poniedziałek, 31 grudnia 2012

Jubileuszowo (ha!) i Życzeniowo :)

Królowa Matka weszła na bloga, aby wszystkim Czytaczom, jawnym i tajnym, złożyć jak najlepsze życzenia Szczęśliwego Nowego Roku.

Weszła.

Spojrzała zupełnie niechcący, oko jej zahaczyło, i jak zahaczyło, tak zostało, bowiem cóż ujrzało?

 Ono ujrzało oto:

Całkowita ilość wyświetleń strony: 100 000.

I oczywiście wie ona, Drogi Czytelniku, że Prawdziwy, Rasowy i Bogaty Doświadczeniem Bloger, który trzaska taki wyniczek w miesiąc, a jak ma wejść na stronę mniej niż sześć tysięcy dziennie to w ogóle tego nie zauważa w tej chwili musi popijać ze szklaneczki odwrotną stroną, bo właśnie zalicza Czkawkę Stulecia ze śmiechu*, no ale wiesz. Królowa Matka rok temu o tej samej porze miała tych wejść siedem tysięcy i nawet ta liczba wydawała się jej, mającej ilość znajomych zbieżną z ilością znajomych przeciętnego eremity zamieszkującego od czterdziestu lat tę samą maleńką jaskinię w niedostępnych górach po prostu porażająca  (a dlaczego ktoś oprócz jej znajomych miałby zaglądać na jej bloga nie umiała sobie nawet wyobrazić), a jak teraz myśli, że 100 000 wejść oznacza, że całkiem sporo (bo raczej nie jedna osoba to zrobiła, ani nawet dziesięć) osób miało taką fanaberię, by w adres jej bloga kliknąć, a nawet może i przeczytać to i owo :), to w ogóle jest tak oszołomiona, że ją wrodzona wymowność zawodzi i wszystko, co może napisać to - Dziękuję Wszystkim!


Tym samym szampański nastrój na koniec roku Królowa Matka osiągnęła, zaś swoim Czytelnikom życzy (oprócz osiągnięcia takiego samego nastroju, może być z innych przyczyn :)), aby nadchodzący rok dał każdemu z Was to, czego potrzebujecie - odwagę tym, co mają jej za mało, siłę tym, których ogarnęła słabość, spokój tym, co zmęczeni i zawrót głowy z nadmiaru wrażeń tym, którzy tkwią w nużącej rutynie.
 
Zdrowia, wszystkim.

I tradycyjnie, by nowy rok okazał się dla każdego z Was lepszy chociaż w jednym aspekcie niż ten, ktory odchodzi.

Do zobaczenia w nowym 2013 roku :)!

* Ha! Ależ uświadomiła sobie Królowa Matka, że wcale nie! Bowiem żaden z  Prawdziwych, Rasowych i Bogatych Doświadczeniem Blogerów tego bloga nie czyta i pojęcia nie ma, jak śmiesznie niskimi liczbami się tu Królowa Matka jara. W związku z czym powraca ona do jarania się znacznie podniesiona na duchu :).

niedziela, 30 grudnia 2012

Przedsylwestrowo

 Potomek Młodszy (najwyraźniej ciągle na fali porannych przeżyć):


- Mamusiu, a czemu ty (z naciskiem) AŻ TAK BARDZO lubisz alkohol?


O, mamo. O, mamusiu. I kto teraz uwierzy Królowej Matce, że nawet jak mogła, to za alkoholem nie przepadała, a teraz, jak nie może, to kaplica, nawet toast w Sylwestra wznosiła soczkiem, bo zapomniala się upewnić u lekarza, czy lampka szampana jej aby nie zabije i bała się ryzykować?


Patologia jak widać ujawni się, choćby była ukrywana ile sił, i powinna się tego Królowa Matka domyślić już w listopadzie, gdy po wywiadówce Potomek Starszy oznajmił wychowawczyni, że tatuś go ciężko pobił (a dopytywany przez zdruzgotanych Rodziców, dlaczego powiedział coś podobnego oznajmił: "A, bo tak byłem zdenerwowany na tatę, że mi się słowa pomyliły" (!!!)).


W Skandynawii Królowa Matka byłaby juz pozbawiona Dzieciątek.


I wszystko, co by jej pozostało, to się napić :D.

Potomek Młodszy jest obrażony :)

Cóż przydarzyło się dziś Rodzicom Bandy Czworga przy porannym skorzystaniu z toalety?

Oto przykleili się oni do sedesu.

I nie, nie przykleili się na szczęście za przyczyną... eeee... tego, co myślisz, Luby Czytelniku , ale za przyczyną czegoś bardzo dziwnego, czegoś, co trudne było do zidentyfikowania, czegoś, co sprawiło, ze natychmiast wdrożone zostało stosowne śledztwo.

Pan Małżonek nastroszył brwi i, promieniując Ojcowskim Autorytetem, zadał pytanie:

- Co to właściwie jest?!

Potomek Młodszy, dysponujący, jak Czytelnikom wiadomo, trzema zestawami Słodkich Oczek (milczy, prezentując Zestaw Nr III).




Potomek Starszy (w tempie karabinu maszynowego) - No więc my się obudziliśmy, zeszliśmy na dół po cichutku, żeby was nie budzić i pomyśleliśmy, że sobie weźmiemy po czekoladce...

Pan Mąż (upewnia się) - Znaczy się, dokonaliście włamu do tego pudełka, co je tatuś na Gwiazdkę dostał, tak?

Potomek Starszy (szybciej) - No tak, ale dostaliśmy już wcześniej wczoraj po czekoladce, no to wzięliśmy po drugiej, a Kacper chciał wziąć tę czerwoną, i ona miała w środku alkohol, i on mu nie smakował, więc poszedł i spróbował wylać ten alkohol do sedesu, ale się nie udało, bo się tylko mazało i nie chciało wypłynąć, więc wrzucił tam całą czekoladkę i spuścił wodę, ale to nic nie dało, i ona tam była, no to ją zostawił i wziął sobie drugą, a ta już została, i...

 ... i Promieniowanie Autorytetem poszło się czochrać, gdyż Rodzice dostali napadu śmiechu, który z kolei sprawił, że Potomek Młodszy się obraził.

I taki obrażony odmówił wszelkiej współpracy oraz działalności (wskutek czego siedzi z bluzą włożoną przez głowę, ale nie wsunął rąk w rękawy) i wszystko, co pozostaje Rodzicom to czekać, aż się odobrazi i przyjdzie na spóźnione śniadanie:).


piątek, 28 grudnia 2012

Królowa Matka recenzuje Szajs :D (Fabrizio Battistelli, "Niewidzialne kolegium")

O tym, że Królowa Matka wygrała w konkursie książkę wie każdy Czytelnik tego bloga, wybrała sobie tę pozycję


ze względu na piękną, ni to woskową, ni brutalnie krwawą pieczęć na okładce, która to pieczęć- jak jej mówiła kobieca intuicja - zapewne stanowi subtelną zapowiedź szajsowej treści, przepięknie opakowana przesyłka dotarła dwa dni po ogłoszeniu werdyktu Szacownego Jury, Królowa Matka nie mogła jej rozpakować trzęsącymi się z emocji rękami, jak już rozpakowała, przeczytała opis na okładce i okazało się, że zapoznając się wcześniej z recenzjami i opiniami na temat dzieła przeoczyła jakimś cudem informację, że w pakiecie otrzyma opisy libertyńskich uciech łoża, ucieszyła się nieoczekiwanym bonusem i natychmiast przystąpiła do czytania, bo przecież obiecała Szanownym Czytelnikom recenzję.

Na stronie 45 zaczęło w niej kiełkować straszne podejrzenie, ze recenzja będzie dłuższa niż sama powieść (licząca, że Królowa Matka przypomni, stron 197), całkowicie wbrew wszelkim poradom speców od blogosfery, zalecającym pisanie notek zwięzłych i nie wymagających od Czytelnika utrzymania napiętej uwagi zbyt długo.

