Jako, że, jak Wiernym Czytelnikom bloga wiadomo, wraz z Nowym Rokiem Królowa Matka popada w nędzę i zaczyna życie o żebranym chlebie, musi ona się do tego Nowego Roku przygotować, ogałacając Naturę z jej darów i czyniąc zapasy, które umilą życie choć trochę, gdy w oczy zajrzy głód.
Ogołacanie łona Natury rozpoczęła Królowa Matka od wyprawy po czarny bez, który właśnie pięknie dojrzał i zachęcająco machał ku niej kiściami pięknych, czarnych, bogatych w sok pereł, zwisajacych z gałęzi w bujnych pękach, i który zbiera (prawie) co roku o tej mniej więcej porze, by przyrządzić sok z owoców bzu według przepisu zaczerpniętego z książki "Rośliny lecznicze i ich praktyczne zastosowanie" Aleksandra Ożarowskiego i Wacława Jaroniewskiego.
Królowa Matka zebrała około trzydziestu takich kiści, umyła je starannie, oskubała z gałązek, przejrzała i w naczyniu z grubym dnem ogrzewała tak długo, aż puściły sok. Następnie roztarła je na miazgę przy pomocy dużej, drewnianej łyżki (która już nigdy nie odzyska swego pierwotnego koloru) i małymi porcyjkami wycisnęła (nie przesadnie jednak) przez tetrową pieluszkę (w oryginalnym przepisie miał to być kawałek płótna, ale Królowa Matka płótna nie posiada, a tetrowych pieluszek, których nikt nigdy już nie użyje, zatrzęsienie), po czym jeszcze raz przecedziła otrzymany sok i dodała cukru na oko (powinno go być w proporcji 1:1, ale taki jest dla Rodziny Krolowej Matki za słodki), kilka minut gotowała całość, po czym rozlała sok do wyparzonych butelek.
Ponieważ osoby, którym zagraża Nędza powinny być oszczędne, Królowa Matka nie wyrzuciła wytłoczek (właśnie dlatego zresztą nie wyciskała ich, wkładając w to całe serce, tylko w taki bardziej opanowany sposób), ale wrzuciła je na patelnię o grubym dnie, zasypała cukrem (do smaku) i przesmażyła, uzyskując w ten sposób powidła, które obfitują w te same korzystne cechy, co sok.
Czarny bez ma smak dość charakterystyczny, nieco cierpki, prawdopodobnie nie będzie smakował wszystkim, ale na przykład Pan Małżonek ma do tego soku stosunek więcej niż entuzjastyczny - jest to jego ulubiony przetwór produkcji Królowej Matki, pije go w herbacie czy potrzebuje, czy nie, i prawdopodobnie dopiero przetworzenie zbiorów z niewielkiej plantacji krzewów bzu czarnego zaspokoiłoby jego apetyt (chociaż, kto wie, może i to okazałoby się za mało).
A sok ten (oraz powidła, które można jeść normalnie na chlebie, ale też leczniczo, po łyżeczce, trzy-cztery razy dziennie) można pić jako środek odtruwający i pomocniczy w nerwobólach, zapaleniu korzonków nerwowych i lekkich zaburzeniach trawiennych, ale nade wszystko przy przeziębieniach, których, na przykład żebrząc pod kościołem w samiuśkim centrum Starówki, łatwo się można nabawić.
Ponieważ, mimo wysiłków, nie udało się Królowej Matce ogołocić okolicznych krzewów do cna postanowiła ona poeksperymentować i zrobić dżem jabłkowy (Teściowa uszczęśliwiła ją skrzynia jabłek, które Królowa Matka cierpliwie przerabia na musy i marmolady oraz kompoty. I szarlotki), który według oryginalnego przepisu (wyciętego wieeeeki temu z jakiejś gazety) robi się z czerwona porzeczką. Dżem jest świetny, czerwona porzeczka dodaje słodyczy jabłek interesującego, kwaśnego posmaku, i Królową Matkę zainteresowało, posmak czego da jej w tym dżemie czarny bez.
Celem przygotowania dżemu Królowa Matka obrała, pozbawiła gniazd nasiennych, pocięła na ósemki i włożyła do sporego garnka trzy kilo jabłek, które rozgotowała, mieszając od czasu do czasu, i podlewając je szklanką wody. Gdy owoce zaczęły się rozpadać dodała 30 dkg cukru (można mniej, można więcej, według osobistego upodobania) , pogotowała jeszcze chwilę, po czym bardzo ostrożnie dosypała umyte i osączone na sitku jagody czarnego bzu oberwane z czterech - pięciu sporych kiści, posmażyła całość jeszcze tak ze dwie minuty, przełożyła dżem do wyparzonych słoików, postawiła do góry dnem i pozostawiła je do wystygnięcia.
