Wszelkie zastrzeżenia poczynione przeze mnie na początku pierwszej części omówienia "Powtórki" pozostają w mocy, nie powtarzamy ich więc i niezwłocznie przechodzimy do ad remu.
Wszystko, jestem tego świadoma, wszystko to, co napisałam w poprzednim poście można - przy odrobinie złej woli - uznać za nic więcej jak tylko szukanie dziury w całym. Każdą z wypunktowanych rzeczy można było bowiem poprawić na etapie rękopisu i nic tu nie ma do rzeczy moje prywatne przekonanie, że książkę z taką ilością literówek i błędów językowych należy po prostu przepisać na nowo. Ja tak uważam, redakcja może uważać, że wystarczy usiąść, przeczytać, pozaznaczać, skłonić autora do poprawienia literówek, błędów logicznych oraz niezręcznych sformułowań i już, książka jak ta lala!
W związku z czym można by założyć, że się ordynarnie czepiam, nie chcąc przejść do porządku dziennego nad paroma przejęzyczeniami oraz konstrukcją zdań, których swoim prostym rozumem nie pojmuję (chociaż, powodowana podłym charakterem i zawodową zawiścią - czas przestać udawać! - ujęłam w dłoń ołówek i policzyłam. W czternastu zdaniach na stronach 152-153 Pan Autor siedem razy użył słowa "postać", co daje nam średnio pół "postaci" na zdanie, a to chyba jednak pozwoli się nawet najbardziej zagorzałym wielbicielom niepowtarzalnego stylu pana Marcela zawahać nim zaczną unosić się nad doskonałością języka, którego ten używa).
Aby przekonać się, że nie chodzi wyłącznie o literówki i nadużywanie słowa "postać" rzucamy okiem na kolejną rubryczkę tabelki pod wdzięcznym tytułem
Patolog stwierdził, że dziewczyna zmarła w wyniku obrażeń wewnętrznych i wykrwawienia, które nastąpiło po śmierci.
Na wypadek, gdyby ktoś nie zrozumiał powolutku powtórzę.
Patolog stwierdził, że ofiara zmarła na skutek wykrwawienia.
Które nastąpiło po śmierci.
Mam nadzieję, że pomogłam.
Coś nie a propos języka i konstrukcji postaci - niejaki Żółtko, młody i niedoświadczony policjant zielony jak szczypiorek na wiosnę, zbiera i chowa do kieszeni dowody z miejsca (wyjątkowo brutalnej) zbrodni i nie dostaje w związku z tym opierdolu jak stąd na Madagaskar okrężną drogą.
Reanimacja noworodka. Poznajemy, że dziecko nie żyje po tym, że mu ODCIĘTA I ZABEZPIECZONA PĘPOWINA nie pulsuje. Po udanej reanimacji pępowina zaczyna znów pulsować, i w ten sposób poznajemy, że dziecko wróciło do żywych.
<myślę sobie różne rzeczy, ale nie powiem, jakie, bo nie znam aż takich nieładnych słów>
Rok 2016. Lekarka, chcąc zadzwonić na policję, nie sięga po komórkę leżącą na biurku, tylko leci na korytarz, gdzie wisi aparat telefoniczny (równie stary, co większość sprzętu, rzecze Pan Autor. Więc pewnie wie, w przeciwieństwie do mnie, która na tym właśnie, szeroko na blogu opisywanym oddziale w 2004 roku rodziłam wcześniaka, mającego opiekę okołoporodową na światowym poziomie i najlepszy z dostępnych na świecie inkubatorów).
Ciało było ledwie draśnięte, niczym żółtko po rozbiciu jajka. Kula przeszła na wylot szyi Tomasza Żółtki, omijając ważne organy.
<w osłupieniu> Przeszła. Przez szyję. Na wylot. Omijając ważne organy. Ledwo drasnąwszy.
Pod murem Wydziału Filologicznego UMK stała dziewczyna w różowej kurtce. Na tle magnolii rozkwitających za jej plecami, nakrywając daszek w dziecięcym wózku, krzyczała w stronę „okrąglaka”.
Magnolii rozkwitających za jej plecami konkretnie dnia 5 września 2016 roku. Taka fanaberia natury.
"Bo był najstarszym taksówkarzem w Toruniu. Niezmiennie, od czterdziestu lat, w kremowym fiacie 125p, a wcześniej w chevrolecie. Znany był z częstowania pasażerów czekoladą i uraczania ich długimi rozmowami".
Słuchajcie, on o tym pisze, tymi samymi słowami, TRZECI RAZ.
Wszystkie powyższe rzeczy powinien wyłapać każdy redaktor, nawet taki, który pracuje zdalnie z Kuala Lumpur.
Dla wyłapania kiksów poniższych potrzebna jest minimalna chociaż znajomość Torunia i jego specyfiki, i tak, to też powinno być zrobione i sprawdzone.
Na początek mój absolutnie, ale to ABSOLUTNIE ukochany motyw, który chłonęłam na przemian ziewając z nudów, turlając się ze śmiechu i popadając w stupor (takie rzeczy tylko w "Powtórce", Czytelniku!)
Bohatyr pragnie odnaleźć psa, którego dzień wcześniej spotkał w Parku na Bydgoskim Przedmieściu. W tym celu udaje się w przeciwnym kierunku, niż powinien (dla znających Toruń - rusza spod bloku na Broniewskiego na Osiedlu Sztuk Pięknych i idzie na Starówkę) i kolejne OSIEM STRON facet idzie. Jest szczegółowo opisane, jak mija kolejne ulice, wszystkie wymienione z nazwy, przechodzi przez jezdnie, skrzyżowania, i jest to nudne nawet dla mnie, która przemierzałam tę trasę tysiąc razy w życiu, dla kogoś, kto nie zna Torunia musi być nudne popiątnie, zwłaszcza, że nie wnosi NIC do akcji powieści i można by to po całości wyciąć. Trasa, którą przemierza, wynosi w linii prostej 2,5 km (sprawdziłam!) i dłużej się to czyta, niż rzeczywiście idzie.
Następnie nasz Bohatyr błąka się po starówce toruńskiej, robiąc różne dziwne, jak na przykład obrażanie japońskich turystów i wypominanie im sojuszu z państwami Osi (tak, jest cały czas trzeźwy), wyżebruje papierosy od przypadkowych przechodniów i znajomych (cholera wie czemu), nadal wszystko to można ciąć, bo związku ze sprawą nie ma żadnego.
I tak chodzi i chodzi, i chodzi, od kamienicy do kamienicy, gdyż jest głodny.
