czwartek, 21 sierpnia 2025

O miłości, czyli Wyzwania Filmowego dzień piętnasty

Byłam szczerze przekonana, że piętnasty dzień Wyzwania Filmowego zmuszona będę przenieść na sam koniec albo w ogóle z niego zrezygnować. 

Nie na wszystkie pytania Wyzwania było mi łatwo udzielić odpowiedzi. Na niektóre dlatego, że miałam nadmiar pozycji, z których musiałam wybrać zaledwie kilka (albo wręcz tylko jedną). Na niektóre dlatego, że z początku nic mi nie przychodziło do głowy - ale zawsze w końcu przyszło. Na niektóre dlatego, że odpowiedź już się błakała gdzieś tam na stronach tego bloga, powtarzać jej nie było sensu, a nic nowego nie potrafiłam wymyślić.

Ale tylko w odpowiedzi na jedno pytanie odpowiadała mi w głowie głucha cisza. I bez względu na to, jak głęboko szukałam, kogo nie pytałam, ile własnych pamiętników przerzuciłam - była tylko ona. Cisza.

Zaczynałam godzić się powoli z myślą, że najwyraźniej jestem osobą do głębi nieromantyczną, emocjonalnie oziębłą i przepojoną ironią, w związku z czym Kochani Czytelnicy nigdy nie dowiedzą się, jaka jest moja

Ulubiona historia miłosna w filmie

gdy wczoraj, zupełnie nieoczekiwanie, podnosząc się z fotela zastygłam nagle w połowie ruchu, a oczy mi rozbłysły.

- Ależ przecież ja ją mam! - wyszeptałam nieledwie w uniesieniu. - Ja mam ulubioną historię miłosną w filmie!!! Jak mogłam o niej zapomnieć! 

Tyle, że to nie o niej zapomniałam.

Zapomniałam o tym, że ja to ja. 

I po prostu zaczęłam szukać z tej niewłaściwej strony.

Z jakiegoś tajemniczego powodu, zasugerowana tą "historią miłosną" zaczęłam od przypominania sobie wszystkich obejrzanych przeze mnie komedii romantycznych, a przypomnę może, że ja za komediami romantycznymi nie przepadam (co nie oznacza, że nie ma takich, które lubię - w siedemnastym dniu Wyzwania napiszę o dwóch). Potem zastanowiłam się nad romansami, a romansów nie lubię w zasadzie jeszcze bardziej. Potem zastanowiłam się nad historiami miłosnymi w filmach, które nie są ani romansami, ani komediami romantycznymi, i żadna mi do głowy nie przyszła. 

A potem, w połowie tego wstawania z fotela, przypomniałam sobie, że ja to ja, i od razu stało się dla mnie jasne, jaka jest moja ulubiona filmowa opowieść o miłości, i czemu musi to być akurat ta.

Otóż ja rzeczywiście nie jestem romantyczna. Nie jestem romansowa. Nie jestem sentymentalna, szczególnie liryczna ani tkliwa. 

Jestem pełna pasji.

Zawsze taka byłam, od najwcześniejszego dziecięctwa, i to jest coś, czego chyba nie widać po mnie jeszcze bardziej niż mojej patologicznej nieśmiałości, gdyż, no cóż, jestem wyglądowo nienachalna. Myszowata blondynka, blada, trochę przezroczysta, raczej niewidzialna, z oczami ni to szarymi, ni to niebieskimi, chuda, a przy tym z racji tej nieśmiałości usilnie próbująca zlać się z tłem. Może gdybym miała oczy ciskające skry albo była posągowo piękna, może wtedy dopatrywano by się jakiejś głębi pod powierzchnią, ale nie mam i nie jestem. Jestem banalnym szaraczkiem, długim i kanciastym.

Pod tą kanciastą powierzchownością bez przerwy buzują płomienie.

Od zawsze.

Jeśli przyjaźń, to do grobowej deski. Jeśli zachwyt, to taki, z którego trzeba krzyczeć, by dać mu ujście. Jeśli szczęście, to takie, z którego się płacze, albo śmieje, albo też krzyczy, bo inaczej zadusi jak wiatr, wdzierający się do płuc. Jeśli uwielbienie, to totalne. Jeśli nieszczęście, to do samego dna. Jeśli wściekłość, to taka, która zrywa wszelkie okowy, jakby były zrobione z bibuły. Jeśli gniew, to taki, o którym opowiadają jeszcze twoje wnuki, i to na wszelki wypadek szeptem pełnym szacunku. Jeśli rozpacz, to taka, która rozbija na atomy.

