poniedziałek, 30 września 2013

Podsumowanie września, czyli o różnicach. Wyłącznie

Jak może nie wszystkim wiadomo, Potomek Młodszy poszedł we wrześniu do szkoły. Nie jako sześciolatek nawet, bo sześć lat stuknie u za trzy tygodnie, i wcale Królowa Matka nie ukrywa, że wahała się straszliwie, ogniście dyskutowała problem z Panem Małżonkiem (a nawet, zdarzało się, kłóciła się), zmieniała zdanie średnio co tydzień, pozostając zadziwiająco odporna na zachwyty przedszkolanek i ich wyrażane z żelaznym przekonaniem opinie, że jej dziecko sobie w szkole poradzi jak chcąc. Ostatecznie przekonało ją to, że pod koniec zeszłego roku szkolnego Potomek Młodszy się w przedszkolu całkiem wyraźnie nudził - był najstarszy w swojej grupie i taki pewnie pozostałby i we wrześniu, wszelkie zajęcia były mu znane na wylot, a jako dziecię w wyrobioną ręką odbębniał w pięć minut wszelkie szlaczki i inne cyferki, które są obowiązkowe w edukacji przedszkolnej i zerówkowej, coraz lepiej wykonywał prace plastyczne, a ile lat z rzędu może młody człowiek pozostawać podporą przedszkolnej trupy teatralnej, no doprawdy..

Ciągle nie do końca przekonana Królowa Matka złamała się jednak i zapisała dziecko do klasy pierwszej. Wymyśliła, że powinna to być klasa integracyjna, bo klasy integracyjne są mniej liczne i dzięki temu nauczyciele mogą poświęcić uczniom więcej indywidualnej uwagi, bała się trochę, że Potomek Młodszy się do niej z racji tej - obowiązkowej w klasach integracyjnych - małej liczebności nie załapie, ale szczęśliwie się udało (po cichu Królowa Matka podejrzewa, że młodociany wiek Potomka był na etapie rekrutacji argumentem "za").

I okazało się, że jest - odpukać! odpukać! - lepiej, niż podejrzewała. W klasie Potomka Młodszego jest piętnaścioro dzieci, w tym troje z orzeczeniami o niepełnosprawności. W tym jedno dziecko autystyczne, które ma własnego nauczyciela opiekuńczego. Dziećmi zatem opiekują się na stałe dwie nauczycielki, plus asystentka autystycznego chłopca, która oczywiście zajmuje się przede wszystkim nim właśnie, ale od czasu do czasu pracuje także z resztą uczniów, co daje statystycznie pięcioro dzieci na nauczyciela. Klasa integracyjna ma własną salę, urządzoną przytulnie i dostosowaną do potrzeb dzieci o ograniczonej sprawności, a po pierwszej wywiadówce Królowa Matka wyszła oszołomiona, jak bardzo dokładnie wszelkie działania wobec dzieci były przemyślane, przepracowane i do jakiego stopnia po dwóch tygodniach - bo tyle minęło od początku roku szkolnego - nauczycielki miały przejrzystą wizję tego, jakiej pomocy należy udzielić jakiemu uczniowi, który jest nieśmiały, który opiekuńczy, który się wstydzi braku umiejętności, które jest pewne siebie i ma charakter przywódczy, jak z którym dzieckiem pracować, jak je posadzić, by współpracowały ze sobą jak najefektywniej... po prostu szał ciał i uprzęży, już teraz Królowa Matka wie, że będzie Pompony wpychać do klasy integracyjnej, choćby miała pikietować pod szkołą :D!

Tym niemniej rzeczą, która przykuła jej uwagę niemal od pierwszego dnia nowego roku szkolnego było to, jak kompletnie różne od siebie istoty udało jej się urodzić i wychować. Niby wiedziała od tym od lat, ale jednak chwila, gdy mogła obserwować swoje Potomstwo niby naukowiec owady pod lupą doprowadziła, nie da się ukryć, do wniosków quasi naukowych.

A mianowicie, że geny nie istnieją ;).