Na stronie 52 do Królowej Matki dotarło, że nie będzie to żadna recenzja, bo recenzja musi mieć jakieś tam wstępy, oceny, porównania i inne takie, w tym zaś wypadku skończy się raczej na strumieniu świadomości, coraz bardziej chaotycznym, i, owszem, za długim. A także upstrzonym cytatami, przeplatanymi przemyśleniami Królowej Matki, słowem - bigosem i sałatką warzywną, drobno siekaną.

Na stronie 56 Królowa Matka się złamała i udała po ołówek, którym podkreślała co trafniejsze sformułowania, oraz karteczkę, na której notowała natrętnie rzucające się na nią wątpliwości i pytania, wiedziała już bowiem, że wszystkiego bez wspomagaczy spamiętać nie będzie w stanie.

A teraz ten strumień osłupiałej świadomości wyleje Królowa Matka przed Czytelnikami, będzie długo i momentami bełkotliwie, uprzedza lojalnie, tak więc bardziej wyrobieni literacko Czytelnicy (w tym także ci, dla których notki blogowe mające więcej niż 200 znaków są czymś niedopuszczalnym) zanurzają się w wyż. wzmiankowanym strumieniu na własną odpowiedzialność.

Najpierw będzie tak, jak trzeba, czyli co nieco o treści dzieła.

Riziero z Pietracuty, bohater drugiej już powieści Fabrizio Battistelli (a pogubienia w fabule/ postaciach/ okolicznościach przyrody w związku z kompletna nieznajomością części pierwszej nie odczuwa się wcale w czasie lektury, co oczywiście samo w sobie świadczy o jakości utworu) znów rusza na ratunek. Tym razem ktoś kradnie rękopis Benedykta XIV. Owo napisane w młodości pismo może zagrozić papieskiej władzy i reformom, które ten zamierza wprowadzić. Prawdopodobnie za kradzieżą stoi Niewidzialne Kolegium – tajne stowarzyszenie, które realizuje własne (mhrrroczne!) cele. Riziero rozpoczyna śledztwo, brawurowo wkraczając na salony i do obozów wojskowych. Na swojej drodze spotka wiele charakterystycznych postaci, które pod pozorem uprzejmości snują intrygi i działają podstępnie, nie unikając nawet krwawych rozwiązań...

...a wkraczanie rozpoczyna Riziero od nawiedzenia siedziby kawalerów maltańskich, i już na tym nawiedzeniu Królowa Matka potknęła się oraz utknęła.

Otóż "siedziba kawalerów maltańskich usytuowana była w wysokiej wieży nad starym rynkiem Augusta". Riziero zsiada z konia, przywiązuje go do "resztek jakiegoś muru" po czym "uszedłszy jakieś pięćdziesiąt kroków, dojrzał wieżę. Zszedł wtedy z drogi i wspiął się na filar, którego obtłuczony górny kant sięgał łuku nad wejściem do budowli.. Riziero poświęcił szczególnie dużo uwagi oszklonym drzwiom, za którymi paliło się światło, a które wychodziły na mały balkonik na drugim piętrze wieży. Łuk nad wejściem miał gzyms, a odległość między gzymsem a balkonikiem nie mogła być większa niż dziesięć stóp..."

Hm. Królowa Matka przeczytała to raz. Drugi. Z trudem powstrzymała się, by nie pójść po blok i nie wykonać rysunku celem dopomożenia swej wyobraźni, najwyraźniej szwankującej. Albowiem przed oczyma tej wyobraźni widziała bardzo dokładnie drogę. Wieżę. Filar, łuk, balkonik i gzyms. Osobno. Każdą z tych rzeczy osobno, tak. Wszystko to jednocześnie, połączone w jakąś sensowną całość, nie bardzo. No, ale zmęczona była, gdy to czytała, a poza tym może jej wyobraźnia jest do niczego...

Nic to. Riziero przechodzi po gzymsie na ten balkonik, który Królowa Matka uparcie widzi osobno, wdziera się do wieży i, wiedziony nieomylnym instynktem, trafia do sali pełnej kawalerów maltańskich, którzy "siedząc w dostojnych pozach lub majestatycznie (uważasz, Czytelniku) stojąc obok krzeseł, rozmawiali ze sobą". Nie zadawala to naszego bohatera, który domyśla się, ze serce całej imprezy bije gdzie indziej. Niestety, w drodze do tego gdzie indziej zostaje rozpoznany jako intruz i rozpoczyna się ucieczka po caluśkiej wieży łącznie z piwnicami, lochami i kloaką, z przystankiem na bitwę w kuchni, z której to kuchni uciekli wszyscy poza jednym (potężnej budowy i bojowego temperamentu) uparciuchem. Uparciuch został natychmiast powalony na ziemię, po czym "(Riziero) mógłby wbić szpadę w tę górę mięsa, ale uznał to za przesadę (no, ja myślę! przyp. KM). Lewą ręka uniósł rożen i wycelował go w kołnierz Wulkana, którego szyja spoczywała na brzegu pieca (!). Ciągle jeszcze rozżarzone żelazo musnęło tętnicę szyjną kucharza (!!) oraz z precyzją skalpela przebiło materiał koszuli. Sprawna ręka Riziera wsunęła rożen w wylot pieca, tak że ten wbił się po przeciwnej stronie w obracany żelazny ruszt. Uderzenie wprawiło w ruch mechanizm, który zaczął się wolno kręcić, ciągnąc za sobą wierzgające cielsko kucharza".

A teraz wszyscy się cieszymy jak dzieci normalnie, że dzielny Riziero jednak nie przesadził, strach byłoby pomyśleć, co by było, gdyby się nie pohamował!

Nie znalazłszy tego, czego szukał u kawalerów maltańskich Riziero udaje się do Bolonii, po to, by udać się do Rimini po to, by udać się do Pesaro, i Królowa Matka przysięga, że nic a nic nie przesadza, ale 3/4 czwartego rozdziału opowiada o tym, jak Riziero jedzie. Podróż jego śladem z powieścią w ręku mogłaby okazać się posjonująca, ślad bowiem jest opisany z precyzją Magellana rysującego mapy Nowego Świata, wymieniona jest każda uliczka, którą przejeżdża, każda brama, która wyjeżdża i wjeżdża, miejscowości, które mija, a pośrodku tego geograficznego szału tu i ówdzie natrafić można na dialogi o niczym, w dodatku raczej pozbawione sensu i często niczego nie wnoszące do treści utworu.

Mniej więcej od połowy dzieła Królowa Matka zaczęła się zastanawiać, czy drętwy i udziwniony język tekstu jest winą pisarza (który jest socjologiem wojskowości, i można domniemywać, że napisanie powieści przygodowej było spełnieniem marzenia z dzieciństwa lub rodzajem niewinnego hobby, a nie sposobem zarobienia na życie) czy tłumacza. Włoskiego Królowa Matka nie zna, ciekawość, co tam autor oryginalnie spłodził nie dręczy jej do tego stopnia, by kazać zgłębiać dzieło własnej Siostrze, zakłada jednak, że twory w rodzaju: "Choć nie byli w stanie wypowiedzieć się w sprawie zasadniczej, omawiali z zapałem formę incydentu, która była bardzo interesująca, choć kontrowersyjna" (duże ciastko każdemu, kto zrozumie, co poeta miał na myśli!), "Mamy tu do czynienia z dumną drapieżnicą", "Czekał na nich czterokonny zaprzęg, wyposażony dodatkowo w woźnicę i lokaja" (czterokonny zaprzęg nie "wyposażony" w woźnicę, to byłoby dopiero innowacyjne rozwiązanie!), "...skrzynie i kufry, z których gardzieli wystawały tkaniny i klejnoty, jak również ozdobne karafy", "Riziero, siorbiąc kawę po turecku", "Niech żyje karnawał - krzyczeli różni ludzie", i tak dalej, i tym podobnie, co będzie Królowa Matka pół książki przepisywać, mogą być dziełem tłumacza, a powieść w oryginale mogłaby się okazać w czytaniu łatwiejsza, lub przynajmniej nie tak często jak tłumaczenie wywoływać rozgłośny zgrzyt zębów.