Na środku toruńskiej starówki.
Głodny.
Bo bar z zapiekankami pod Arkadami jest zamknięty.
Najpierw serio myślałam, że jest może, bo ja wiem, pół do drugiej w nocy, wtorek, środek tygodnia, ludzie śpią, bo jutro do pracy. Ale pod koniec rozdziału stoi tekstem otwartym, że jest piątek wieczór, a na ratuszu zegar wybija pół do dziesiątej.
I FACET W WEEKENDOWY WIECZÓR NIE WIE, GDZIE MÓGŁBY COŚ ZJEŚĆ, CHOCIAŻ OD MIEJSCA, W KTÓRYM STOI (PIEKARY), DO RYNKU JEST TRZY MINUTY POWOLNYM SPACEREM, A PO PIĘTNASTU RESTAURACJACH I KNAJPKACH, KTÓRE MIJA PO DRODZE ZNUDZIŁO MI SIĘ LICZYĆ I PRZESTAŁAM!!!
W trakcie omawiania powieści przez wcześniej wspomnianych Znajomych Na FB stawiano liczne koncepcje dotyczące proweniencji czytanego dzieła, jak to - że napisanie go było elementem zakładu, autor popełnił dzieło w wieku lat 13 (na młodociany wiek autora wskazują, na przykład, opisy podobne temu: "– Ale tu gorąco… – zmieniła temat, a Żółtko wszedł jej w słowo. Zaśmiali się oboje, trochę z tej swojej nieśmiałości, a trochę z tego wszystkiego"), powieść w ogóle nie dotyczyła Torunia tylko miejscowości znacznie mniejszej, a nużące spisy toruńskich ulic w charakterze rozdziałów mają ją po prostu "utorunić", powieść popełnił wunderkind - bratanek/siostrzeniec Marcelego Woźniaka, któremu wuj zorganizował wydanie książki w prezencie...
I właśnie po zapoznaniu się z peregrynacjami wygłodniałego Lecha Brodzkiego po Toruniu przychyliłam się ostatecznie do koncepcji, że rzecz została napisana piętnaście lat wcześniej i w zupełnie innym mieście. Tylko to usprawiedliwia opisywanie cierpienia męki głodu, gdyż bar z zapiekankami już był zamknięty.
Powodowany głodem Bohatyr trafia wreszcie do jedynego (niemalże) miejsca otwartego w centrum turystycznego miasta w weekend, czyli do pubu Zezowate Szczęście, i już chwilę później dowiadujemy się, czemu - oto po to, by móc tam spotkać dziennikarza Wyborczej (prawdziwego) i porozmawiać sobie o młodych literackich wilczkach toruńskich, co piszą kryminały, w tym również o sobie, co czyni pana Woźniaka Męskim Odpowiednikiem Katarzyny Michalak.
("Marzy mi się takie toruńskie uniwersum, w którym spotykają się różni bohaterowie. Ostatnio paru chłopaków napisało kryminały.
– Niech się już lepiej za to nie biorą, bo gówno wiedzą o trupach – odparł zniesmaczony. – Kręciło się ostatnio paru po komendzie, kto wie czy nie ci sami. Jakiś Małecki, Woźniak, Pijanowski. Mówili, że książki piszą")
I wreszcie, po siedemnastu stronach wymieniania toruńskich ulic i opisów poszukiwania jakiegoś drugiego stoiska z zapiekankami, jak również wymieniania z nazwiska dziennikarzy Gazety Wyborczej, mamy całe jedno zdanie, które jakoś nawiązuje do akcji. A zdanie to brzmi:
Pomiędzy butelkami przezierało lustro, w którym Brodzki dojrzał to, co za nim. Szybki rzut oka pozwolił mu zauważyć sylwetkę, która obserwuje go z kąta sali.
– Jo, kurwa! Nie, nie możesz! – Halicki rzucał papierami. Pewnikiem rwałby i włosy z głowy, ale miał ich tak niewiele, że resztkami świadomości powstrzymał się od tego autodestrukcyjnego gestu.
Wyjaśnienie:
"jo" oznacza po toruńsku "tak". "Wielbiciel Torunia i stuprocentowy toruńczyk", jak mówi o sobie Autor, co chwila sobie przypomina, że toruńczycy mówią "jo" i wstawia je po uważaniu, nie bacząc na sens. Można przeskakiwać wzrokiem i nie zwracać uwagi.
A teraz, Moi Drodzy Czytelnicy, zbliżamy się do finału, jeśli ktoś przypadkiem dotarł aż tutaj, a chciałby jednak sam się nad tym serwowanym przez Autora suspensem pochylić, to jest ostatni moment, żeby odejść od komputera.
Akcja, proszę ja kogo, toczy się jak śniegowa kula.
Jest niedziela, godzina 16, o czym z naciskiem wspominam, bo ma to bezpośredni związek z ostatnią rubryczką tabelki, o której za chwilę. Pod Ratusz w Toruniu zajeżdża z piskiem opon morderzec z zakładnikiem, a za nim - ścigający go Leon Brodzki.
Napastnik wyciągnął z miejsca pasażera mężczyznę w worku na głowie i zaciągnął go do małych drzwiczek, będących wejściem na wieżę.
Wybijała właśnie godzina szesnasta i ostatni zwiedzający schodzili z ratusza – ostatnia tura zwiedzających weszła tu kwadrans temu.
Po chwili pod ratusz podjechał beżowy fiat 125p. Z pojazdu wyskoczył detektyw Leon Brodzki i również wbiegł do budynku.
W tym samym momencie od Chełmińskiej nadjechały radiowozy. Z pierwszego z nich wyskoczył komendant Halicki. Z kolejnych pojazdów wysypali się policjanci, robiąc kordon wokół centralnego miejsca u zbiegu ulic.
Wtedy na wieży ratusza padły kolejne strzały. Ich echo poniosło się po co całym mieście.
Wow. No wow normalnie. Czterdzieści metrów wieża. Ponad dwieście stopni, krętych. A napastnik wlokący za sobą zakładnika w worku na głowie - starego człowieka, chorego, słabego, od początku powieści opisywanego jako warzywo, spędzającego życie nieruchomo na łóżku w domu opieki - śmignął na górę w, na oko, jakieś dwie minuty!
Franciszek Brodzki wychylił się przez barierkę wieży. Emerytowany gliniarz wzniósł ręce do góry, zamknął oczy i przesunął ciężar na zewnątrz balustrady. Wszystko trwało ułamki sekund.