I nie, wcale nie chodzi o to, że Potomek Młodszy, najmłodszy w swojej klasie, jest w niej najwyższy, zaś Potomek Starszy był swego czasu w swojej najniższy.

Już w pierwszym tygodniu uczęszczania do uczelni stopnia podstawowego Potomek Młodszy pewnego dnia wrócił do domu z chlebakiem, który się był otworzył w tornistrze, nie dojedzone kawałki rogala i jabłka walały się po wnętrzu tegoż, kalając okładki książek i zeszytów, szczęśliwie nie w jakiś ostateczny i nieusuwalny sposób. Został łagodnie pouczony, by chlebak zawsze trzymał w kieszeni zewnętrznej plecaka, gdzie, nawet otwarty na oścież nie poczyni żadnych szkód, a butelki z napojem nigdy nie wkładał do tornistra, nawet szczelnie zamkniętej, bo gdyby ona się przypadkiem otworzyła, to w ogóle kaszana, panie ja kogo.

Od tamtej rozmowy do teraz Dziecię ani razu nie zapomniało o zamykaniu chlebaka, wkładaniu go do kieszonki zewnętrznej, a do drugiej, siateczkowej - butelki po napoju, również szczelnie zamkniętej.

Starszy Brat Dziecięcia, uczeń klasy, nieprawdaż, trzeciej, który podobne numery wykonywał już w przeszłości i odbywał w związku z nimi liczne Poważne Rozmowy wrócił już w tym roku szkolnym z otwartym chlebakiem kilka razy, z otwartą butelką - raz, z zamkniętym chlebakiem i zamkniętą butelką, za to z wyjętym z chlebaka jabłkiem, obgryzionym i wrzuconym luzem do plecaka - też raz, a Królowa Matka sezon suszenia podręczników na kaloryferach i/lub w promieniach słonecznych może uważać za otwarty.

W pierwszym tygodniu nauki obu Potomkom przepadły zajęcia z basenu, ku rozpaczy Potomka Młodszego i nieukrywanemu entuzjazmowi Potomka Starszego.

W drugim tygodniu Potomek Młodszy wrócił do domu po lekcji na basenie, Królowa Matka odebrała od niego worek, zajrzała do środka i w zasadzie do dziś nie wyszła z szoku. W worku, złożony w kostkę, spoczywał wilgotny ręcznik. Pod ręcznikiem - klapki.

- Synu - spytała, wpatrując się w Potomka nabożnie, Królowa Matka - a gdzie są twoje kąpielówki? - (z nadzieją, że może, kto wie, może jeszcze da się otrząsnąć z tego wrażenia, że coś jest bardzo, bardzo nienormalnie) - Zostawiłeś je na basenie?...
- No, są w ręczniku! - odparł ze zdziwieniem Potomek Młodszy, i rzeczywiście, w ręczniku, też złożone, spoczywały wilgotne kąpielówki i czepek...

Operacja opróżniania worka po zajęciach na basenie w wypadku Potomka Starszego wygląda (i wyglądała za każdymi pięcioma razami, podczas których Dzieciątko zdecydowało się brać udział w lekcji) następująco: Królowa Matka wywala na środek łazienki wielki kłąb składający się z kompletnie mokrego, tak mokrego, jakby ktoś nim podłogi wycierał,  ręcznika, kąpielówek i jednego klapka, bo drugi jest w plecaku, za to bez czepka, bo czepek "zapomniał się" w szatni, oraz równie mokrych jak ręcznik skarpet, gdyż okazuje się, że Potomek Starszy, uskrzydlony faktem, że wszedł bez (nadmiernego) lęku do basenu zapomniał się i w przebieralni wdepnął w kałuże pod prysznicem w skarpetach, po czym rozsądnie je zzuł i cały szkolny dzień (oraz powrotną drogę do domu) odbył boso. To znaczy, w obuwiu na gołych nogach.

