznaniem kumpel Pana Małżonka. – Gdyby to była dziewczynka już by płakała na cały głos”. Zignorował uwagę Królowej Matki, że tak samo płakałby chłopiec wychowany przez osoby biegnące do niego w ataku paniki za każdym bęcnięciem na pupę, kolejny teoretyk, który wie lepiej.

O tym, że w płaczącym dziecku płci dowolnej nie ma w ogóle nic złego ani nienormalnego, jako o wiedzy dla wyżej wtajemniczonych, nawet nie próbowała wspominać.

Rozmowa z wychowawczynią Potomka Starszego: „Niech pani z nim porozmawia, poprosi, żeby nie machał pani przez okno na pożegnanie. Pożegnajcie się przed szkołą, tak, żeby koledzy nie widzieli, bo się z niego śmieją...”. Młody miał siedem i pół roku.

Pompon Młodszy jako dwulatek, miał etap bawienia się lalkami. „Dzidzia ćpi” - mówił czule, kładł lalkę na poduszce, przykrywał kocem. „Dzidzia juś nie ćpi, dzidzia idzie” - wyprowadzał ją na spacer, karmił łyżeczką, wkładał czapeczkę, bo zimno, przytulał, bo lala płacze. Nikt mu wtedy jeszcze nie uświadomił, że to jest „zabawa dla bab”, bo nie chodził do przedszkola. Jego starszy brat po rozpoczęciu edukacji przedszkolnej został o tym natychmiast poinformowany.

Ale i Pompon Młodszy zaczął wreszcie edukację przedszkolną.

Dzień integracyjny, stremowani rodzice zbici w nerwowe gromadki obserwują swoje oswajające przestrzeń przedszkolną dzieci, dzieci coraz śmielej eksplorują salę i półki z zabawkami, Pompony po niedbałym przerzuceniu klocków, samochodzików oraz ogromnych ciężarówek, po dłuższej chwili podziwiania wielkiego, drewnianego domku dla lalek zbudowanego z ruchomych elementów zakotwiczają przy stoliku z kucykami Pony, którymi się bawią w upojeniu. Przypatrująca się temu jedna z mam po dłuższej chwili obserwacji zwraca się do Królowej Matki ze współczuciem: "Oni tak ze stresu pewnie...".

Pompon Młodszy wybiera sobie zeszyt do rysunków. Nie potrafi się zdecydować, w jakim kolorze ma ten zeszyt mieć okładkę. "Może józowy? - mówi. - Józowy to taki ładny koloj". Sprzedawca ze zgorszeniem i cieniem obrzydzenia w glosie: "Fuj. Różowy????".

Po rozpoczęciu edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej Potomki Starsze zostały szybciutko nauczone mnóstwa rzeczy, którymi się z mamusia i tatusiem bez oporów dzieliły. Że nie umieją tańczyć, bo przecież nie są dziewczynami. Że różowy jest głupi. Że są bajki „babskie” i chłopięce, i te babskie są nudne. Że nie sprzątną ze stołu po kolacji, bo to „dziewczyńska robota”. Zaczęły używać „batalistycznego” słownictwa oraz budować broń z klocków, co im wcześniej do głowy nie przyszło. Wszystko za sprawą kolegów, których ktoś przecież tego nauczył, bo w to, że się sami tacy mądrzy urodzili Królowa Matka, rodzicielka czterech facetów, ośmiela się nie uwierzyć.

Szacunek dla poglądów i wszechstronnego rozwoju jej synów okazywany im przez społeczeństwo przejawiał się także w robieniu im prezentów w postaci broni – karabinów, pistoletów, czołgów i innych pojazdów opancerzonych, nawet gier planszowych typu "przeprowadzamy akcję wojskową". W prowadzeniu rozmów rozwijających ich umysł: "Nie maż się, chłopak nie płacze, co ty, baba jesteś?", "O, jaki ładny, szkoda, że to chłopiec!", "Chłopak musi być niegrzeczny, co to byłby za chłopak, gdyby nie broił", "Różowy kubek chcesz, co ty, dziewczyna?".

