Czy wspominałam już, przy okazji tego Wyzwania oraz (prawdopodobnie) przy kilku innych okazjach, że nie jestem wielbicielką komedii romantycznych, zwłaszcza tych świątecznych?
Tak jest. Wspominałam.
Czy w związku z powyższym jedyną komedią romantyczną, jaka zostanie tu wymieniona, będzie ta opisana w dniu siódmym wyzwania, czyli ta, której nienawidzę, zaś bohaterem wpisu dzisiejszego pod tytułem
Twój "comfort film"
będzie dzieło filmowe przynależne do jakiegoś innego gatunku?
NO ALEŻ OCZYWIŚCIE, ŻE NIE!
Bohaterkami wpisu dzisiejszego będą nie dość, że komedie romantyczne, to w dodatku dwie, bo kto bogatemu zabroni, a jedna z nich - mwahahahaha! - świąteczna, oraz nie moja wina, że przy nich właśnie sobie emocjonalnie wypoczywam, przykro mi (chociaż niekoniecznie w sumie), że nie przy Bergmanie ani "Obywatelu Kane", ani nawet przy takim, bo ja wiem, "Avatarze", a poza tym chyba nikt, kto bywa na tym blogu częściej niż tylko przelotem nie oczekiwał, że wykażę się żelazną logiką, a jeśli oczekiwał, to bardzo mu współczuję i niezwykle mi smutno z tego powodu, co ustaliwszy zakasuję rękawy i przystępuję do opisywania.
Na pierwszy ogień - chronologicznie, zarówno pod względem roku produkcji, jak i, nieprawdaż, czasookresu, w którym się z dziełem zapoznałam - idzie
"Nie mów jej, że to ja" (tyt.org. "Don't tell her it's me")
Reż. Malcolm Mowbray
Rok produkcji - 1990
Główne role - Steve Guttenberg
Jami Gertz
Shelley Long
Kraj produkcji Stany Zjednoczone
Czas trwania - 101 min.
Gas Kubicek właśnie zakończył z sukcesem walkę z ziarnicą złośliwą, tym
niemniej po odbytej chemioterapii zaszywa się w domu. Cały jego czas
pochłania praca (jako rysownik komiksów w lokalnej gazecie nie musi w
celu wykonywania jej opuszczać swoich bezpiecznych czterech ścian), a
życie towarzyskie zeszło na dalszy plan. Każde zresztą zeszło, Gus
jeszcze ciągle nie doszedł do końca do siebie, jest opuchnięty, łysy,
ciągle zmęczony, jest, jednym słowem, nadal w złym stanie, zarówno
fizycznie - wyczerpany chorobą i walką z nią, jak i psychicznie - bo
podobne doświadczenie wymaga przewartościowania wszystkiego w swoim
życiu, a to bywa i pracochłonne i bolesne (wierzcie mi, wiem coś o tym).
Jedyną osoba, która go regularnie odwiedza jest jego siostra
Lizzie, zawodowo pisarka romansów, prywatnie - wulkan energii, chodzący
optymizm, oraz żona miłego, spokojnego męża i mama trzyletniej córki.
Wiadomo, dla Lizzie choroba brata też stanowiła straszny okres w życiu, a
jej otwarta natura nie pozwala teraz patrzeć bezczynnie, jak ten wyrwany
śmierci ze szponów brat snuje się, zaniedbany i smutny, po swoim domu na
końcu najostatniejszej uliczki w miasteczku, za towarzystwo mając
jedynie psa rasy Jack Russell.
A cóż może poradzić na niedole brata pisarka romansów, a prywatnie - szczęśliwa żona, no, co?
Tak!
"Zakochaj się, Gus. Znajdź miłą dziewczynę, i...".
Gus
każe siostrze oddalić się w podskokach i nie mieszać się do jego spraw
osobistych, siostra oddalić się może i oddala, natomiast nie zamierza
przestać się mieszać. Na Targach Książki Romantycznej, na których jest
gościnią, poznaje Emily, młodą, przeuroczą i sympatyczną dziennikarkę.
Typuje ją na swoją bratową od pierwszej chwili, organizuje kolację, na
którą zaprasza Emily i zwabia swego niechętnego brata, po czym staje się
to, co stać się musiało.