A propos "wejść do basenu", jak uważni Czytelnicy tego bloga może pamiętają, Potomek Starszy w klasie pierwszej do basenu wszedł RAZ. Na pierwszej lekcji nie zanurzył w wodzie nawet jednej stopy, na drugiej była obecna Królowa Matka jako element w zamierzeniu kojący i to, co przeżyła, skróciło jej przewidywalną, wówczas bardzo niewysoką długość życia o jakieś dwa do trzech lat i sprawiło, że poważnie się zastanawiała, jak to zrobić, by już nigdy się w tej szkole nie pokazać, może jaki tunel wykopać, którym się Potomka będzie przyprowadzać i odprowadzać bez konieczności padnięcia trupem ze wstydu w wypadku przypadkowego natknięcia się na nauczycielkę pływania? Potomek Starszy, dziecko, które nigdy w życiu nie doznało napadu histerii w sklepie i nie zrobiło Królowej Matce obciachu wyjąc i rzucając się na podłogę, tym razem, i owszem, wyło, chwytało się drabinek, jakby je kto chciał siłą do basenu rzucać, kładło na ziemi i wyczyniało przeróżne inne sztuki, a dodać należy, że mu się ta fobia włączała wyłącznie w przypadku chadzania na basen szkolny, a mijała jak ręką odjął w okolicznościach przebywania wraz z Rodzina w licznych aquaparkach i na pływalniach płatnych. Omówiwszy problem z nauczycielkami i pochyliwszy się nad nim tak, że dokładniej nie sposób Królowa Matka za zgodą wychowawczyni przez całą klasę drugą Potomka Starszego na basen po prostu nie posyłała.

Potomek Młodszy już na pierwszej lekcji wykonał skok do wody, nurkował i bardzo dumny opowiadał, że otrzymał od pani specjalną pochwałę, zaś ryzyko spóźnienia się na zajęcia tydzień później przyprawilo go nieomal o spazmy. Na powodowane nieopanowaną ciekawością pytanie Królowej Matki, czy nauczycielka jest świadoma faktu, czyim braciszkiem jest Potomek Młodszy odparł, że nie, bo nie sprawdzała jeszcze obecności, w związku z czym Królowa Matka spokojniusio czekała na moment dokonania nieuniknionego odkrycia szokującego tego faktu, wizualizując sobie równie nieunikniony opad szczęki, który też istotnie nastąpił.

Ponadto, porzucając temat pławienia się w basenie, Potomek Starszy może się już poszczycić całą jedną uwagą oraz jedną jedynką za brak pracy domowej.

Potomek Młodszy, gdy prac domowych jeszcze nie miał zadawanych, zażądał od Królowej Matki sporządzenia mu karty szlaczków i ćwiczeń, gdyż miał zamiar ćwiczyć rękę w pisaniu. Dokończył także wszystkie ćwiczenia w pierwszej części podręcznika do klasy pierwszej, nad którym swego czasu krwawym potem oblewał się Potomek Starszy, usiłując wykonać rysunki zgodne ze wzorem i inne duperele, którymi nie miał życzenia zaprzątać swojej ślicznej główki i marnować cennego czasu.

I ogólnie rzecz biorąc, opinia o szkole Potomka Młodszego zamyka się w stwierdzeniu: "I, mamusiu, pani powiedziała, że to jest bardzo WAŻNE ZADANIE, a ja się tylko cały czas bawiłem, to znaczy nie dlatego się bawiłem, że nie słuchałem pani, tylko dlatego, że to zadanie było dla mnie zabawowe!", zaś opinia Potomka Starszego została już wcześniej opisana i, choć z czasem ostre kanty jego wypowiedzi zostały złagodzone przez czas i nabyte doświadczenie, jej sedno pozostało nienaruszone :).