To, co się nie zmieściło w słoikach, pożarły (z zapałem!) na kolację jej dzieci, co uznać można za Dżemowy Chrzest Bojowy, z którego ten wyszedł zwycięsko :D.
Piszesz dziś bardzo apetycznie.
OdpowiedzUsuńA ja mogę sobie chociaż poczytać, jako że sama nie przetwarzam. Przetwarzaniem intensywnym wszystkiego zajmuje się moja mama, która mieszka na Mazurach i sama uprawia, choć bzu czarnego dawno nie robiła. Najbardziej lubię dżemy z jabłek, często z dodatkiem gruszek, czasem dyni - dynię wielbię. Lubię też tzw. czarne maliny z cukrem w sosie własnym - to jakaś jeżynopodobna odmiana, niezwykle delikatna.
Całe bagażniki przetworów i różnych płodów mazurskiej ziemi przywozi potem do Warszawy mój mąż...
Mniam. Ja jabłka w każdej ilości byle nie surowe ;))) Nie wiem, takoś jakoś mam :D Na bez u nas nawet nie mam zamiaru patrzeć - więcej w nim pewnie ołowiu i innych takich nielekkich :/ Ale mamunia zrobiła syropek z kwiatków i do herbatki jest świetny :) Twoja spiżarnia na pewno nie pozwoli potomkom zginąć ;)) A ja najbardziej jestem ciekawa na czym to ogałacanie się skończy skoro bez to dopiero POCZĄTEK :) A dżem z dyni Królowo robiłaś? Pycha!! :))
OdpowiedzUsuńHmm, może polecę na drugą stronę torów, na Olszynkę Grochowską, i zbiorę kilka kiści.. bo dżemik brzmi mniam, mniam:)
OdpowiedzUsuńAleś mi smaka narobiła :D chyba sie wybiore po czarny bez:P
OdpowiedzUsuńJak to wszystko brzmi pysznie, jak to mi pachnie, ależ jak! Coś Ty mi zrobiła kobieto, ja która gotować nie potrafi, która preferuje wszystkie przepisy z etykietką "łatwe", która do kuchni wchodzi z musu, a wychodzi ze łzami w oczach, lecę tego bzu szukać i na rynek jabłek kupować bo ja chcę i te dżemy i ten sok. Ja chcę po łokcie w tej kuchni pichcić i te zapachy przez tydzień czuć jeszcze i już te słoiki idę szukać, wyparzać i już widzę jak je będę etykietkami oprawiać i jak mi dumnie w tej znienawidzonej kuchni stać będą;)
OdpowiedzUsuńJa tez preferuję przepisy z napisem "łatwe", jak ma się rozkoszna czwóreczkę, to inaczej nie sposób. I, na przykład, ten jabłkowy dżem (czy to z bzem, czy z porzeczką) jest łatwy :))).
UsuńAch, z jaką przyjemnością posmakowałabym tego dżemu...
OdpowiedzUsuńA z innej beczki – a raczej – z innego słoja... Kiedy rodzina zwozi Ci owoce na przetwory (lub kiedy sama ich nazbierasz), otrzymujesz też w prezencie słoiki? Gdzie Ty to wszystko upychasz? ;)
Buahahaha!!! Ostatnio Teściowa poprosiła MNIE o słoiki. Skutkiem czego kazałam się jej... no, nie prosić, bo jak ktos mi daje skrzynię jabłek, przedtem gruszki, śliwki i inne takie to myśli, że co, urodzę te sloiki?
UsuńA ja, widzisz, jak to ta osoba w nędzy, słoiki oszczędzam. Nie wyrzucam tych po dżemach, butelek po sokach dla maluchów (tak, kiedyś kupowałam, teraz czasem Tesciowa kupuje), majonezie... i w sezonie mam jak znalazł :).
Rozumiem... Wydawało mi się po prostu przez chwilę, że nie starczy Ci nawet tych „niewyrzucanych” pojemników, zbieranych miesiącami. Tyle tego przetwarzasz...
OdpowiedzUsuńNie tak dużo ostatnio, zwłaszcza w porównaniu z naszym pierwszym rokiem w Dziczy :). Ogórków na przykład zakisiłam tylko 12 sloików (i dwie kamionki do pożerania na bieżąco)... zapas na góra dwa tygodnie ;D.
UsuńAch... Kiszone ogórki w kamionce... co za rarytas... (poważnie mówię!)
OdpowiedzUsuń