Kolacja okazuje się kompletną katastrofą na każdym możliwym
poziomie, od kulinarnego po towarzyski - wszystko, co może pójść źle
idzie jeszcze gorzej, natomiast Gus się zakochuje (co nas nijak dziwić
nie może, bo Emily jest nie tylko prześliczna, jest pełna wdzięku,
urocza jak wiosna, no chodzący czar!).
Od pierwszego wejrzenia.
I bez wzajemności.
Emily jest nie tylko urocza i śliczna, jest naprawdę miła, ma dobre serce, ale to dobre serce to nie sługa i dziewczyna za nic nie może zmusić się do przychylności wobec nieśmiałego, niezgrabnego, małomównego, opuchniętego mężczyzny w źle dopasowanej peruce. Gus próbuje podjąć kilka niezbyt zgrabnych i nie trzeba dodawać, że nieudanych prób zaproszenia jej na randkę, by wreszcie, gdy jego wszelkie (podejmowane bez przekonania) wysiłki palą na panewce poddać się i przyjąć pomoc siostry, którą ta mu z wielką energią i od samego początku proponuje.
Lizzie przystępuje do działania z właściwym sobie entuzjazmem. W końcu kto tu jest fachowcem w dziedzinie poznawania kobiecych fantazji? No przecież, że ona. To jej praca. Poznaje te fantazje, a potem przekuwa je w słowa, przetwarza i podaje jak na tacy. Robi to od lat z sukcesem! Wie, czego pragną kobiety! Czy Emily jest kobietą? Jest. No. Czyli trzeba jej dać to, czego pragnie. Twierdzi, że tego nie pragnie, bo chce czegoś zupełnie innego? No buahahaha normalnie, już Lizzie wie swoje. Owszem, cała operacja wymagać będzie odrobiny pracy i fantazji, ale czego się nie robi dla ukochanego brata. I Emily. Dla której trzeba stworzyć Archetyp Mrocznego Bohatera, po czym dyskretnie pchnąć ją w jego mocarne, męskie ramiona.
No więc Lizzie go stwarza...
Cóż.
Pierwsze, co trzeba o tym filmie powiedzieć, to że Shelley Long w roli Lizzie kradnie show. Owszem, Steve Guttenberg jest przemiły i ma naprawdę, naprawdę mnóstwo takiego... przyjaznego wdzięku, a Jami Gertz jest niewyobrażalnie czarująca, śliczna i świeża jak pierwiosnek (plus wszyscy aktorzy drugiego planu są fantastyczni, z młodziutkim Kyle MacLachlanem i Madchen Amick, święcącymi wówczas triumfy po "Twin Peaks" w charakterze wisienek na torcie), ale królowa może być tylko jedna, i jest nią niewątpliwie Shelley Long. To jest skumulowana, chodząca, promienna, niepowstrzymana fala entuzjazmu, a przy tym ta rola zagrana jest tak płynnie, naturalnie, tak bardzo bez wysiłku, jakby nie była zagrana, tylko... no nie wiem, przeżyta. Nawet jeśli ktoś nie lubi komedii romantycznych jeszcze bardziej niż ja, dla Shelley Long tę jedna komedię obejrzeć naprawdę warto!
Ponadto jest to film, który łagodnie podrwiwa ze schematów, i prawdopodobnie dlatego tak bardzo go lubię. Mamy tu nieatrakcyjnego (naprawdę nieatrakcyjnego; nie jest to przypadek Brzyduli z Liceum, która Zdjęła Okulary i nagle stała się Pięknością - w przeciwieństwie do niej Gus JEST nieatrakcyjny, źle ubrany, niezgrabny, bardzo nieśmiały i ogłuszony uczuciem w dodatku, więc sprawiający wrażenie nieinteligentnego) mężczyznę, prześliczną dziewczynę i spisek, by tych dwoje ze sobą połączyć, używając w tym celu wszystkich środków, z upodobaniem i regularnie używanych przez autorów romansów i - owszem - komedii romantycznych. Mamy świadome granie na kliszach, bawienie się konwencją, mamy życzliwe puszczanie oka do widzów, którzy przecież wszystkie te klisze znają, mamy takie trochę przymrużenie oka, a trochę dyskretną próbe postawienia pytania o źródła atrakcyjności, chociaż tajemnicy stanu nie zdradzę, jak napiszę, że pod koniec filmu Gus Kubicek wygląda już jak Steve Guttenberg bez charakteryzacji, więc Emily nad źródłem jego atrakcyjności aż tak bardzo zastanawiać się nie musi.