Post ten Królowa Matka dedykuje wszystkim, zadziwiająco licznym, osobom, które są przeświadczone, że poradzą sobie z każdym dzieckiem, bo przecież jakieś już wychowały, że zasada, która świetnie sprawdza się w wypadku jednego dziecka tak samo świetnie zadziała w wypadku dziecka drugiego, i że dwóch braci wychowanych w tym samym domu przez tych samych rodziców z zastosowaniem tych samych metod, przy użyciu tych samych zabawek, zgodnie z zasadą "kocham - nie biję" oraz w myśl szczytnych idei akcji "Cała Polska czyta dzieciom" musi, ale to bezwzględnie musi być do siebie podobna :).

wtorek, 24 września 2013

Sygnał Dobra. Wcale nie eksperymentalny

Panu, który (prawie) bladym świtem w Grabowcu koło Torunia na widok samochodu (praktycznie bez koła) zawierającego:

- jednego zdenerwowanego Tatusia miotającego się z telefonem między bagażnikiem a kołem na tzw. flaku i spóźniajacego się do pracy (w sumie - trzy i pół godziny, jak się ostatecznie okazało),
- jednej Mamusi, która się szczęśliwie nigdzie akurat nie spóźniała, ale mimo to nie wygladala i nie czula sie jak kwiat lotosu unoszący się na tafli jeziora,
- dwóch Starszych Potomków, z których jeden spóźniał się do szkoły, a drugi - nie, ale i tak histeryzował, bo "jak-my-tu-jeszcze-będziemy-długo-stać-mamusiu-i-czy-ja-się-własnie-spóźniam-na basen?!",
- dwóch Pomponów, które też się nigdzie nie spóźniały, ale już zaczynały ogłaszać protest w związku z faktem, że muszą siedzieć w fotelikach, chociaż najwyraźniej gdzieś dojechały/ właściwie nie dojechały, bo skoro dojechały, to gdzie jest babcia?!/ chcą jeść, bo przecież zawsze jedzą, gdy gdzieś dojeżdżają,

nie pojechał dalej, tylko najpierw zaoferował swoje narzędzia, potem - daleko idącą pomoc, a przede wszystkim - bezcenne półtorej godziny własnego życia, półtorej godziny, których mu wszak nic nie zwróci, a które poświęcił, by pomóc kompletnie obcym ludziom

Królowa Matka pragnie powiedzieć (chociaż nie sądzi, że Pan przeczyta tę notke, ale po pierwsze - kto wie? dziwniejsze rzeczy się zdarzały, a po drugie - poczuła imperatyw, by się podzielić przeżyciem, a gdzie się nim można lepiej dzielić, niż na własnym blogu w końcu), że nakazała własnym Dzieciom dokładnie Pana obejrzeć z tekstem: "Popatrzcie, me dziatki, tak wygląda Bardzo Porządny Człowiek!" na ustach, sama zaś zachowa go we wdzięcznej pamięci po kres swych dni (czyli, jak wszyscy mamy nadzieję, jeszcze bardzo, bardzo długo :)).


Oraz to, że Królowa Matka nigdy nie zwątpiła w istnienie Sygnałów Dobra, które uzyskują odpowiedź w postaci innych Sygnałów Dobra, w to, że Ludzie je wysyłają i odbierają, i wysyłają dalej, całkiem bezinteresownie, nigdy, Autorka tej idei - może tak, ale Królowa Matka - nigdy.

I że dobrze jest się przekonać czasami (znowu, i znowu, a potem jeszcze raz :)), że słusznie nie zwatpiła.

sobota, 21 września 2013

Dlaczego Królowa Matka (kiedyś tam, ale prawdopodobnie już wkrótce) popadnie w alkoholizm

Potomek Starszy - Mamo, co to znaczy "z dodatkiem "scotch"?
Królowa Matka (obojętnie) - Chodzi, jak przypuszczam, o jakiś napój wyskokowy...
Potomek Starszy - Co to w ogóle jest "scotch"?
Królowa Matka (ciągle dość obojętnie) - Rodzaj whisky.
Potomek Starszy (drąży) - A co to jest whisky?
Królowa Matka (JESZCZE cierpliwie) - To rodzaj alkoholu...
Potomek Starszy - Aha... (chwila namysłu) ... a co to właściwie jest alkohol?





(To jest coś, mój synu, co twoja mamusia zacznie za momencik wychylać stakanami po prostu, jeśli ta rozmowa potrwa jeszcze chwilę...)