Ale już, już, już Królowa Matka przestaje zwodzić Czytelników zagłębianiem się w meandry językowe, skoro i tak wie, że wszystkich najbardziej interesuje ta libertyńska rozpusta, prawda? Przejdźmyż zatem do libertyńskiej rozpusty :).

Dzielny i ogniście nastawiony do życia nie tylko względem obicia mordy kawalerom maltańskim Riziero obdarza skarbem swych lędźwi trzy damy (coraz to czule wspominając narzeczoną, do której śpieszy na Święta, nie pozwalając jednak rozpraszać się uczuciu) - jedną, która czeka na innego, ale czas jej się dłuży najwyraźniej, więc przyjmuje go na zastępstwo, drugą, którą zła matula zamkła wew komnatce, i której Riziero nie ma szans na oczy ujrzeć, ale nie oczy są przecież w takiej sytuacji najważniejsze, n'est-ce pas?, oraz trzecią, zbolałą wdowę, chwilę wcześniej torturowaną za pomocą gorącego wosku i lesbijskiej miłości. Opis wszystkich tych aktów, ekhm, miłosnych, doprowadził Królowa Matkę do konkluzji, że autor chciał napisać książkę na zupełnie inny temat, ale się wstydził, więc dołożył tu i ówdzie jakiś pojedynek, tam opis wojskowego obozu, całość okrasił geograficznymi detalami i myślał, że się czytelnicy nabiorą. Naiwny.

Wszystkie chwile tarzania się w rozpuście zdarzają się dosłownie ni z gruszki, ni z pietruszki, zgodnie z najlepszymi wzorcami filmów dla baaardzo dorosłych, w których akcja zawiązuje się w stylu: "O, ktoś dzwoni, to nowy listonosz, stary pan Jones odszedł na emeryturę, miło cię poznać, chcesz obejrzeć moją sypialnię i wypróbować te wszystkie gadżety, które trzymam w różowiusich szufladeczkach toaletki?". W Królowej Matce wywołały one szereg emocji, niekoniecznie takich, których życzyłby sobie autor, bowiem - co wyzna Ci, Czytelniku, bez zwłoki - śmiała się ona głośno, chociaż próbowała się hamować ze względu na śpiącą obok progeniturę.

Szczególnie upodobała sobie środkowy podbój naszego junaka, czyli panienkę zamkniętą przez mamusię w pokoiku na zapleczu teatru, pokoiku, co nie jest bez znaczenia, o ścianach z tektury niemalże, których "drzwi i ścianki nie sięgały sufitu, odległość do niego wynosiła około siedmiu cali, gwarantując w ten sposób dopływ powietrza" (ściany i drzwi sięgają w twoim domu do sufitu, Czytelniku? Przebóg, koniecznie coś z tym zrób, inaczej grozi Ci śmierć przez uduszenie!!!).

Za ścianką rzewnie szlocha dziewoja zamkniona przez złą macierz, Riziero, ten rasowy dżentelmen, nie może znieść kobiecych łez, w związku z czym "...wyciągnął sztylet ze stali i wbił go z całej siły w drewniane przepierzenie. Ostrze przeszło z łatwością na druga stronę...", a tymczasem, Drogi Czytelniku "głosik po drugiej stronie przepierzenia umilkł", zaś Królowa Matka dostała pierwszego (lecz wierzaj mi, że nie ostatniego podczas czytania tej sceny) ataku śmiechu, poddając się wizji wyprodukowanej przez jej zwyrodniałą wyobraźnię.

No bo czyż nie mógł nasz bohater pierwej poprosić dzieweczki, by się odsunęła?

Nic to, oczywiście wizja Królowej Matki świadczy o niej jak najgorzej, w rzeczywistości Riziero wykrawa w przepierzeniu zgrabny otwór (pierwej proponując dziewczęciu wyłamanie drzwi, ale dziewczę zakrzyknęło, że je matula zbije. Bardzo jest Królowa Matka ciekawa, co zrobi matula zastawszy drzwi co prawda całe, ale za to wyciętą w ścianie dziurę, a jeśli i Ty jesteś ciekaw, Czytelniku, to Królowa Matka ze smutkiem musi rozwiać Twe nadzieje na rozwiązanie tej zagadki - bowiem gdy tylko nasz dzielny Riziero dokona swego "hej, przeleciał ptaszek", uda się w swoją drogę, nie poświęcając dziewczęciu, zrujnowanej ścianie i wściekłej matuli ni jednej myśli), po czym wkłada w ten otwór różne części ciała, a ataki śmiech Królowej Matki robią się coraz bardziej nie do opanowania. Bo też co ma robić, nieszczęsna, gdy czyta: "Jak biedny obłąkany zamknięty w najdalszej celi szpitala dla wariatów, członek Riziera uderzał miarowo w spodnie, domagając się uwolnienia". Następnie członek ten "...przeszedł entuzjastycznie przez cienką ściankę", aby "jak doświadczony kowal, który chroni oczy przed żarem ogniska i z opuszczonymi powiekami wrzuca do wody przed chwilą odlany metal" "wpychać się i wycofywać, nie przejawiając zmęczenia".

Królowa Matka ma wyobraźnię może i nie najbogatszą, ale za to plastyczną, i doprawdy, wizja dobijającego się obłąkanego kowala miarowo uderzającego w spodnie doprowadziła ja do spazmów. Podejrzewa ona, ze jest to stylizacja na język libertyńskiej epoki, pewna nie jest, bo libertyńska epoka nie jest jej znana zbyt dobrze, ale jednak... scena erotyczna wywołująca u czytającego ataki śmiechu nie jest chyba tym, co autor pragnął stworzyć w długie, bezsenne noce twórczej męki, jak Królowa Matka mniema.

Riziero, dobywając szpady i tego drugiego oręża nieomylnie zmierza do celu, rękopis znajduje na ostatniej stronie ostatniego rozdziału, ale to nikogo nie niepokoi, bo każdy czytający od pierwszej strony wiedział, że tak właśnie rzecz się zakończy, Niewidzialne Kolegium, ta mhrrroczna, tajemnicza organizacja co to miała wstrząsnąć podstawami chrześcijaństwa w zasadzie występuje tylko w tytule, a jacyś jej pomniejsi członkowie zostają wybici do nogi, iście jak rodzina królewska w  "Hamlecie", też na ostatnich stronach, a Królowa Matka wyznać musi, że lektura dostarczyła jej sporo niewinnej rozrywki (i to mimo utknięcia na stronie mniej więcej sto trzydziestej, szczerze się Królowa Matka obawiała, że nie wybrnie i nie da rady ukończyć tak wybornej lektury), oraz że w całej rozciągłości zgadza się z ostatnim zdaniem recenzji macierzystej. Rzecz czytana na głos i z podziałem na role, w dobrym towarzystwie i przy dobrym winie (oraz jedzonku) mogłaby dostarczyć rozrywki zgoła nie do wyobrażenia.

A gdyby tak pominąć wszelkie nazwy geograficzne i topograficzne włoskich miast i wsi zrobiłaby się ona również z pięćdziesiąt stron krótsza, co przy czytaniu na głos nie jest bez znaczenia :D.

Jako tego rodzaju rozrywkę Królowa Matka bardzo płody umysłu pana Battistellego poleca :D.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wigilia. Po raz drugi

Choinka, ubrana w słomiane gwiazdki, kłująca, Królowa Matka ma palce pokłute jak dziewiętnastowieczna szwaczka.