No więc NJE.
Balustrada wokół ratuszowej wieży ma jakieś 130 cm, sięga mi prawie do podbródka. Nie ma opcji, żeby niedołężny starzec rzucił się przez nią w ułamku sekund.
I w ten sposób płynnie przechodzimy do ostatniej rubryczki pod wdzięcznym tytułem
Nieco bliżej, przy figurce osiołka z pręgierzem, leżało na ziemi zakrwawione ciało, przykryte białym płótnem. Stało wokół niego kilka postaci, a jedna z nich krzyczała: – Odsuńcie się, nie róbcie zdjęć! Zostawcie!
Była to Natasza. Miała bose nogi i męski, duży płaszcz, przewiązany w pasie. (DLACZEGO??? przyp. moje. Z jakiego powodu zdrowa na umyśle, wolna, dobrze sytuowana osoba pojawia się w środku dnia na głównej ulicy Starego Miasta boso i w męskim płaszczu?) Płakała, głaszcząc przykryte materiałem zwłoki.
Paweł (ksiądz, przyp. moje) przeżegnał się i podszedł, klęknął przy materiale przypominającym całun. – Czy osoba była wierząca? – spytał z czułością.
I teraz, uważasz, Czytelniku. Jest szesnasta z minutami. Figurka osiołka (metalowa rzeźba w miejscu, gdzie kiedyś był pręgierz) stoi w absolutnie najcentralniejszym centrum miasta, tuż przy pomniku Kopernika, obok Ratusza, trzy czwarte toruńczyków i wszyscy turyści pchają się, żeby zrobić sobie przy niej zdjęcie, tłumy ludzi wokół jak doba długa, a o szesnastej w niedzielę to już na pewno. Monitoring z prawej, lewej, od góry, od dołu i z boku. Ktoś sadza na osiołka osobę ze związanymi drutem rękami i kamieniami przytwierdzonymi do stóp.
I NIKT TEGO NIE ZAUWAŻA.
Dostałam szału, no bo noż kur..., sorry, ale ile można. Niechlujny język, no trudno, entourage jak z późnych lat 80-tych, jakoś zniosę, spis toruńskich ulic w charakterze wartkiej akcji, co kto lubi, ale DO K... NĘDZY, jakiegoś minimum logiki można chyba wymagać?
To miało redakcję, redaktora prowadzącego, korektę. Cholera, ZA CO CI LUDZIE KASĘ WZIĘLI?!
Społecznie pracowali? No, litości, wiem, sama robię w niedofinasowanym zawodzie, wiem, jak się traktuje redaktorów, oburza mnie to, ale jeszcze paru takich Woźniaków i przestanie mnie oburzać. Miałam ochotę zakląć, ale nie znam takich brzydkich słów, a ileż razy można k... mówić, śmiech śmiechem, chichoty chichotami, ale ten... badziew został przez kogoś klepnięty, przez kogoś zaakceptowany, przez kogoś promowany i ktoś mu wystawił recenzje!
I jeszcze, a to jest chyba najgorsze - przecież JA BYM TO KUPIŁA. Kupiłabym, fajne wydawnictwo, Toruń, recki w sieci miodzio, no kupiłabym jak nic, a nie jestem bogata i nie stać mnie na tego rodzaju pomyłki. Ilu jest takich, jak ja?
No naprawdę (wiem, że powtarzam "no" równie często, jak Marcel Woźniak "postać", ale mnie cholera telepie, a poza tym nie muszę dbać o piękno języka, gdyż jestem Prosto Blogierko, a nie Obiecującym Pisarzem) jak sobie pomyślę, że nie ma już teraz miejsca w sieci, któremu można zaufać w kwestii polecania książek to mi to biedne, chore serce siada. Na Lubimyczytać na pierwsze dwadzieścia recenzji jedna jest negatywna (pozdrawiam machaniem pana, który też śmiał się w głos czytając opis finałowego pojedynku na ratuszowej wieży), blogi puchnące od zachwytów nad precyzyjnie budowanym napięciem i zachwycającym językiem. Tyle tego, że zaczynam się zastanawiać, czy czytaliśmy tę samą książkę - albo, czy osoby piszące "Woźniak dopracował swoją powieść w najdrobniejszych szczegółach. Zachwyca stylem i językiem, obrazowym przedstawieniem miejsc" naprawdę nie widzą tej żenui, która tu odchodzi, czy też są aż tak cyniczne - i która opcja jest gorsza.
Już wcześniej policzyłam, akcji jest w dziele na trzydzieści stron, opisu społeczno-towarzysko-okolicznościowego dla osadzenia bohatera w jakichś realiach niech będzie, że też ze trzydzieści, i skoro autor tak kocha Toruń, to z pięć stron opisywania miasta. Razem siedemdziesiąt stron, bądźmy mili i dajmy mu sto. Reszta - do kosza.
A tak naprawdę to ktoś powinien od razu powiedzieć: "Panie Marcelu, niech pan zostanie przy biografii Tyrmanda i dużo ćwiczy, zobaczymy, może kiedyś" i w ten sposób zamknąć temat.
Co prawda z Panem Małżonkiem doszliśmy do wniosku, że może rzecz już jest po redakcji. Przedtem miała siedemset stron i wymienione wszystkie ulice Torunia ze szczegółowym opisem każdego zabytku (a, przypominamy, toruńska Starówka upakowana jest zabytkami klasy "0" jak świąteczny barszcz uszkami, zaś poza Starówką też się znajdzie to i owo).
Z dużym prawdopodobieństwem można również założyć, że pierwszy redaktor poddał się już na pierwszej stronie. Nic nie wyciągnie go z alkoholizmu, w który popadł. Każda kolejna osoba porzucała pracę po najdalej połowie rozdziału, płacząc i planując nową - inną! - ścieżkę kariery zawodowej. Po trzecim samobójstwie redaktora zajmującego się tym Dzieuem wydawcy zrobiło się nieco szkoda pracowników i pozwolił na wpisanie w książce wymyślonych nazwisk.
Niestety, bardziej prawdopodobne jest to, że ani jedna z wymienionych na wewnętrznej stronie tytułowej osób Dzieua nie czytała. Obejrzeli sobie okładkę, Toruń, pierniki, kryminał, grube, super, bieremy!!!
Im bliżej końca tym wyraźniej kiełkowała w mojej głowie jeszcze inna koncepcja.