Królowa Matka (przez zęby) - To organiczny związek chemiczny.
Potomek Starszy (z zastanowieniem) - Związek chemiczny?...
Królowa Matka (prawie warczy) - Tak. C2H5OH. Powstały w wyniku fermentacji przeróżnych substancji roślinnych.
Potomek Starszy (po kolejnej chwili namysłu) - A... a co to jest fermentacja?

Aaaaaa!

Królowa Matka idzie się napić!
                                                               

piątek, 20 września 2013

Potomek Starszy jest... cóż, sobą

Potomek Starszy wrócił dwa dni temu ze szkółki z informacją, że w piątek jedzie z klasą na wycieczkę. No, OK, jedzie to jedzie, nie na pierwszą wycieczkę, nie na ostatnią, Królowa Matka ze średnim zainteresowaniem spytała, dokąd.

- Do... do... - odrzekł Potomek Starszy napinając najwyraźniej pamięć do granicy bólu - do... o, do MZK! Pani kazała nam przynieść na jutro dwa bilety ulgowe.

Nie ma sprawy, może być do MZK (Miejski Zakład Komunikacji), dzieci odwiedzały już przeróżne inne zakłady i instytucje w mieście, czemu więc nie MZK? Może im pozwolą na przykład poszaleć w zabytkowym tramwaju,

Źródło

opowiedzą o historii komunikacji miejskiej, może dadzą pomacać te Solarisy, co to je Królowa Matka jak na razie tylko odprowadzała pełnym szacunku, zachwyconym wzrokiem? ... w każdym razie, powinno się spodobać.

Nazajutrz Królowa Matka zaopatrzyła Dziecię w bilety, dzień wycieczki nadszedł bez komplikacji, jeśli pominąć tę, że Potomek Starszy zaraz po przebudzeniu usiłował przekonać mamunię, by zadzwoniła do jego wychowawczyni i upewniła się, czy ma on wziąć ze soba mały plecaczek z drugim śniadaniem, czy normalny, szkolny, z książkami, gdyż sam nie pamięta. Królowa Matka uświadomiła Potomkowi, że nigdy i do nikogo nie zadzwoni o szóstej rano, no, chyba, że by o życie chodziło, albo jak jej się pierwszy wnuk urodzi, wtedy tak, ale nie do niewinnej kobiety w sprawie plecaczka, jak się okaże, że Potomek Starszy nie musiał nic do szkoły przynosić to zostawi książki w klasie albo w pokoju nauczycielskim, jakoś Królowej Matce się nie wydaje, by jego wychowawczyni ogniście przeciw temu protestowała, a jeśli nawet z jakichś tajemniczych powodów będzie, to w końcu chłopak jest niemal na "ty" z połową szkolnych woźnych, któraś mu plecak przechowa.

Dziecko dało sie przekonać żelaznej matczynej logice (względnie uznało, że nie ma się co upierać przy swoim), udało się do szkoły w pełnym objuczeniu, a po odpowiedniej liczbie godzin wróciło, bardzo zadowolone i z pajdą wiejskiego chleba w garści.

- Chcesz, mamusiu, spróbować? - spytało, szczodrym gestem podtykając Królowej Matce chleb pod nos. - Jak dostaliśmy był jeszcze ciepły!

- Chwila - oszołomilo Królową Matkę - na wycieczce w MZK dali wam chleb?
- No oczywiscie - odparł na to Potomek Starszy takim tonem, jakim zwykle mawia się do uroczych, lecz niezbyt rozgarniętych, powiedzmy, króliczków.

Królowa Matka spojrzała na swoją Matkę, Matka Królowej Matki spojrzała na Królową Matkę, po czym obie spojrzały na Potomka Starszego.

- Ale... chleb? - spytała powątpiewająco Matka Królowej Matki.
- No, tak - odrzekł Potomek Starszy, prezentując bezbrzeżną cierpliwość wobec zalewającego go oceanu tępoty - piekliśmy go tam. Mam masę zdjęć, chcecie obejrzeć?