Sto pięćdziesiąt ulepionych pierogów, i jeszcze dodatkowo uszka do barszczu, chociaż i większe, niż zwykle, i mniej, bo się Królowa Matka, na której barki spadał co roku chwalebny obowiązek lepienia uszek, które zawstydziłyby Japończyków stopniem miniaturyzacji, zbuntowała przeciw tradycji.

Opłatek, jak co roku ze ściśniętym gardłem.

Kolędy, których tradycyjnie w pewnym momencie Królowa Matka nie może dalej śpiewać, bo jej się ze wzruszenia łamie głos.
Prezenty.
"Love Actually" jako wisienka... nie, wróć, jaka wisienka, wiśnia, cała wielka, dojrzała, apetyczne wiśnia na torcie...

To już druga Gwiazdka, którą Królowa Matka dostała na kredyt.

Gdy leżała w szpitalnej sali, słaba, zaczyna już zapominać, jak bardzo była słaba (czasem przypomina sobie entuzjastyczne: "Brawo, je pani posiłki siedząc!" i nie chce jej się wierzyć, że tak niedawno przyjęcie pozycji siedzącej było przyczyną gratulacji) i męczyła lekarzy (a dokładniej - Pana Małżonka, który w jej imieniu męczył lekarzy) pytaniami, kiedy wyzdrowieje, i zaczęło docierać do niej z wolna, że ci lekarze, którzy cieszą się, że usiadła samodzielnie w łóżku, wykręcają się od odpowiedzi nie dlatego, że nie wiedzą, nie są pewni, nie umieją podać dokładnego terminu, ale dlatego, że w głębi serca nie są pewni, czy Królowa Matka w ogóle przeżyje choćby kolejny tydzień czy miesiąc...

... otóż wtedy Królowa Matka dokonała obliczeń, powoli, pomagając sobie liczeniem na palcach, bo komórki nie mogła utrzymać w ręku, a liczyć w pamięci wtedy nie była w stanie, i ustaliła, nie bacząc na medyczne wskazania, przeciwskazania, prognozy i procentowe szanse, że musi przeżyć jeszcze 20 lat. To wcale nie jest dużo, i Królowa Matka za te dwadzieścia lat nie będzie wcale stara, i oczywiście będzie to za wcześnie dla jej dzieci, ale jednak wszystkie te dzieci będą miały swoje własne, miejmy nadzieję, że ustabilizowane życie, swoje sprawy, pokończone szkoły, jakieś pomysły na siebie... Dwadzieścia lat. Dwadzieścia pięć to byłoby super, a wszystko co ponad byłby to hojny prezent od łaskawego Losu, ale dwadzieścia lat, dwadzieścia Gwiazdek, dwadzieścia Wielkanocy, dwadzieścia wakacji... to absolutne minimum.

Dziś kończy się druga z tych bezczelnie zaplanowanych, zuchwale rozpisanych na dwudziestolecie przez Królową Matkę Wigilii.


Oby dla Ciebie, Czytelniku, była ona wstępem do spokojnych, pełnych skupienia, najlepszych dla Ciebie, takich właśnie, jak sobie wyobraziłeś, zaplanowałeś, wymarzyłeś, takich, dokładnie takich, jakich potrzebujesz, Świąt.
Obyś zawsze miał jasny cel przed sobą.

W nadchodzącym Roku, i w każdym kolejnym także.

Baaardzo niepedagogicznie :)

Wigilia, wczesne przedpołudnie, Pan Małżonek wraz z Królową Matką kończą ubierać choinkę, dodając to tu, to tam kolejną słomianą gwiazdeczkę, a to miniaturową czerwoną bombeczkę, a to pieczołowicie przesuwając gwieździsty łańcuch, aby lepiej migotał (podczas gdy dwa Młodsze Potomki patrzą na to z kojca z otwartymi buziami, a dwa Starsze Potomki rżną w jakąś grę, głuche na prośby Rodziców, by przybyły i uczestniczyły w tym Jedynym Momencie W Roku), oraz jak co roku zastanawiając się, co by tak zatknąć na szczycie, bowiem - też jak co roku - zapomniało się kupić/ zrobić/pożyczyć stosowny osprzęt, jak był jeszcze czas po temu.


Pan Małżonek (filozoficznie) - No cóż, nie potrzebujemy kolejnego czubka, w końcu mamy cztery...

Oto cała (smutna ?) prawda przy święcie :)...

niedziela, 23 grudnia 2012

Oczekiwanie

Wszystko już jest. Prawie.

Podłaźniczka z gwiazdami dla Matki Królowej Matki - wreszcie skończona, ...




... Anioły dla rodziny - popakowane i gotowe do wylotu, ...



pierniczki upieczone, polukrowane i obłożone klątwą, która ma spaść na każdego, kto je ruszy przed jutrzejszym dniem ;), ...



podobnie, jak ciasteczka cynamonowe, zdobione świątecznymi żelkami, ...


dom ozdobiony, już to choinkami, zrobionymi z szyszek przez Potomków, ...


już to choinkami, porozwieszanymi to tu, to ówdzie przez Królową Matkę, ...




już to piernikowymi ludzikami, które wczoraj Potomki malowały z zapałem cukrowymi pisakami, i które wyglądają może trochę jak powieszone ofiary linczów, ale liczą się intencje, a one były pełne jak najgorętszych uczuć, ...


i tylko choinka, wystawiona na taras, czeka jeszcze na ubranie.

A prezenty na popakowanie.

I już.

I można zacząć czekać.

Królowa Matka uwielbia czekać.

I uwielbia, gdy cały świat jej w tym czekaniu towarzyszy :).

piątek, 21 grudnia 2012

Przesilenie

Z wszystkich memów (a imię ich legion), które oglądała Królowa Matka przy okazji Końca Świata najbardziej (albo prawie najbardziej) spodobał jej się ten:


Nie dość, że w sumie optymistyczny, to niewątpliwie prawdziwy :).

A tymczasem według Nie-Ubarwionych-Euro-Amerykańską-Histerią wierzeń Majów świat wszedł po prostu w nowy cykl.

A tymczasem  dziś o 12.12 nastąpiło zimowe przesilenie. Ta chwila, którą świętowała ludzkość od początku swego istnienia - chwila, gdy Ciemność ustępuje i powraca dające Życie Światło.

Jeszcze tylko minuta, jeszcze mały, malutki momencik, śmieszne parę sekund i ...

... i witaj w Nowym Świecie, Czytelniku, witaj w Dniu, gdy odradza się Słońce, by objąć panowanie nad światem, gdy odchodzi Stare, a rodzi się Nowe, witaj w Pierwszym Dniu Nowego Roku Majów :).

Oby był on dla Ciebie lepszy, niż ten, który minął :).

Szczęśliwego rozpoczynania na nowo!

czwartek, 20 grudnia 2012

Wszystkie końce świata

Swój pierwszy koniec świata przeżyła Królowa Matka wieki temu, w zeszłym tysiącleciu, roku nie pomni, ale do liceum wtedy chodziła, i otóż pewnego dnia ktoś w klasie oznajmił, że gdzieś przeczytał (czasy były głęboko przedinternetowe i nie każdy miał dostęp do wszystkich informacji za sprawą wpisania dowolnego hasła w dowolną wyszukiwarkę i jednego kliknięcia), iż koniec świata nastąpi za kilka dosłownie dni. Miał to być czwartek, a na ten własnie czwartek historyczka Królowej Matki zapowiedziała masywną klasówkę. Klasówki historyczka zawsze robiła wyjątkowo wręcz masywne, kucia było do nich co niemiara, a szans, że nauczy się wszystkiego, raczej niewiele, tak więc wiadomość o końcu świata przyjęta została ze stosownym entuzjazmem. W środę po lekcjach Królowa Matka i jej Najbliższe Koleżanki czule i z powagą żegnały się na przystankach autobusowych oraz pod kolejnymi klatkami kolejnych bloków, umawiając się na "dziś wieczór, pod bramą u świętego Piotra", a nazajutrz spotkały się w szkole wielce zdegustowane faktem, że klasówkę z historii jednak trzeba będzie napisać.