To, że skok z ratuszowej wieży nie skończy sprawy każde dziecko by zgadło, bo jak zbrodzień siedzi, chwycony żelazną dłonią sprawiedliwości, a do końca utworu pozostało prawie 60 stron to nawet czytelnik Marcela Woźniaka, przyzwyczajony już do jego szczegółowego opisywania chodzenia po rynku albo jazdy taksówką przez pół rozdziału wie, że coś się stać musi.
I oczywiście się dzieje, przed nami jeszcze morderstwo, porwanie i długie rozważania filozoficzne, oraz męski płacz Leona Brodzkiego (i zapewne nie zdziwi nikogo, że autor wyjaśnia wszystko, co zaszło za pomocą strumienia myśli Brodzkiego, wszystko jest wyłożone jak kawa na ławę, a nie, jakieś akcje, jakieś intrygi, jakieś domyśl się sam, czytelniku).
A to, co się dzieje, dzieje się zgodnie z najlepszymi tradycjami telenoweli klasy "Zet", której następujące elementy zostają w Dziele użyte z żelazną doprawdy konsekwencją (i żaden z nich nie został, jak sądzę, zauważony przez tę zrozpaczoną/ pijaną/ rzucającą pracę redakcję, bo gdyby został, to by nie było albo tego elementu, albo opinii o precyzyjnej intrydze):
- po Toruniu jeździ jeden wóz strażacki z tą samą zawsze obsługą,
- ta sama, jedna jedyna lekarka, co prawda neonatolog, ale nie pozwolimy się ograniczać, jeździ do samobójców i zabójstw,
- obsadę posterunku policji Toruń na jedną tak bardzo, że gdy jeden policjant poszedł do pierdla, bo okazał się kretem i mordercą, jeden udał się na emeryture i do Darłowa, jeden zawisł w charakterze trupa pod mostem, a jeden siedział przy łóżku poparzonego brata to komisarz sam musiał radiowóz prowadzić,
- zbrodzień w centrum miasta turystycznego w szczytowym momencie ruchu turystycznego i w centralnym centrum rynku, po którym przewala się codziennie, a już w weekend to w ogóle, masa ludzi, dokonuje zbrodni, i nikt tego nie widzi,
- zbrodzień w biały dzień dokonuje powieszenia zwłok na środku mostu, którym bez przerwy suną sznury samochodów w obie strony (a już na pewno suną w godzinie szczytu, gdy połowa Torunia wraca z pracy), i nikt tego nie widzi,
- zbrodzień w pół godziny morduje Żółtkę w szpitalu na Bielanach, transportuje zwłoki przez pół miasta, wiesza je na moście, organizuje taksówkę, podjeżdża po Brodzkiego na Konopnickiej i utyka z nim w korku, znów na moście, znający Toruń mogą już zacząć nieprzystojnie rżeć, nie znający muszą mi uwierzyć na słowo, że powinni,
- zbrodzieni jest dwóch i SĄ TO BLIŹNIĘTA ("Podmienili się – odparł Brodzki i w jego oczy wstąpił szaleńczy ogień detektywa na tropie. Zaczął chodzić i gestykulować, błądząc po zakamarkach swojego umysłu"), chociaż według moich obliczeń nie wystarczyłoby czworaczków, żeby się ze wszystkim uwinąć, zwłaszcza, że jeden z bliźniaków już przecież siedzi, śmiejąc się opętańczo ("I zaśmiał się serdecznie, a śmiech jego poniósł się głuchym echem po pokoju otoczonym grubą cegłą").
Marcel Woźniak jest właścicielem wydawnictwa Czwarta Strona i może se wydać, co chce, i co pan nam zrobi.
Zwłaszcza, że wziął nas wszystkich podstępem.
Detektyw bardzo chciał, by śledztwo, tropy i wskazówki, by wszystko złożyło się w jeden obraz, skończony komplet puzzli, jak w rasowym kryminale. Wiedział jednak doskonale, że literackie kryminały, to precyzyjnie skonstruowane gnioty, podporządkowane fabule i intrydze.
(udajemy, że nie widzimy przecinka przed "to")
I już wszystko jasne. Autor postanowił stworzyć coś innego niż precyzyjnie skonstruowany kryminał, podporządkowany fabule i intrydze! I odniósł spektakularny sukces.
Postanowił stworzyć Powieść, która, jak sam mówi, łączy kryminał, z elementami przygody, zagadki i realizmu magicznego.
Nareszcie. Nareszcie wszystko rozumiemy.
Więc to nie silny stuff, nie brak redakcji, nie nieporadność językowa, nie chęć wydania młodzieńczego dzieła, tworzonego w gimnazjum pod ławką w trakcie lekcji biologii, nie naprawdę srogie zioło, tylko świadomy zabieg literacki! REALIZM MAGICZNY.
Po prostu.
(a poważnie i przez zęby, gdyż wkurw mi bynajmniej nie minął - jak chcę przeczytać dzieło filozoficzne, to kupuję sobie Kierkegaarda. Jak chcę przeczytać książkę, której autor bawi się słowem to czytam Cortazara albo poezje Leśmiana. Jak chcę się nurzać w realizmie magicznym to czytam Bułhakowa na zmianę z Marquezem. A GDY CHCĘ, I NIE BEZ PRZYJEMNOŚCI, POGIMNASTYKOWAĆ SZARE KOMÓRKI I SIĘ ODPRĘŻYĆ - CZYTAM KRYMINAŁ. Podobnie jak większość kupujących kryminały ludzi. Którzy mogą się troszkę zdenerwować, jeśli wydadzą swoje ciężko zarobione pieniądze w nadziei na obcowanie z literaturą rozrywkową, a dostaną coś, co przypomina na oko bełkotliwe opko spłodzone przez nastolatka w pełnym rozkwicie tzw. Trudnego Wieku, okraszone informacją, że jest to Dzieło Filozoficzne i pełne Specyficznego Poczucia Humoru, tylko oni, głupi, nie zrozumieli. Taka luźna uwaga, do przemyślenia dla redakcji).
Czytelnik ma leżeć zadowolony na kawiarnianym wykuszu, że przewidział tok śledztwa.
Nie bardzo wiem, czy czytelnik, który nudził się jak mops, przewidział praktycznie wszystko i w dodatku był rozdrażniony językiem, jakim utwór został napisany też może się położyć na kawiarnianym wykuszu, więc na wszelki wypadek nawet nie próbuję.
I Wam, Drodzy Czytelnicy, nie radzę.
Ach.
I jeszcze jedno.
I odpalił papierosa, wypuszczając z ulgą dym, który uniósł się, jak nad krematoryjnym piecem.