W ogóle mam wrażenie, że to nie tyle jest komedia romantyczna, raczej film, wykorzystujący wszystkie chwyty stosowane w komediach romantycznych, tylko, że jawnie. "O! - zdają się mówić twórcy. - Popatrzcie! Klisza! I tu jest klisza! I tu! A to? O, kolejna klisza, UŻYJMY JEJ!", a że robią to inteligentnie, z wdziękiem, nie obrażając inteligencji widza i z wyraźną do niego sympatią - mamy mój "komfort film".
Pierwszy.
Kolejnym jest
"Ja cię kocham, a ty śpisz" (tyt. oryg. "While you were sleeping")
Reż. John Turteltaub
Rok produkcji - 1995
Główne role - Sandra Bullock
Bill Pullman
Peter Gallagher
Peter Boyle
Jack Warden
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 103 min.
Lucy przyjeżdża do Chicago z małego miasteczka, by w szpitalach tego dużego znaleźć pomoc dla chorego ojca. Po jego śmierci mieszka sama w wynajętym mieszkanku, a pracuje jako bileterka na stacji miejskiej kolejki. Podkochuje się też w mężczyźnie, który co rano kupuje u niej bilet. Oczywiście, nawet na nią nie patrząc. To jest przepiękny mężczyzna, elegancki, stylowy, z zupełnie innego świata, i Lucy wie, że nie ma u niego cienia szans, więc go sobie tak po cichutku, z głębin swej budki biletowej, wielbi.
Aż pewnego dnia, w samą Wigilię, gdy Lucy jest na dyżurze sama, bo przecież nie ma rodziny ani nikogo bliskiego, więc co to dla niej za problem, zastąpić kogoś, kto tę rodzinę ma, otóż więc w Wigilię zdarza się wypadek. Piękny nieznajomy pada ofiarą napadu, napastnicy zrzucają go z nasypu kolejki prosto pod nadjeżdżający pociąg, Lucy ratuje go w ostatniej chwili, po czym, gdy trafiają do szpitala, zostaje omyłkowo wzięta zarówno przez personel, jak i rodzinę Petera (czyli pięknego nieznajomego) za jego narzeczoną.
Rodzina jest ciut ekscentryczna, ale tak naprawdę przemiła, przyjmuje Lucy z otwartymi ramiony, nikt nie powzina przez jakiś czas żadnych podejrzeń, Peter leży sobie w śpiączce, święta trwają, świat się kręci, czas płynie, a na to wszystko objawia się brat Petera, Jack, który jako jedyny jakieś tam podejrzenia powzina.
Z tym, że oprócz podejrzeń powzina też uczucie.
I w tym momencie Peter się bierze, i budzi, i dowiaduje, że ma narzeczoną, której nie pamięta oraz najwyraźniej amnezję wybiórczą, bo pamięta wszystko inne...
"Ja cię kocham, a ty śpisz" jest filmem, który kocham za scenariusz. To jest scenariusz-cacuszko, mówię wam i powiadam! Ja to chyba z pięćset razy widziałam, i za każdym razem zachwycają mnie te wszystkie błyskotliwie opisane zbiegi okoliczności, które sprawiają, że nasz Jack już-już przyłapuje Lucy na kłamstwie czy niewiedzy, a tu pyk! I dzieje się coś, co sprawia, że musi jej uwierzyć, a sam wychodzi na czepiającego się niedowiarka, zaś wszystko, co się dzieje jest tak niewymuszone, tak naturalne, że... ach, patrzcie i uczcie się, polscy scenarzyści komedii romantycznych (tak, wiem, jestem głosem wołającego na puszczy)!