Kolejny nadszedł w późnych latach dziewięćdziesiątych, zapowiadał go badacz i znawca pism Nostradamusa, ale ten Królowa Matka zlekceważyła, ponieważ przywiązana była do daty 2000, którą z końcem świata niezłomnie łączyła jej prababcia, karmiąc młody i niewinny umysł Królowej Matki wizjami trzydniowych ciemności, piętnaście razy poświęconych gromnic jako jedynego źródła światła i spadającym z nieba ogniem (co się kłóciło z tymi gromnicami jako jedynym źródłem światła, bo przecież taki ogień też świeci, prawda? Oraz Królowa Matka w dziecięctwie bała się tego roku 2000,  owszem, lecz nieprzesadnie, przekonana, że nie dożyje, bo to przecież za tyyyyle lat, no tyle, że tego w zasadzie nie dożyje nikt).

W 2000 roku okazało się, ku zaskoczeniu Królowej Matki, że jednak ludzie żyją tak długo, i nie dość, że żyją, to nie mają jeszcze ni męża, ni dziatek, bowiem uważają, że są na to za młodzi. Dzięki tej, budzącej zgryzotę jej Rodzicow, postawie, nie musiała martwić się o drobne dzieciątka, a wyłącznie o siebie, a w ogóle okazalo się, ze najbardziej musi martwić się nie spadającymi z gniewnych Niebios rozżarzonymi kawałkami meteorytów, ale Pluskwą Milenijną, wskutek ktorej pierwszego stycznia 2000 roku mogla obudzic się nie tyle z Płonącym Meteorytem za oknem, ile bez oszczędności, dostępu do konta, no i bez internetu, który już wtedy, i owszem, był.

Jakiś koniec świata majaczy się jeszcze Królowej Matce w roku 2006 (czy tam 2005), poinformował ją o nim jej wlasny uczeń, który twierdził, że nie powinna nic zadawać na kolejną lekcję, bo i tak się ona w związku z końcem swiata nie odbędzie (ach, to koło życia!). Ponadto twierdził, że założył się z kolegą o milion, że ten konkretny koniec świata się nie odbędzie, co Królowa Matka podsumowała krótko, że nazajutrz okaże się o milion bogatszy, co istotnie powinno było się zdarzyć, ale istnieje obawa, że kolega okazał się niewypłacalny.

Aż nadszedł wreszcie rok 2012.

- No i mamy rok końca świata! - uświadomił Królową Matkę jakiś jej Znajomy, na co Królowa Matka odparła beztrosko i lekkomyślnie, że dla niej jest to Rok Euro, a koniec świata, i owszem, nastąpi, jeśli Polska zdobędzie w tym Euro mistrzostwo Europy, li i jedynie. Czyli możemy być tacy więcej spokojni.

Wyznaczona data końca świata zbliżała się nieubłaganie, i równie nieubłaganie stosunek do niej Królowej Matki robił się silnie zbliżony do tego prezentowanego przez redakcję "Polityki", która napisała: " Czy koniec świata rzeczywiście nastąpił, poinformujemy w następnym numerze", czyli więcej swobodny, i nic a nic nie myślała ona o tym, że - jak radzą specjaliści - należało łagodnie tlumaczyć dzieciom, że nie ma się czego bać, bo kto wie, czego się biedactwa nasluchały od kolegów w szkole. No, skonfronowałaby tych specjalistów Królowa Matka ze swoim Pierworodnym, ciekawe, co by powiedzieli :)!

Królowa Matka do swojej Matki (w tonie hi, hi, hi, cha, cha, cha, oraz nie przejmując się Potomkami, które pozornie oglądają bajeczkę o dinozaurach, ale uszka mają dłuuugie, jak króliczki) - Żeby tylko koniec świata nie nastąpił akurat w momencie, gdy samolot z Siostrą będzie kołował nad lotniskiem, bo okaże się, że nie ma już gdzie wylądować...
Potomek Młodszy (niespokojnie, z oczkami jak spodki) - To taki żart jest, prawda, mamo?
Krolowa Matka (uspokajająco) - Oczywiście, że tak, kotku.
Potomek Starszy - To w piątek ma być ten koniec świata?
Królowa Matka - Tak mówią...
Potomek Starszy (z bolesnym rozczarowaniem) - Szkoda, że nie w czwartek! Minęłyby mi zajęcia na basenie...

Tak więc, jak widzisz, Drogi Czytelniku, gdyby to Potomek Starszy był Demiurgiem świat nie istniałby już dziś, a Ty nie czytałbyś tej notki :))).

A w ogóle.

Żadnego końca świata nie będzie. Królowa Matka dostała od Koleżanki to cudo



 i po prostu musi zobaczyć je na choince :).

wtorek, 18 grudnia 2012

Potomek Młodszy rzuca klejnotami swych przemyśleń :).

Potomek Młodszy (z entuzjazmem) - Mamusiu, taki cekinek ci znalazłem, i wymyśliłem, że ci dam, a ty wytniesz takie kółeczko, i nakleisz to kółeczko, a potem nakleisz cekinek, i to będzie tak ładnie! Taki miałem pomysł, fajny pomysł, prawda? Bo ja mam dziś burzę mózgu!

Ostatecznie skończyło się na tym, że on sam naklejał, i rzeczywiście jest ładnie :).


***

Potomek Starszy i Potomek Młodszy oglądają program przyrodniczy.

Potomek Młodszy - Zwierzęta sa mądrzejsze od ludzi, prawda, mamusiu?
Królowa Matka (filozoficznie) - Cóż, niektóre zwierzęta od niektórych ludzi niewątpliwie tak...
Potomek Młodszy - Mają bystre oczy i zwinny węch... Tylko mówić nie umieją.
Potomek Starszy (z ognistym protestem) - One mówią, to tylko ludzie ich nie rozumieją!
Potomek Młodszy (przekonany przez Przedmówcę) - No tak, dla zwierząt ludzie też nie mówią, tylko bzykają! Mam całkowitą prawdę, prawda, mamusiu?

Ekhm... no w zasadzie... co do meritum... to tak, całkowitą :).

***

Potomki spożywają podwieczorek, w skład którego wchodzą (rozmrożone) maliny. Pompony pożarły swoją część w tempie przynoszącym zaszczyt ich młodocianemu apetytowi i - kierując się niezłomną logiką podpowiadającą im, że jeśli ktoś jeszcze nie zjadł, to pewnie mu nie smakuje, a one chętnie ulżą losowi i talerzowi takiej nieszczęsnej osoby - poszły żebrać o poczęstunek do Potomka Mlodszego.

Potomek Młodszy (opędzając się od Braciszków jak od wyjątkowo nachalnych os) - Idź sobie! Mamo!!! Weź ich!!! Oni dziś mają agresję na maliny!!!

I trudno się dziwić, zimno, buro, a tu pachnie latem... każdy by ją miał. Tę agresję :D.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Potomek Młodszy ma serce wielkie, że ho, ho :)

Królowa Matka z Potomek Młodszy wracają sobie spacerkiem z przedszkola.

Potomek Młodszy (tradycyjnie) - Mamo, a co dziś jest na obiad?
Królowa Matka - Makaron w sosie keczupowym (słowo "pomidorowy" jest w domu Królowej Matki surowo zabronione) z pesto i czosnkiem.
Potomek Młodszy (też tradycyjnie jeśli chodzi o tę konkretną potrawę) - Hura! Kocham makaron! (po - krótkiej, na szczęście :) - chwili namysłu) I ciebie, mamo, też.
Królowa Matka (niepewnie) - Mam nadzieję, że trochę bardziej, niż makaron...
Potomek Młodszy (z perlistym śmiechem) - Bardziej, mama!...
Królowa Matka (oddychając z ulgą) - No to uff...! ... bo wiesz, jednak poczułabym się nieco dotknięta, gdybyś mnie kochał mniej...
Potomek Młodszy (kończąc myśl) - ... bo przecież z makaronem się by nie mogłem ożenić!
Krolowa Matka (z gwałtownym zainteresowaniem) - A ze mną możesz?
Potomek Młodszy (z absolutną, spokojną pewnością) - No pewnie.