Panie autor.
Państwo redakcja.
PO PROSTU NIE.
Wszystko, jestem tego świadoma, wszystko to, co napisałam w poprzednim poście można - przy odrobinie złej woli - uznać za nic więcej jak tylko szukanie dziury w całym. Każdą z wypunktowanych rzeczy można było bowiem poprawić na etapie rękopisu i nic tu nie ma do rzeczy moje prywatne przekonanie, że książkę z taką ilością literówek i błędów językowych należy po prostu przepisać na nowo. Ja tak uważam, redakcja może uważać, że wystarczy usiąść, przeczytać, pozaznaczać, skłonić autora do poprawienia literówek, błędów logicznych oraz niezręcznych sformułowań i już, książka jak ta lala!
W związku z czym można by założyć, że się ordynarnie czepiam, nie chcąc przejść do porządku dziennego nad paroma przejęzyczeniami oraz konstrukcją zdań, których swoim prostym rozumem nie pojmuję (chociaż, powodowana podłym charakterem i zawodową zawiścią - czas przestać udawać! - ujęłam w dłoń ołówek i policzyłam. W czternastu zdaniach na stronach 152-153 Pan Autor siedem razy użył słowa "postać", co daje nam średnio pół "postaci" na zdanie, a to chyba jednak pozwoli się nawet najbardziej zagorzałym wielbicielom niepowtarzalnego stylu pana Marcela zawahać nim zaczną unosić się nad doskonałością języka, którego ten używa).
Aby przekonać się, że nie chodzi wyłącznie o literówki i nadużywanie słowa "postać" rzucamy okiem na kolejną rubryczkę tabelki pod wdzięcznym tytułem
Totalne bzdury
Na wypadek, gdyby ktoś nie zrozumiał powolutku powtórzę.
Patolog stwierdził, że ofiara zmarła na skutek wykrwawienia.
Które nastąpiło po śmierci.
Mam nadzieję, że pomogłam.
Coś nie a propos języka i konstrukcji postaci - niejaki Żółtko, młody i niedoświadczony policjant zielony jak szczypiorek na wiosnę, zbiera i chowa do kieszeni dowody z miejsca (wyjątkowo brutalnej) zbrodni i nie dostaje w związku z tym opierdolu jak stąd na Madagaskar okrężną drogą.
Reanimacja noworodka. Poznajemy, że dziecko nie żyje po tym, że mu ODCIĘTA I ZABEZPIECZONA PĘPOWINA nie pulsuje. Po udanej reanimacji pępowina zaczyna znów pulsować, i w ten sposób poznajemy, że dziecko wróciło do żywych.
<myślę sobie różne rzeczy, ale nie powiem, jakie, bo nie znam aż takich nieładnych słów>
Rok 2016. Lekarka, chcąc zadzwonić na policję, nie sięga po komórkę leżącą na biurku, tylko leci na korytarz, gdzie wisi aparat telefoniczny (równie stary, co większość sprzętu, rzecze Pan Autor. Więc pewnie wie, w przeciwieństwie do mnie, która na tym właśnie, szeroko na blogu opisywanym oddziale w 2004 roku rodziłam wcześniaka, mającego opiekę okołoporodową na światowym poziomie i najlepszy z dostępnych na świecie inkubatorów).
Ciało było ledwie draśnięte, niczym żółtko po rozbiciu jajka. Kula przeszła na wylot szyi Tomasza Żółtki, omijając ważne organy.
<w osłupieniu> Przeszła. Przez szyję. Na wylot. Omijając ważne organy. Ledwo drasnąwszy.
Pod murem Wydziału Filologicznego UMK stała dziewczyna w różowej kurtce. Na tle magnolii rozkwitających za jej plecami, nakrywając daszek w dziecięcym wózku, krzyczała w stronę „okrąglaka”.
Magnolii rozkwitających za jej plecami konkretnie dnia 5 września 2016 roku. Taka fanaberia natury.
"Bo był najstarszym taksówkarzem w Toruniu. Niezmiennie, od czterdziestu lat, w kremowym fiacie 125p, a wcześniej w chevrolecie. Znany był z częstowania pasażerów czekoladą i uraczania ich długimi rozmowami".
Słuchajcie, on o tym pisze, tymi samymi słowami, TRZECI RAZ.
Wszystkie powyższe rzeczy powinien wyłapać każdy redaktor, nawet taki, który pracuje zdalnie z Kuala Lumpur.
Dla wyłapania kiksów poniższych potrzebna jest minimalna chociaż znajomość Torunia i jego specyfiki, i tak, to też powinno być zrobione i sprawdzone.
Na początek mój absolutnie, ale to ABSOLUTNIE ukochany motyw, który chłonęłam na przemian ziewając z nudów, turlając się ze śmiechu i popadając w stupor (takie rzeczy tylko w "Powtórce", Czytelniku!)
Bohatyr pragnie odnaleźć psa, którego dzień wcześniej spotkał w Parku na Bydgoskim Przedmieściu. W tym celu udaje się w przeciwnym kierunku, niż powinien (dla znających Toruń - rusza spod bloku na Broniewskiego na Osiedlu Sztuk Pięknych i idzie na Starówkę) i kolejne OSIEM STRON facet idzie. Jest szczegółowo opisane, jak mija kolejne ulice, wszystkie wymienione z nazwy, przechodzi przez jezdnie, skrzyżowania, i jest to nudne nawet dla mnie, która przemierzałam tę trasę tysiąc razy w życiu, dla kogoś, kto nie zna Torunia musi być nudne popiątnie, zwłaszcza, że nie wnosi NIC do akcji powieści i można by to po całości wyciąć. Trasa, którą przemierza, wynosi w linii prostej 2,5 km (sprawdziłam!) i dłużej się to czyta, niż rzeczywiście idzie.
Następnie nasz Bohatyr błąka się po starówce toruńskiej, robiąc różne dziwne, jak na przykład obrażanie japońskich turystów i wypominanie im sojuszu z państwami Osi (tak, jest cały czas trzeźwy), wyżebruje papierosy od przypadkowych przechodniów i znajomych (cholera wie czemu), nadal wszystko to można ciąć, bo związku ze sprawą nie ma żadnego.
I tak chodzi i chodzi, i chodzi, od kamienicy do kamienicy, gdyż jest głodny.
Na środku toruńskiej starówki.
Głodny.
Bo bar z zapiekankami pod Arkadami jest zamknięty.