Królowa Matka i jej Matka doszły do wspólnego wniosku, że widocznie w ramach wycieczki dzieciom zafundowano ognisko, pokrzywdzony przez Podłych Rodziców Potomek Starszy, jako wegetarianin, na wszelkich ogniskach poza tymi robionymi we własnym ogrodzie faktycznie piecze wyłącznie chleb i/lub ziemniaki, przestały się więc dziwić i wyraziły chęć obejrzenia fotografii.

Na pierwszej bardzo wyraźnie widniała ściana drewnianego budynku (a na jej tle koledzy szkolni Potomka Starszego).

Na drugiej - chałupa, niezwykle piękna, ale jednak w stylu, który był ostatnim krzykiem mody za Jagny Borynowej,

Źródło

a Królowa Matka musi wyznać, że, aczkolwiek jej rodzimemu MZK da się to i owo zarzucić, aż tak przestarzały jednak nie jest.

I wreszcie, na trzeciej, budynek (ciągle z kolegami Potomka Starszego w charakterze dekoracji), którego linii nie dało się pomylić z niczym,


 w związku z czym Królowa Matka z całkowitym osłupieniem rzekła:

- Przecież to jest nasz skansen... Synu, czy wy byliście w skansenie?

- No przecież - odrzekł Potomek Starszy z miną wyrażającą zmęczenie tym ciągłym tłumaczeniem spraw jak najbardziej oczywistych. - Cały czas wam mówię, byliśmy na wycieczce na pokazie pieczenia chleba, o, tu jest zdjęcie pieca, i, o, tu...

I już wszystko było jasne.

Już Królowa Matka wszystko zrozumiała.

"W piątek jedziemy na wycieczkę do skansenu - rzekła była Pani Wychowawczyni klasie Potomka Starszego. - Na jutro przynieście dwa bilety ulgowe MZK", z której to wypowiedzi Potomek Starszy - jak domniemywa Królowa Matka (znająca wszak swe Dziecię jak zły szeląg) - zajety jak zwykle myśleniem o Rzeczach Naprawde Istotnych usłyszał początek pierwszego i koniec drugiego zdania, po czym zgrabnie skleił je w całość...

Królowa Matka zaczyna domniemywać wszakże również i to, że nie będzie obecna na ślubie swojego Najstarszego Syna, na przykład. Albo na obronie pracy doktorskiej. Na wręczeniu dyplomów. Nagrody Nobla. Innych takich.

Jeśli tylko ktoś nieprecyzjnie sformułuje zawiadomienie.

Nie powtórzy go następnie piętnaście razy, z naciskiem, i  układając słowa w przeróżnych konfiguracjach.

Tylko po prostu poprosi Potomka Starszego, by przekazał je swojej mamusi :).

sobota, 14 września 2013

Potomek Młodszy staje się Prawdziwym Dyplomatą

Królowa Matka, pozostając w nastroju pt. "Bez kija nie przystąp", zmęczona, posępna, dopasowana do pogody, schudnięta o jakieś dwa kilo licząc od końca wakacji oraz zmęczona, taka zmęczona, kiedy ona była ostatnio taka zmęczona?... - naprawdę już nie pamięta... - wyhaczyła powtórkę "Chirurgów" na jednym z tych uroczych i kochanych kanałów serialowych, które odkryła we własnym telewizorku (tym, nieprawda, zgubnym wynalazku o fatalnym wpływie na umysłowość i, och jak bardzo Królowej Matce jest w związku z tym wszystko jedno!) i siedziała, machając zawzięcie drutami, na których stopniowo rósł sobie sweterek w kolorze optymistycznej zieleni (niczego bowiem w odcieniach korespondujących z nastrojem Królowej Matki, to jest: żałobnych czerniach, posępnej szarości, byle jakim szaroburym oraz ciemnym musztardowym w jej domu nie ma, gdy ostatnio zamawiała włóczki nierozsądnie wybrała radosne zielenie, nasycone czerwienie i migotliwy rdzawy z drobniutkimi cekinami) i patrzyła w ekran, milcząc ponuro.

Potomek Młodszy (po dłuższym czasie kręcenia się w pobliżu i rzucania spojrzeń, których znaczenia Królowa Matka demonstracyjnie nie rozumiała) - Mamusiu, a ty długo będziesz jeszcze swoich "Chirurgów" ogladać? Tak tylko pytam, bez żadnego powodu...