Aha.

Dobrze przynajmniej wiedzieć, że Królowa Matka dzieli swój kącik w sercu Potomka Młodszego z nie byle... czym :).

piątek, 14 grudnia 2012

Królowa Matka wygrywa :D

Królowa Matka konkurs wygrała :).

Bloga "Kawa z cynamonem" Królowa Matka podczytywała wiernie prawie od początku jej przygody z blogosferą, czyli od półtora roku, czasem nawet coś nieśmiało skomentowała, naprawdę nieśmiało, bo raczej nie ma specjalnej odwagi, by odzywać się na blogach bogatych latami, doświadczeniem i gronem wielbicieli, ale głównie czytała sobie, już to chichocząc, już to śmiejąc się w głos, już to notując w pamięci i na licznych karteluszkach tytuły filmów i książek, z którymi się powinna zapoznać.

Ale cała jej niesmiałość poszła w kąt smutno sobie chlipać (wiedziała bowiem, że jest na straconej pozycji) od chwili, gdy oko Królowej Matki spoczęło na tym tytule. I nie tylko spoczęło, ale nawet zagłębiło się w lekturę, a Królowa Matka doczytawszy, że przewspaniałą, godną tytułu Szajsu Roku książkę otrzyma osoba, która największy Szajs, jaki widziała lub czytała opisze, natychmiast poczuła się zwyciężczynią, że tak nieskromnie wyzna.

Poczuła się, ponieważ jej udziałem było obejrzenie Szajsu Stulecia. Co najmniej. I Królowa Matka ten Szajs opisała, co można pod notką z ogłoszeniem konkursu sobie przeczytać, ale nie trzeba, bowiem pijana dumą z wygranej Królowa Matka się tu powtórzy, ubogacając relację o (liczne, miejmy nadzieję) szczegóły zarówno fabuły dzieła, jak i okoliczności, w jakich dostąpiła zaszczytu pochłonięcia go osłupiałym wzrokiem.

Otóż dawno, dawno temu... no, przed pierwszą wojną światową to nie bylo, ale przed poznaniem Pana Małżonka i owszem, Królowa Matka spotykała się regularnie z grupą koleżanek na czymś w rodzaju piżama party. Każde z takich piżama party uwieńczane zostawało obejrzeniem wiekopomnego Szajsu, ponieważ - jak stwierdziłyśmy przy którymś spotkaniu, obserwując zawsze towarzyszące podobnym spotkaniom wydarzenia- jedna z koleżanek dysponowała tajemniczym talentem - zaproszenie jej gdziekolwiek skutkowało... no, zbiegało się z puszczeniem w TV, na jakimś popularnym kanale (obowiązkowo) wyjątkowej jakości filmu. Filmu klasy "W". Albo i "Z". Filmu, przy którym kręcone z ręki przez podciętego wujka Maćka wyczyny stryja Romana na imieninach u babci Janki były głębokimi w wymowie, pelnymi symbolicznych treści etiudami dokumentalnymi. Filmy te oglądałyśmy w związku z tym w towarzystwie o zbliżonym poczuciu humoru, uwielbieniu absurdu i  innych takich, zazwyczaj przygotowywałyśmy sobie pokarm w rodzaju ciast i ciasteczek oraz sałatek, a do picia - mleko (gdyż picie czegoś innego w połączeniu z doznaniami filmowymi mogłoby nas nazbyt już oszołomić, a kto wie, czy nie i zabić) i przeżywałyśmy. Było super , a jedna z nas została potem doktorem filmoznawstwa, specjalistką od kina szekspirowskiego, rzec można zatem, że przeszła długą i wyboistą drogę od kina klasy Z do najbardziej wyrafinowanych dzieł filmowych świata :).

Z licznych tytułów (niewątpliwych) przebojów filmowych, jakie dane było Królowej Matce zgłębić w tym porywającym towarzystwie na czoło wybił się film “Miraż”.

Film “Miraż” pochodził nie wiadomo, z którego roku, prawdopodobnie z początku lat 90-tych, akcji też już Królowa Matka nie pamięta w niezbędnych detalach, na pewno rzec można, że dzieło to był (zdaje się) horror-thriller, akcja rozgrywała się na pustyni, na której szalał patologiczny zabójca, i na którą, oczywiście, pojechała sobie w ramach wycieczki krajoznawczej grupa przyjaciół. Pojechali specjalnie po to, aby rozdzielać się w najmniej spodziewanych momentach i dawać się pojedynczo dopadać psychopacie, który już to zarzynał kogoś piłą, już to zakopywał po szyję w piasku i przejeżdżał quadem (alibo też motocyklem, był to jednakże motocykl z wszech stron obudowany i wyglądał naprawdę groźnie), już to przywiązywał łańcuchem do jedynego na całej pustyni drzewa i rozrywał na części łańcuchem, uprzednio przytwierdzonym do ofiary.

Rozdzielanie następowało zawsze w scenach poprowadzonych zgodnie z wszelkimi zasadami suspensu, w wiarygodny i co do szczegółu dopracowany sposób, Królowa Matka nie pomni szczegółów, ale były one mocno w tym stylu - "Och - mówił na przykład  Bohater Nr 1. - jakże ten przestępca jest groźnym, nie rozdzielajmy się, razem mamy większe szanse!". "Absolutnie się zgadzam - zgadzał się Bohater Nr 2 - rozdzielanie się to samobójstwo! Ale, wiecie, właśnie sobie uświadomiłem, że to jest godzina, o której zwykle medytuję, nazbyt się czuję pobudzony, gdy nie uspokoję umysłu, tak więc idźcie dalej, ja się tu wyciszę przez kwadransik i was dogonię!", i - jak zgadnie każdy wyrobiony Pożeracz Thrillerów - był to ostatni kwadransik w życiu naszego jogina.

Pod koniec (Królowa Matka waha się, czy ujawnić końcówkę, bo może ktoś zechce obejrzeć… i jedyne, co jej na to pozwala to świadomość, że prawdopodobieństwo obejrzenia przez kogokolwiek tego Pomnikowego Dzieła jest bliskie zeru absolutnemu)  psychopatycznym mordercą okazuje się być jedna z dziewcząt z grupy przyjaciół, która dokonywała wyżej opisanych moralnie odrażających czynów pod wpływem ataków rozdwojenia jaźni, i jak jej się ta jaźń rozdwajała, ona mordowała, mszcząc się za coś, ale za co to Królowa Matka nie pamięta.

(Chwila refleksji - i zapewne w czasie tego rozdwojenia produkowała te quady, tę odzież skórzaną z hełmem motocyklisty zasłaniającym twarz, te łańcuchy, piły i broń palną, oraz łopatę do zakopywania silnego, zdrowego, przytomnego mężczyzny po szyję, a potem je anihilowala w tajemniczy sposób, ponieważ oddalając się od przyjaciół w niewinnych podskokach odziana była zawsze jedynie w szorty i top na ramiączkach, a jako Postrach Pustyni występowała spowita od stóp do głów w żałobną czerń, w hełm motocyklisty i gogle zasłaniające twarz, że już Królowa Matka nie wspomni o licznych gadżetach, którymi dysponowała, po czym wracała do grona umniejszonego o jednego Przyjaciela znów odziana w szorty i koszulkę, oraz nie tylko bez gadżetów i/lub zadrapań, ale nawet nie zasapana, chociaż, jak domniemywuje Królowa Matka, zakopanie żywcem po szyję prawdopodobnie wierzgającego i protestującego przeciw zakopaniu faceta powinno ją chociaż troszeczkę wyczerpać, koniec refleksji, wracamy do ad remu)

Scena, gdy morderczyni dowiaduje się, że jej się rozdwajało, była majstersztykiem filmowego wyrazu – kamera uczyniła najazd na twarz panienki i zastygła, panienka też zastygła i patrzyła tępo przed siebie, grając twarzą, jak Królowa Matka mniema. Przyszła Pani Doktor Filmoznawstwa wyszła do kuchni herbatę sobie zrobić, czajnikiem pstryknęła (rycząc z głębi trzewi: "I co robi?", a my odrykiwałyśmy: "Patrzy!!!"), zalała, co trzeba ("A teraz co robi?!". "Cięgiem patrzy!!!"), wróciła z herbatą do pokoju – a panienka furt tą twarzą grała, na jednym, długim (baaardzo długim!) ujęciu.