Najpierw serio myślałam, że jest może, bo ja wiem, pół do drugiej w nocy, wtorek, środek tygodnia, ludzie śpią, bo jutro do pracy. Ale pod koniec rozdziału stoi tekstem otwartym, że jest piątek wieczór, a na ratuszu zegar wybija pół do dziesiątej.
I FACET W WEEKENDOWY WIECZÓR NIE WIE, GDZIE MÓGŁBY COŚ ZJEŚĆ, CHOCIAŻ OD MIEJSCA, W KTÓRYM STOI (PIEKARY), DO RYNKU JEST TRZY MINUTY POWOLNYM SPACEREM, A PO PIĘTNASTU RESTAURACJACH I KNAJPKACH, KTÓRE MIJA PO DRODZE ZNUDZIŁO MI SIĘ LICZYĆ I PRZESTAŁAM!!!
W trakcie omawiania powieści przez wcześniej wspomnianych Znajomych Na FB stawiano liczne koncepcje dotyczące proweniencji czytanego dzieła, jak to - że napisanie go było elementem zakładu, autor popełnił dzieło w wieku lat 13 (na młodociany wiek autora wskazują, na przykład, opisy podobne temu: "– Ale tu gorąco… – zmieniła temat, a Żółtko wszedł jej w słowo. Zaśmiali się oboje, trochę z tej swojej nieśmiałości, a trochę z tego wszystkiego"), powieść w ogóle nie dotyczyła Torunia tylko miejscowości znacznie mniejszej, a nużące spisy toruńskich ulic w charakterze rozdziałów mają ją po prostu "utorunić", powieść popełnił wunderkind - bratanek/siostrzeniec Marcelego Woźniaka, któremu wuj zorganizował wydanie książki w prezencie...
I właśnie po zapoznaniu się z peregrynacjami wygłodniałego Lecha Brodzkiego po Toruniu przychyliłam się ostatecznie do koncepcji, że rzecz została napisana piętnaście lat wcześniej i w zupełnie innym mieście. Tylko to usprawiedliwia opisywanie cierpienia męki głodu, gdyż bar z zapiekankami już był zamknięty.
Powodowany głodem Bohatyr trafia wreszcie do jedynego (niemalże) miejsca otwartego w centrum turystycznego miasta w weekend, czyli do pubu Zezowate Szczęście, i już chwilę później dowiadujemy się, czemu - oto po to, by móc tam spotkać dziennikarza Wyborczej (prawdziwego) i porozmawiać sobie o młodych literackich wilczkach toruńskich, co piszą kryminały, w tym również o sobie, co czyni pana Woźniaka Męskim Odpowiednikiem Katarzyny Michalak.
("Marzy mi się takie toruńskie uniwersum, w którym spotykają się różni bohaterowie. Ostatnio paru chłopaków napisało kryminały.
– Niech się już lepiej za to nie biorą, bo gówno wiedzą o trupach – odparł zniesmaczony. – Kręciło się ostatnio paru po komendzie, kto wie czy nie ci sami. Jakiś Małecki, Woźniak, Pijanowski. Mówili, że książki piszą")
I wreszcie, po siedemnastu stronach wymieniania toruńskich ulic i opisów poszukiwania jakiegoś drugiego stoiska z zapiekankami, jak również wymieniania z nazwiska dziennikarzy Gazety Wyborczej, mamy całe jedno zdanie, które jakoś nawiązuje do akcji. A zdanie to brzmi:
Pomiędzy butelkami przezierało lustro, w którym Brodzki dojrzał to, co za nim. Szybki rzut oka pozwolił mu zauważyć sylwetkę, która obserwuje go z kąta sali.
***
– Jo, kurwa! Nie, nie możesz! – Halicki rzucał papierami. Pewnikiem rwałby i włosy z głowy, ale miał ich tak niewiele, że resztkami świadomości powstrzymał się od tego autodestrukcyjnego gestu.
Wyjaśnienie:
"jo" oznacza po toruńsku "tak". "Wielbiciel Torunia i stuprocentowy toruńczyk", jak mówi o sobie Autor, co chwila sobie przypomina, że toruńczycy mówią "jo" i wstawia je po uważaniu, nie bacząc na sens. Można przeskakiwać wzrokiem i nie zwracać uwagi.
***
A teraz, Moi Drodzy Czytelnicy, zbliżamy się do finału, jeśli ktoś przypadkiem dotarł aż tutaj, a chciałby jednak sam się nad tym serwowanym przez Autora suspensem pochylić, to jest ostatni moment, żeby odejść od komputera.
Akcja, proszę ja kogo, toczy się jak śniegowa kula.
Jest niedziela, godzina 16, o czym z naciskiem wspominam, bo ma to bezpośredni związek z ostatnią rubryczką tabelki, o której za chwilę. Pod Ratusz w Toruniu zajeżdża z piskiem opon morderzec z zakładnikiem, a za nim - ścigający go Leon Brodzki.
Napastnik wyciągnął z miejsca pasażera mężczyznę w worku na głowie i zaciągnął go do małych drzwiczek, będących wejściem na wieżę.
Wybijała właśnie godzina szesnasta i ostatni zwiedzający schodzili z ratusza – ostatnia tura zwiedzających weszła tu kwadrans temu.
Po chwili pod ratusz podjechał beżowy fiat 125p. Z pojazdu wyskoczył detektyw Leon Brodzki i również wbiegł do budynku.
W tym samym momencie od Chełmińskiej nadjechały radiowozy. Z pierwszego z nich wyskoczył komendant Halicki. Z kolejnych pojazdów wysypali się policjanci, robiąc kordon wokół centralnego miejsca u zbiegu ulic.
Wtedy na wieży ratusza padły kolejne strzały. Ich echo poniosło się po co całym mieście.
Wow. No wow normalnie. Czterdzieści metrów wieża. Ponad dwieście stopni, krętych. A napastnik wlokący za sobą zakładnika w worku na głowie - starego człowieka, chorego, słabego, od początku powieści opisywanego jako warzywo, spędzającego życie nieruchomo na łóżku w domu opieki - śmignął na górę w, na oko, jakieś dwie minuty!
Franciszek Brodzki wychylił się przez barierkę wieży. Emerytowany gliniarz wzniósł ręce do góry, zamknął oczy i przesunął ciężar na zewnątrz balustrady. Wszystko trwało ułamki sekund.
No więc NJE.
Balustrada wokół ratuszowej wieży ma jakieś 130 cm, sięga mi prawie do podbródka. Nie ma opcji, żeby niedołężny starzec rzucił się przez nią w ułamku sekund.