I te dialogi!!! Te rozmowy! Za scenę rodzinnego obiadu przyznałabym scenarzyście wszystkie nagrody świata, tak, tak to się właśnie odbywa, ktoś coś mówi, ktoś się wtrąca, ktoś nie dosłyszał, ktoś kończy za kogoś myśl, ktoś rzuca bonmotem ("Argentyna słynie z wołowiny..." "I nazistów"), ktoś chichocze w talerz. Oczywiście sam scenariusz nie dałby rady bez aktorstwa, a tutaj jest ono wybitne, i, doprawdy, napisać i wykreować rzecz, w której widz lubi wszystkich bohaterów to jest zdecydowanie wyższy poziom wtajemniczenia. Oraz fachowości.
No i jest tu Bill Pullman, a ja go, o czym już gdzieś tam kiedyś tam wspominałam, wielbię. Bill Pullman gra psychola? Spoko luzik, ja go wielbię. Gra kompletną ciapę, pozbawioną choćby cienia charakteru? Nie robi, ja go wielbię. Gra prezydenta Stanów Zjednoczonych? Wielbię go. Gra mniej atrakcyjnego brata Petera Gallaghera? Wielbię go oraz NO BEZ JAJ, Peter Gallagher jest mężczyzną efektownym, ślepa nie jestem i urody mu nie odmawiam, ale przy Billu Pullmanie to on w moich oczach nie ma żadnych szans. Żadnych, no po prostu najżadniejszych. Chemia między nim (Billem Pullmanem, że doprecyzuję) a Sandrą Bullock jest po prostu wzorcowa, co mnie w sumie nie dziwi nie tylko ze względu na me (nie dające się już ukryć, jak mniemam) uczucie do Billa Pullmana, ale po prostu dlatego, że to jest fenomenalnie obsadzony i równie fenomenalnie zagrany film. Ja nie wiem, czy jest w nim chociaż jedna słaba rola, od ról głównych zaczynając, na pielęgniarzu niosącym pudełko kończąc.
I nie od rzeczy byłoby wspomnieć, że jest to film świąteczny, a te święta, zima, i dżinglebellsy są niezwykle nienachalnie pokazane. Tak, o, scenarzysto "Listów do M 4", nie ma w "Ja cię kocham, a ty śpisz" ani jednej sceny, w której sto procent mieszkańców Chicago popyla po ulicach z gigantycznymi pudłami prezentów w objęciach, ani namiętnego barytonu "Arkadia życzy swoim klientom wesołych świąt" w tle, no jakże to tak być może, niepojęte po prostu!
Nie wierzę co prawda, że można "Ja cię kocham, a ty śpisz" (w zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie do "Nie mów jej, że to ja") nie znać, to jest film dość popularny, ale gdyby ktoś przeoczył, to polecam. Niekoniecznie w święta.
Choćby tylko dla dialogów w scenie obiadowej.
(i dla Billa Pullmana :)).
Och, Królowo, jak miło :))
OdpowiedzUsuń"Ja cię kocham…" kiedyś obejrzałam, ale wczoraj z radością jeszcze raz, dziękuję :))
A "Nie mów jej…" miodzio; moim ulubionym bohaterem w tym filmie został mąż Lizzie ;D
baja
ZNASZ TO! Jest więc nas więcej niż ja i moja przyjaciolka ❤️!!!
UsuńMąż Lizzie jest cu-dow-ny (chociaz wolalabym, by dla mnie nie gotował :D), ale coreczke tez kocham. I metody wychowawcze Lizzie, no wielbię jak Billa Pullmana normalnie :D.
Jak moglas Krolowo tak znienacka przypomniec mi, kogo wyparlam ze szczeniecych lat 90ych :-D Shelley to wtedy podziwialam jako dowcipna barmanke w sitcomie tasiemcu Cheers, co lecial bez konca (i Frasiera z tego samego baru rowniez), oraz mialam wieeeeeeelka slabosc do Sandry (serduszka w oczach, pewnie jak Krolowa do imc Pullmana). Ten romkom byl reklamowany wtedy WSZEDZIE i chcialam bardzo obejrzec (no bo przeciez Sandra, helouu), ale nigdy mi sie jakos nie udalo. Przypomnialas i zachwalilas, to bedzie paczane (dopisuje do niekonczacej sie Listy Wstydu:))))
OdpowiedzUsuńKOCHAM "Frasiera". Kocham. I "Cheers" też ❤️.
UsuńObejrzyj, obejrzyj i baw sie dobrze!