Tekst, który wygłasza jeden z bohaterów tuż przed bolesną śmiercią (rozdarciem na dwoje za pomocą quada, łańcucha i drzewka, a nic nie był, chłopczyna, tą śmiercią przejęty, nie płakał, nie błagał o litość, nie bał się, nie rzucał nawet nerwowych spojrzeń wokoło w daremnym poszukiwaniu jakiejś drogi ratunku, no powiada Królowa Matka, prawdziwy mężczyzna!) “Spotkamy się w przestrzeni międzyastralnej!” weszło do naszego jezyka jako wyrafinowana i pełna złowrogich treści groźba.

Aha, a obowiązkowo wręcz trzeba dodać, że reżyser, scenarzysta, główny męski bohater, kompozytor i jeszcze coś (ale też Królowa Matka nie pamięta, co, zakłada, że producent) w tym filmie to była jedna i ta sama osoba, taki, nieprawdaż, człowiek renesansu.

Co się Królowa Matka naszukała dzieła, aby zgłębić ten majstersztyk reżysersko-aktorsko-scenariuszowy raz jeszcze ludzkie słowo nie wyrazi, szukała, googlała, pytała znajomych...  i nic. Przyjaciel Gugiel wyświetlał jej przeróżne inne "Miraże", a to taki z 1965 r. z Gregory Peckiem i Walterem Matthau, a to sensacyjny dramat produkcji radzieckiej, ale tego jedynego prawdziwego nie znalazła. Podejrzewa ona, że Film padł ofiarą tłumaczy, którzy przełożyli coś angielskiego na coś zupełnie innego (w końcu kto by od "Wirującego sekssu" potrafił dojść do "Dirty dancing" gdyby nie ten szczęśliwy przypadek, że film jest znany, a wręcz kultowy?) co sprawiło (a w każdym razie pomogło), że na zawsze pochłonęły go mroki ludzkiej, niewdzięcznej niepamięci, i tylko Królowa Matka tą oto notatką sprawia, że geniusz jego błysnął na chwilę niczym gwiazda w mrokach niesłusznego zapomnienia...

... oraz sprawił, że Królowa Matka wygrała książkę reklamowaną jako Świąteczny Szajs.

Którą zamierza przeczytać.

I zrecenzować.

Czujcie się uprzedzeni :D


PS. A otóż, niespodzianka :)! Okazało się, że film widział ktoś jeszcze poza czterema koleżankami Królowej Matki (i nią samą :)). W komentarzu pod jej wpisem znalazła Królowa Matka notkę Claudette i okazało się także, że tłumacze nie zaszaleli, a Królowa Matka zapamiętała Dzieło pod oryginalnym tytułem.

Okazało się też, że ten reżyser, dźwiękowiec, kompozytor, scenarzysta i co tam jeszcze to nie była jedna osoba, tylko kilka o tym samym nazwisku, musi bracia albo kuzyni. Co oznacza, że Dzieło spłodził nie Człowiek Renesansu, ale że produkcja filmu to był taki Family Business.

Co widać było, wierzaj, Czytelniku, w każdym kadrze :).

środa, 12 grudnia 2012

Szkoda zmarnować taką śliczną datę :D

12.12.12 :))). Powtórzy się za tysiąc lat, a tego to, Królowa Matka się obawia, nie doczeka jednak, i to mimo wrodzonego uporu, niekoniecznie zaś wyłącznie na skutek pesymistycznych przewidywań lekarskich :))).

Przy okazji ślicznej daty tak sobie wrzuci tu Królowa Matka, kompletnie a propos niczego, zdjęcie, które jej podesłała Życzliwa Dusza na Facebooku:




i jakkolwiek Królowa Matka wie, że to baaaardzo niepedagogiczne, a także i rujnujące charakter, budujące traumę oraz ojejciu, jakie złe, odziewanie Dzieciątek w koszulki z napisami sugerującymi, że trafiły do Rodziców nie potrafiących od rana do wieczora cieszyć się z przywileju, którego dostąpili, Królowa Matka nie dość, że tych Rodziców rozumie, to jeszcze sobie popatruje na zdjęcie z rozkoszną świadomością, że ją spotkał przywilej o jedno Pacholątko mniejszy, i - ściągając jedno ze stołu, odczepiając od łydki albo wyciągając spod schodów z okolic kociej kuwety i kątem oka dostrzegając, że drugie znów bawi się lampką zapalając ją i gasząc, i tylko czekać, aż wreszcie zrzuci ją sobie na ten durny łeb (a to solidna, żeliwna lampka ze szklanym kloszem), nie musi w dodatku zastanawiać się, co robi i gdzie jest trzecie :D.

Za co jest Losowi... no cóż, jednak wdzięczna :).

sobota, 8 grudnia 2012

Na całej połaci...

... szron :)...

W przeróżnej postaci - szron.
Na siostry i braci
Zimowy plakacik - szron... szron.

Na naszą równinę - szron...*


Śnieg to jest, powiada Państwu Królowa Matka, ubogi krewny i to taki, co zaledwie klitkę dostaje, by mieszkać przy rodzinie i robić za cichego służącego gospodarzy, w porównaniu ze szronem. Kto widział zaledwie ośnieżone pocztóweczki i inne gwiazdkowe landszafciki, i doznawał zachwytu na ich widok mniemając, że oto ujrzał Prawdziwe Piękno, ten nic zaprawdę nie widzial.

Na to, co z takim landszafcikiem robi szron doprawdy nie ma słów.

Królowa Matka od lat (na pewno odkąd tu mieszka i ma landszafciki w dowolnej porze roku za oknem, ku podziwianiu i porównaniu) uważa, że nie ma możliwości, by zrobić szronowi dobrego zdjęcia. Próbowala wielokrotnie, próbowal Pan Małżonek, inne osoby próbowały - i zawsze to, co było fotografowane okazywało się piękniejsze od zdjęcia. Szron to jest taka pociecha od losu dla tych, ktorzy maja dość zimy, pragna lata, albo chociaz wiosny, albo nawet i jesieni, byle nie zimy!!! - a potem wstają rano, odsłaniają okna i oooooch!!!

Za oknem czary.

- Mamo! - woła Potomek Starszy, przyklejony do szyby. - Mamo, jak pięknie!!! Przecież te sosny powinny być zielone... nawet zielone drzewa nie są zielone!!! Wszystko jest białe i migocze!!! Mamo, cały świat wygląda jak obsypany cukrem!

No właśnie.

A jak dobrze sfotografować migotanie :)?

Co zaś się robi, gdy ma się już za oknem mróz i szron, migoczacy w slońcu, sikorki, te kolorowe pomponiki na cieniutkich nóżkach, oblepiajace wywieszone na drzewach i domku dla ptaków kule (i czasem z rozpędu obijające się o szyby w akcji "która pierwsza się dopcha do największej/ najbardziej pełnej słonecznika/ zauważonej przez najmniej innych sikorek kuli"), a w ciepłym domu Potomki płci dowolnej (w wypadku Królowej Matki wyłącznie męskiej, ale to nie jest obowiazkowe) i święta za pasem?