Może podsumujmy przekaz, jaki otrzymują Potomki w tych szałowych warunkach umożliwiających im samorozwój zgodnie z ich własnymi potrzebami:

Baba i dziewczyna to obelga, dbanie o estetyczne i przyjemne dla życia miejsce jest nieistotną duperelą, którą mężczyźni się nie zajmują, mężczyźni się nie zajmują również sprzątaniem, prowadzeniem domu i dziećmi, nie okazują uczuć, nie są czuli, i, nade wszystko, nie płaczą, nawet, gdy mają dwa lata. Świat podzielony jest na nieprzystawalne części, po tej babskiej stronie jest to, co różowe, nieważne, głupawe, histeryczne, czułostkowe i ogólnie fiu-bździu, i jeśli chłopiec podziela emocje albo chce czegoś, co się tam znajduje, albo po prostu w czynnościach wykonywanych przez tamtą stronę uczestniczy (na przykład gotuje, sprząta albo ozdabia otaczającą go przestrzeń) jest po prostu głupi. Wygląd mężczyzny nie ma znaczenia, nie ma też znaczenia, że mężczyzna nie dba o siebie, różowy jest zabroniony, połowa bajek jest zabroniona („Co z ciebie za facet, kucyki oglądasz?!” - ach, co by Zgorszona Osoba powiedziała, gdyby się dowiedziała, że także Barbie!), facet ma po prostu prać i patrzeć, czy przeciwnik równo puchnie. Jak by Królowa Matka nie patrzyła, nie widzi tego uprzywilejowania w wychowaniu chłopców. Jaskiniowców, tak, ale normalnych facetów - broń Boże.

Królowa Matka w ogóle ma taką karkołomną teorię, że dzieci powinno się wychowywać jak ludzi, to znaczy tak samo - te same zabawki, jeśli wyrażą taka ochotę lub zainteresowanie (co Królowa Matka z naciskiem podkreśla, bo jak tylko się gdzieś wyrwie z podobnym zdaniem natychmiast napadają na nią mamy z informacją, że ich synek to tylko karabin, a córeczka tylko różowego mopa, i co nam zrobisz - nic, nic kompletnie, jeśli dziecko tego chce to spoko, minus karabiny, bo to jest "zabawka" której Królowa Matka była jest i pozostanie przeciwna do końca swych dni), ale i te same komplementy - bo niby czemu nie powiedzieć chłopcom, że mają piękne oczy? - jej synowie mają, rzęsy na półtora centymetra, włosy z których plotłoby się warkocze grubości przedramienia, figurę z greckich rzeźb, czemu im tego nie mówić? - , te same wymagania, ten sam szacunek dla jednostki, te same prawa.


Bo, niestety, jeśli zmienimy tylko dziewczynki za dwadzieścia-trzydzieści lat te zmienione, świadome własnej wartości dziewczynki zderzą się z chłopcami nie potrafiącymi płakać, znosić porażek, okazywać uczuć i przewinąć dziecka (o dbaniu o otaczającą ich przestrzeń nie wspominając) oraz lekceważącymi kobiecy sposób postrzegania świata jako infantylny, głupi i skupiający się na rzeczach kompletnie nieistotnych.

Co powiedziawszy Królowa Matka przerywa sobie produkowanie hurtowej ilości szydełkowych bombek i udaje się do kuchni oddawać się czysto kobiecej czynności karmienia swej rodziny.

Podczas gdy Potomki nie przerywają sobie niczego i nadal z upodobaniem przybierają naklejkami (złotymi! srebrnymi! i MIGOCZĄCYMI!) i wycinankami papierowe płatki śniegu, którymi zamierzają ozdobić swój pokój :).

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Freudowsko

Królowa Matka i Potomek Starszy rżną w domino (ze zwierzątkami, ale to szczegól, domina ze zwierzątkami też się liczą!).


Potomek Starszy co jakiś czas (czyniąc w tym co-jakimś-czasie przerwy raczej krótkie) wydaje z siebie okrzyki typu: "A ja ci teraz tak! O, kotkiem, mnie, kotkiem? To ja ci liskiem! Mwahahaha! A teraz wiewióreczką! Rozniosę cię za chwilę w strzępy!!!", w związku z czym Królowa Matka, osoba z natury łagodna jak nadmorski zefir oraz uprzejma w obejściu wreszcie sie rozsierdziła.

Królowa Matka (rozsierdzona) - Rozniesiesz mnie, tak? Ja ci pokażę rozniesiesz! Ty mi wiewióreczką, ja ci liskiem! A masz! A teraz ptaszęciem! I jeszcze kotkiem!!! Masz kotka? Nie masz? Buahahaha, dobrze ci tak, ja ci dam roznosić matkę! MATKĘ!!! MATKĘ-STARUSZKĘ!!! (z nie licującą z jej wiekiem, macierzyńskim doświadczeniem oraz siwymi włosami satysfakcją) I jeszcze tak, i tak, i co teraz? Kto kogo rozniósł?!

Potomek Starszy - No, niech będzie, że ty...

Królowa Matka (wciąż mściwie rechocząc) - Dobra, dobra, wiem, że zaraz odmówisz przyjęcia tego faktu do wiadomości...

Potomek Starszy (z godnością) - Ja wcale nie odmawiam przyjęcia tego faktu do wiadomości. Ja go po prostu wypieram.

Powiada Państwu Królowa Matka, jest w tym prawdziwym mistrzem :)!