I w ten sposób płynnie przechodzimy do ostatniej rubryczki pod wdzięcznym tytułem
Totalny wkurw
i wiem, że użyłam brzydkiego słowa oraz nie zamierzam go
zmieniać, bo nie ma innego, które opisałoby to, czego doświadczyłam.
Nieco bliżej, przy figurce osiołka z pręgierzem, leżało na ziemi zakrwawione ciało, przykryte białym płótnem. Stało wokół niego kilka postaci, a jedna z nich krzyczała: – Odsuńcie się, nie róbcie zdjęć! Zostawcie!
Była to Natasza. Miała bose nogi i męski, duży płaszcz, przewiązany w pasie. (DLACZEGO??? przyp. moje. Z jakiego powodu zdrowa na umyśle, wolna, dobrze sytuowana osoba pojawia się w środku dnia na głównej ulicy Starego Miasta boso i w męskim płaszczu?) Płakała, głaszcząc przykryte materiałem zwłoki.
Paweł (ksiądz, przyp. moje) przeżegnał się i podszedł, klęknął przy materiale przypominającym całun. – Czy osoba była wierząca? – spytał z czułością.
I teraz, uważasz, Czytelniku. Jest szesnasta z minutami. Figurka osiołka (metalowa rzeźba w miejscu, gdzie kiedyś był pręgierz) stoi w absolutnie najcentralniejszym centrum miasta, tuż przy pomniku Kopernika, obok Ratusza, trzy czwarte toruńczyków i wszyscy turyści pchają się, żeby zrobić sobie przy niej zdjęcie, tłumy ludzi wokół jak doba długa, a o szesnastej w niedzielę to już na pewno. Monitoring z prawej, lewej, od góry, od dołu i z boku. Ktoś sadza na osiołka osobę ze związanymi drutem rękami i kamieniami przytwierdzonymi do stóp.
I NIKT TEGO NIE ZAUWAŻA.
Dostałam szału, no bo noż kur..., sorry, ale ile można. Niechlujny język, no trudno, entourage jak z późnych lat 80-tych, jakoś zniosę, spis toruńskich ulic w charakterze wartkiej akcji, co kto lubi, ale DO K... NĘDZY, jakiegoś minimum logiki można chyba wymagać?
To miało redakcję, redaktora prowadzącego, korektę. Cholera, ZA CO CI LUDZIE KASĘ WZIĘLI?!
Społecznie pracowali? No, litości, wiem, sama robię w niedofinasowanym zawodzie, wiem, jak się traktuje redaktorów, oburza mnie to, ale jeszcze paru takich Woźniaków i przestanie mnie oburzać. Miałam ochotę zakląć, ale nie znam takich brzydkich słów, a ileż razy można k... mówić, śmiech śmiechem, chichoty chichotami, ale ten... badziew został przez kogoś klepnięty, przez kogoś zaakceptowany, przez kogoś promowany i ktoś mu wystawił recenzje!
I jeszcze, a to jest chyba najgorsze - przecież JA BYM TO KUPIŁA. Kupiłabym, fajne wydawnictwo, Toruń, recki w sieci miodzio, no kupiłabym jak nic, a nie jestem bogata i nie stać mnie na tego rodzaju pomyłki. Ilu jest takich, jak ja?
No naprawdę (wiem, że powtarzam "no" równie często, jak Marcel Woźniak "postać", ale mnie cholera telepie, a poza tym nie muszę dbać o piękno języka, gdyż jestem Prosto Blogierko, a nie Obiecującym Pisarzem) jak sobie pomyślę, że nie ma już teraz miejsca w sieci, któremu można zaufać w kwestii polecania książek to mi to biedne, chore serce siada. Na Lubimyczytać na pierwsze dwadzieścia recenzji jedna jest negatywna (pozdrawiam machaniem pana, który też śmiał się w głos czytając opis finałowego pojedynku na ratuszowej wieży), blogi puchnące od zachwytów nad precyzyjnie budowanym napięciem i zachwycającym językiem. Tyle tego, że zaczynam się zastanawiać, czy czytaliśmy tę samą książkę - albo, czy osoby piszące "Woźniak dopracował swoją powieść w najdrobniejszych szczegółach. Zachwyca stylem i językiem, obrazowym przedstawieniem miejsc" naprawdę nie widzą tej żenui, która tu odchodzi, czy też są aż tak cyniczne - i która opcja jest gorsza.
Już wcześniej policzyłam, akcji jest w dziele na trzydzieści stron, opisu społeczno-towarzysko-okolicznościowego dla osadzenia bohatera w jakichś realiach niech będzie, że też ze trzydzieści, i skoro autor tak kocha Toruń, to z pięć stron opisywania miasta. Razem siedemdziesiąt stron, bądźmy mili i dajmy mu sto. Reszta - do kosza.
A tak naprawdę to ktoś powinien od razu powiedzieć: "Panie Marcelu, niech pan zostanie przy biografii Tyrmanda i dużo ćwiczy, zobaczymy, może kiedyś" i w ten sposób zamknąć temat.
Co prawda z Panem Małżonkiem doszliśmy do wniosku, że może rzecz już jest po redakcji. Przedtem miała siedemset stron i wymienione wszystkie ulice Torunia ze szczegółowym opisem każdego zabytku (a, przypominamy, toruńska Starówka upakowana jest zabytkami klasy "0" jak świąteczny barszcz uszkami, zaś poza Starówką też się znajdzie to i owo).
Z dużym prawdopodobieństwem można również założyć, że pierwszy redaktor poddał się już na pierwszej stronie. Nic nie wyciągnie go z alkoholizmu, w który popadł. Każda kolejna osoba porzucała pracę po najdalej połowie rozdziału, płacząc i planując nową - inną! - ścieżkę kariery zawodowej. Po trzecim samobójstwie redaktora zajmującego się tym Dzieuem wydawcy zrobiło się nieco szkoda pracowników i pozwolił na wpisanie w książce wymyślonych nazwisk.
Niestety, bardziej prawdopodobne jest to, że ani jedna z wymienionych na wewnętrznej stronie tytułowej osób Dzieua nie czytała. Obejrzeli sobie okładkę, Toruń, pierniki, kryminał, grube, super, bieremy!!!
Im bliżej końca tym wyraźniej kiełkowała w mojej głowie jeszcze inna koncepcja.
To, że skok z ratuszowej wieży nie skończy sprawy każde dziecko by zgadło, bo jak zbrodzień siedzi, chwycony żelazną dłonią sprawiedliwości, a do końca utworu pozostało prawie 60 stron to nawet czytelnik Marcela Woźniaka, przyzwyczajony już do jego szczegółowego opisywania chodzenia po rynku albo jazdy taksówką przez pół rozdziału wie, że coś się stać musi.