Otóż wtedy miesza się w jednej misce półtorej szklanki mąki, pół szklanki brązowego, białego lub trochę takiego, a trochę takiego, według uważania oraz domowych zasobów, cukru, półtorej łyżeczki proszku do pieczenia, półtorej łyżeczki przyprawy do piernika, szczyptę soli i dwie duże łyżki kakao,

w drugiej misce - pół szklanki mleka, jedną trzecią szklanki oleju, jedno jajko i dwie-trzy łyżki kwaśnej śmietany,

dorzuca się czekoladę, pokrojoną w kawałeczki (bo niby czemu nie?),

miesza się to wszystko, naklada do natłuszczonych (albo wyłożonych papilotkami) muffinowych foremek, piecze około 20 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni...


... i dosłownie po krótkiej chwili ma się dom pełen świątecznych aromatów, wydzielanych w dodatku przez coś, co można zjeść ze spokojnym sumieniem, a nie wijąc się w poczuciu winy, że ogołaca się domową spiżarnię z tego, co powinno w szczelnie zamkniętej puszce czekać do Gwiazdki :).

* Żeby nie było, Królowa Matka doskonale wie, że tam powinno być "śnieg", nie "szron". Ale co ma robić, skoro tu jest szron :).

czwartek, 6 grudnia 2012

Co można znaleźć w butach :)

Słonie można znaleźć :).


Królowa Matka po raz pierwszy ujrzała te słonie tutaj i doznała klasycznego coup de foudre. Jak dotąd nie za chętnie robiła zabawki, nawet te najpiękniejsze wydawały jej się, cóż, trochę stratą czasu (już pomijając, że te najpiękniejsze były i są całkowicie poza zasięgiem jej twórczych możliwości), powatpiewała, czy ktokolwiek chciałby się nimi bawić, a robić coś po to, by mieć jeszcze jedną rzecz do odkurzania i prania raczej jej się nie chciało, tak w temacie słoni popadła w istne upośledzenie umysłowe, charakteryzujące się ślinieniem się, głupawym uśmiechem zachwytu i wydawaniem z siebie dźwięków w rodzaju "ojejciu, jejciu, jejciu, jakie one są słoooodkie!".


Te słonie mają w sobie wszystko, co Królowa Matka kocha - widać, że to słonie, a jednocześnie nie są wcale słoniowate, śmiałe a nietypowe w liniach, zabawne, ale nie w wysilony sposób, z rysem oryginalności, którego nie sposób ukryć, nawet gdyby się chciało...

No i są to doskonałe twory typu "wool eaters", czyli to, co dziergacze (ZAWSZE mający za szafą, w szafie, pod łóżkiem czy gdzieś tam worek pełen małych kłebuszków, z których nic się zrobić nie da, a wyrzucić żal).


Pędzona zachwytem, Królowa Matka od pierwszej chwili wiedziała, że co, jak co, ale tego słonia wykona własnemi ręcami. A nawet wymyśliła, że wykona cztery słonie, po jednym na Potomka, zaś zbliżające się mikołajki (będące przy okazji dniem imienin Potomka Starszego przecież!) wydały jej się przednią po temu okazją.

No, może wczoraj około północy, gdy kończyła w pośpiechu uszy czwartego słonia i nade wszystko chciała iść spać, a czekało ją jeszcze haftowanie czterech par zamkniętych ocząt okazja wydawała się jej mniej przednia...


... ale bardzo, bardzo zadowolona z tego, że się nie poddała była dziś.

Gdy okazało się, że (czego podświadomie obawiała się cały czas tworzenia chyłkiem, gdy późnymi wieczorami Potomki już spały) słonie podobają się nie tylko jej :).



wtorek, 4 grudnia 2012

Śnieg

Padał dziś śnieg.

Pierwszy w tym roku. A przynajmniej pierwszy, który widziała Królowa Matka.

Nie zachwyciło jej to, o nie. Wiadomo, czym jest śnieg dla każdej Matki, nie tylko Królowej - breją, która wlewa się podstępnie do dziecięcych bucików każdym otworem, z góry, przez dziurki od sznurówek i zdawałoby się, że nawet podeszwami, choćby były one nowiutkie, nieskazitelne i szczelne niczym kadłub łodzi podwodnej, koniecznością wstawania co najmniej kwadrans wcześniej, bo ubieranie Rozkosznej Czwóreczki w kombinezony, kurtki, szaliczki, czapeczki, rękawiczki, kozaki i insze inszości to jest spora operacja logistyczna, koniecznością wychodzenia do szkoły i przedszkola też co najmniej kwadrans szybciej, bo ma się tę słodką pewność, że Potomki poddawać się będą imperatywowi, by wleźć w każdą, najmniejsza nawet zaspę, sprawdzić, czy lód na każdej kałuży pęknie, czy nie pęknie, jak się na nią skoczy, oraz będzie je trzeba ściągać z trawnika, bo to tam śniegu będzie najwięcej i będzie najfajniejszy, a także wyrobienie w sobie postawy zen i poddawanie się bezrefleksyjnie (poddanie się refleksyjne mogłoby skutkować zadławieniem się ze złości) faktowi, że wracać ze szkoly i przedszkola będzie się dlużej o wieeele więcej niż zaledwie kwadrans, z wszystkich powyżej podanych przyczyn plus jeszcze z tej, że z powrotem do domu to już sie w ogóle nie trzeba spieszyć. Zaś pozbawiona wyrobionej postawy zen Krolowa Matka mogłaby popaść w bezproduktywny i rujnujący równowagę w rodzinie szał na widok Potomka (albo i dwóch) po raz kolejny włażącego w zgromadzony na poboczu śnieg lub śniegową, rozpaćkaną breję, która to breja tak cudownie chlapie, mamusiu, pod nogami!

Słowem, Królowa Matka śnieg uważa bardzo, owszem, ale raczej na świątecznych pocztówkach i w filmach familijnych, w których roześmiane rodziny przyodziane w swetry o ornamentyce świątecznej wychodzą radośnie przed dom porzucać się śnieżkami, i żadna breja nie wlewa im się do butów, nie grabieją im ręce, nie zaczyna lecieć z nosa, nie wracaja do domu przemoczeni do nitki (plus jeszcze ze zmoczonymi pod czapką włosami, oraz Królowa Matka bardzo jest ciekawa, z czego oni robią te swetry), tylko wygladają krzepiąco, świątecznie i tak, jak tylko Amerykanie z Hollywood wyglądać potrafią.

Ale dziś na padający śnieg patrzyły Pompony. Z buziami otwartymi z wrażenia, z oczami jak pięciozłotówki, biegały od okna do okna, i on tam był! W jednym oknie! W drugim! W trzecim!!! Podbiegały do Królowej Matki i ciągnęły ją, wskazując paluszkami nadzwyczajne zjawisko, z rozentuzjazmowanym: "O! O! Oooo!" na ustach, całkowicie zdumione i zachwycone.

Już widziały śnieg, są przecież styczniowymi dziećmi i w śnieżny dzień wracały ze szpitala do domu. Rok temu też go oglądały, we własne urodziny chociażby. Nie pamiętają tego, i tegorocznego śniegu też nie będą pamiętać. I za rok przeżyją kolejną, wielką radość i to wielkie, dostępne tylko dzieciom zdumienie, że dzieje się coś takiego wspaniałego, tak wspaniałego, że zapierającego dech.


Ten szczery zachwyt, to zdumienie, odbierające głos, ta fascynacja niezwykłym zjawiskiem, to skupienie, z jakim się je bada, przylepiając buzię do szyby, ten świat, który jest pełen niezwykłych rzeczy i ciągłych zaskoczeń, to wszystko, o czym się nie pamięta, będąc Dużym Człowiekiem.

Jak dobrze mieć kogoś, kto przypomni.