 (PS.

Chwilę temu:

Pan Małżonek (który gra na x-boxie z Potomkami, uprzejmie puszczonymi przed ekran przez Mamusię) - Aaaaa! Ta żaba przeze mnie przeleciała!!! JA JUŻ NIE CHCĘ W TO GRAĆ!

A potem ktoś się dziwi, że Królowa Matka woli "Chirurgów"...)


sobota, 7 września 2013

Odpowiednie dać rzeczy słowo

To, że karmienie młodych ssaków napotyka nieoczekiwane przeszkody w postaci trujących pomidorów "mogę je sobie wyciągnąć z pizzy, mamusiu? zamiast tego daj mi ketchup (który nie jest zrobiony z pomidorów, a skąd, przyp. KM)", "a to zielone, to coś, to co to jest?", "o, suróweczka, super, zjem ją, ale wyjmij mi z niej ogórek, paprykę, pomidorka i cebulę!", względnie "ja tej czerwonej marchewki nie lubię, mamusiu, daj mi tej białej!" wie każdy, kto jakiegokolwiek młodego ssaka miał kiedyś (albo nadal ma) na składzie.

Czasem Rodzic uzyskuje nieoczekiwaną pomoc w postaci, na przykład, makaronu ze Spongebobem


szczęśliwym trafem znalezionym w okolicznym sklepie, który - makaron, nie sklep - dorzucony do sporządzonego spracowanymi dłońmi Królowej Matki minestrone sprawił, że Potomki pożarły swoje porcje, każdą połkniętą łyżkę poprzedzając okrzykiem: "O, Sandy! O, Gacuś! O, Plankton! Znowu Plankton! I znowu Gacuś!!!", po czym zażądały dokładki, nic a nic nie zwracając uwagi na Te Trujące Pomidory oraz Czerwoną Marchewkę (i nie, Drogi Czytelniku, to NIE JEST wpis sponsorowany, chociaż gdyby firma produkująca przysmak chciała, wiedziona wdzięcznością za tak bezinteresowną i błyskotliwą reklamę, zaproponować Królowej Matce na przykład jakiś zapas specyjału Królowa Matka informuje, że bierze każdą ilość!!!).

Czasem jednak Rodzic musi kombinować.

Jak wtedy na przykład, gdy próbuje on, ten Rodzic, skłonić Potomka Starszego miewającego kłopoty żołądkowe, który w związku z kłopotami ma zalecone picie kwaśnego mleka lub maślanki, do konsumpcji wyż, wym., a nie da w siebie wlać ani jednego, ani drugiego nawet pod narkozą i w żadnej formie.

W takiej sytuacji Rodzic bierze zsiadłe mleko, kilka bananów i cukier waniliowy. Miksuje cichaczem i pod nieobecność Potomków. Nalewa do wysokich szklanek, posypuje z wierzchu brązowym cukrem (bo Potomek Starszy jest estetą i lubi, jak jest ładnie i z palemką) i zwraca się do Dziecięcia z niewinnym wyrazem twarzy, pytając:

- Synu, czy chciałbyś może wypić koktajl bananowy z wanilią i brązowym cukrem?,

a Dziecię wlewa w siebie tak wyborny napój z entuzjazmem i niemalże mlaszcząc, po czym pyta:

- A masz go więcej, tego koktajlu z wanilią?

"To, co zwiemy różą pod inną nazwą nie mniej by pachniało".

Buahahahaha!

Williamie S., pióro to ty miałeś lekkie, na ludzkich emocjach się może i znałeś, na tych buzujących emocjach, namiętnościach aż kipiących i innych takich, na - wnioskując po niejakim księciu duńskim - fochach nastolatka z rzędu tych, które sprawiają, że rodzice zaczynaja rozumieć te zwierzęta, które pożerają swoje młode w niemowlęctwie - też , ale na hodowli dzieci - bardzo Królowej Matce przykro, ale nie.

Nic a nic :).