I oczywiście się dzieje, przed nami jeszcze morderstwo, porwanie i długie rozważania filozoficzne, oraz męski płacz Leona Brodzkiego (i zapewne nie zdziwi nikogo, że autor wyjaśnia wszystko, co zaszło za pomocą strumienia myśli Brodzkiego, wszystko jest wyłożone jak kawa na ławę, a nie, jakieś akcje, jakieś intrygi, jakieś domyśl się sam, czytelniku).
A to, co się dzieje, dzieje się zgodnie z najlepszymi tradycjami telenoweli klasy "Zet", której następujące elementy zostają w Dziele użyte z żelazną doprawdy konsekwencją (i żaden z nich nie został, jak sądzę, zauważony przez tę zrozpaczoną/ pijaną/ rzucającą pracę redakcję, bo gdyby został, to by nie było albo tego elementu, albo opinii o precyzyjnej intrydze):
- po Toruniu jeździ jeden wóz strażacki z tą samą zawsze obsługą,
- ta sama, jedna jedyna lekarka, co prawda neonatolog, ale nie pozwolimy się ograniczać, jeździ do samobójców i zabójstw,
- obsadę posterunku policji Toruń na jedną tak bardzo, że gdy jeden policjant poszedł do pierdla, bo okazał się kretem i mordercą, jeden udał się na emeryture i do Darłowa, jeden zawisł w charakterze trupa pod mostem, a jeden siedział przy łóżku poparzonego brata to komisarz sam musiał radiowóz prowadzić,
- zbrodzień w centrum miasta turystycznego w szczytowym momencie ruchu turystycznego i w centralnym centrum rynku, po którym przewala się codziennie, a już w weekend to w ogóle, masa ludzi, dokonuje zbrodni, i nikt tego nie widzi,
- zbrodzień w biały dzień dokonuje powieszenia zwłok na środku mostu, którym bez przerwy suną sznury samochodów w obie strony (a już na pewno suną w godzinie szczytu, gdy połowa Torunia wraca z pracy), i nikt tego nie widzi,
- zbrodzień w pół godziny morduje Żółtkę w szpitalu na Bielanach, transportuje zwłoki przez pół miasta, wiesza je na moście, organizuje taksówkę, podjeżdża po Brodzkiego na Konopnickiej i utyka z nim w korku, znów na moście, znający Toruń mogą już zacząć nieprzystojnie rżeć, nie znający muszą mi uwierzyć na słowo, że powinni,
- zbrodzieni jest dwóch i SĄ TO BLIŹNIĘTA ("Podmienili się – odparł Brodzki i w jego oczy wstąpił szaleńczy ogień detektywa na tropie. Zaczął chodzić i gestykulować, błądząc po zakamarkach swojego umysłu"), chociaż według moich obliczeń nie wystarczyłoby czworaczków, żeby się ze wszystkim uwinąć, zwłaszcza, że jeden z bliźniaków już przecież siedzi, śmiejąc się opętańczo ("I zaśmiał się serdecznie, a śmiech jego poniósł się głuchym echem po pokoju otoczonym grubą cegłą").
WNIOSEK
Marcel Woźniak jest właścicielem wydawnictwa Czwarta Strona i może se wydać, co chce, i co pan nam zrobi.
Zwłaszcza, że wziął nas wszystkich podstępem.
Detektyw bardzo chciał, by śledztwo, tropy i wskazówki, by wszystko złożyło się w jeden obraz, skończony komplet puzzli, jak w rasowym kryminale. Wiedział jednak doskonale, że literackie kryminały, to precyzyjnie skonstruowane gnioty, podporządkowane fabule i intrydze.
(udajemy, że nie widzimy przecinka przed "to")
I już wszystko jasne. Autor postanowił stworzyć coś innego niż precyzyjnie skonstruowany kryminał, podporządkowany fabule i intrydze! I odniósł spektakularny sukces.
Postanowił stworzyć Powieść, która, jak sam mówi, łączy kryminał, z elementami przygody, zagadki i realizmu magicznego.
Nareszcie. Nareszcie wszystko rozumiemy.
Więc to nie silny stuff, nie brak redakcji, nie nieporadność językowa, nie chęć wydania młodzieńczego dzieła, tworzonego w gimnazjum pod ławką w trakcie lekcji biologii, nie naprawdę srogie zioło, tylko świadomy zabieg literacki! REALIZM MAGICZNY.
Po prostu.
(a poważnie i przez zęby, gdyż wkurw mi bynajmniej nie minął - jak chcę przeczytać dzieło filozoficzne, to kupuję sobie Kierkegaarda. Jak chcę przeczytać książkę, której autor bawi się słowem to czytam Cortazara albo poezje Leśmiana. Jak chcę się nurzać w realizmie magicznym to czytam Bułhakowa na zmianę z Marquezem. A GDY CHCĘ, I NIE BEZ PRZYJEMNOŚCI, POGIMNASTYKOWAĆ SZARE KOMÓRKI I SIĘ ODPRĘŻYĆ - CZYTAM KRYMINAŁ. Podobnie jak większość kupujących kryminały ludzi. Którzy mogą się troszkę zdenerwować, jeśli wydadzą swoje ciężko zarobione pieniądze w nadziei na obcowanie z literaturą rozrywkową, a dostaną coś, co przypomina na oko bełkotliwe opko spłodzone przez nastolatka w pełnym rozkwicie tzw. Trudnego Wieku, okraszone informacją, że jest to Dzieło Filozoficzne i pełne Specyficznego Poczucia Humoru, tylko oni, głupi, nie zrozumieli. Taka luźna uwaga, do przemyślenia dla redakcji).
Czytelnik ma leżeć zadowolony na kawiarnianym wykuszu, że przewidział tok śledztwa.
Nie bardzo wiem, czy czytelnik, który nudził się jak mops, przewidział praktycznie wszystko i w dodatku był rozdrażniony językiem, jakim utwór został napisany też może się położyć na kawiarnianym wykuszu, więc na wszelki wypadek nawet nie próbuję.
I Wam, Drodzy Czytelnicy, nie radzę.
Ach.
I jeszcze jedno.
I odpalił papierosa, wypuszczając z ulgą dym, który uniósł się, jak nad krematoryjnym piecem.
Panie autor.
Państwo redakcja.
PO PROSTU NIE.