A jeśli miłość...

... to nie jakieś zadurzenie, feblik, zauroczenie, to nie "podobasz mi się", nie zakochanie, nie uczucie, z którego można zrezygnować, jeśli jest niewygodne, zbyt trudne, jeśli zjawiło się w nieodpowiednim czasie, jeśli człowiekowi nie odpowiada, albo znalazł on sobie kogoś ciekawszego. 

Jeśli miłość, to nawałnica, która cię porywa i masz akurat tyle siły, by się jej sprzeciwić co suche źdźbło słomy. Fala, która ma moc wyniesienia cię pod samo niebo albo rozbicia o skały. Pragnienie, które wypala ścieżkę prosto do tej drugiej osoby, wyważa drzwi, zmiata wszelkie leżące mu na drodze przeszkody, jak tajfun, jak huragan, jak ognisty podmuch wichru. Potęga, która przeraża i świadków, i czasem osoby, które wzięła w posiadanie, ale te, nawet najbardziej przerażone, są w jej obliczu całkiem bezbronne. Żywioł, który nie pyta o pozwolenie i po prostu cię zagarnia, jeśli masz szczęście... albo pecha.

Tym właśnie jest. Niczym mniej*.

Schodzi się dla niej do piekła. Targuje z Panem Bogiem. Tańczy na balu u Szatana. Znosi każdą klątwę. Walczy do upadłego. Upada się, i podnosi, i znów upada, i podnosi się, zawsze. Błaga się Los, by wreszcie odeszła, i nie umie się znieść myśli, że może będzie kiedyś trzeba żyć bez niej.

Jak mogłam w ogóle pomyśleć, by szukać jej wśród miłych opowieści o miłych ludziach, którzy się spotkali, zakochali, pokłócili, potem pogodzili i żyli długo i szczęśliwie?  Albo nawet wśród takich, które nie kończą się happy endem?

Przecież unieść ją mogą tylko stare, stare historie o ludziach, o których do dziś się pamięta tylko dlatego, że ją spotkali.  Tylko baśnie, w które się już trochę nie wierzy, bo jak można pojąć coś takiego? Tylko mity. 

 Orfeusz i Eurydyka. Lancelot i Ginewra. Mistrz i Małgorzata. Tristan i Izolda.

 Albo Etienne Navarre i Isabeau d'Anjou, bohaterowie filmu

 

 "Zaklęta w sokoła" ("Ladyhawke")
Reż. Richard Donner

Rok produkcji - 1985 (PL - 1991)
Główne role - Rutger Hauer
                       Michelle Pfeiffer
                       Matthew Broderick
                       John Wood
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone/Wielka Brytania
Czas trwania - 121 min.

 

XIII-wieczna  Francja. Okrutny biskup władający Aquilą skazuje na śmierć młodego złodziejaszka Gastona, zwanego „Myszką”. Skazaniec rzeczywiscie jest jak Myszka, potrafi przecisnąć się najmniejszą dziurką, ukryć w najpłytszym załomie muru - i tak właśnie udaje mu się uciec z lochu jako jedynemu więźniowi w historii.

Przed zarządzonym przez biskupa pościgiem ratuje chłopca rycerz Etienne Navarre, dawny kapitan straży biskupa. Navarre przyjmuje zbiega jako giermka. Podróżują razem przez las, by tuż przed zmrokiem dotrzeć do chaty smolarza. Smolarz godzi się za opłatą przyjąć ich na nocleg, lecz nocą próbuje zabić Gastona, który - niekoniecznie zachwycony licznymi obowiązkami, którymi obarcza go rycerz - planował właśnie oddalić się w bliżej nieokreślonym kierunku.

Przed śmiercią ratuje chłopca wielki czarny wilk, a gdy Gaston, silnie spłoszony, wraca do chaty smolarza, zastaje w niej zamiast Navarre'a, przepiękną, młodą kobietę, która w dodatku zdaje się nie odczuwać żadnego strachu wobec czarnego wilka.

Navarre pojawia się o świcie, po czym kolejnej nocy historia się powtarza - rycerz znika, a zamiast niego pojawia się piękna kobieta, która nieopatrznie uwalnia chłopca, rozsądnie przywiązanego do drzewa przez kapitana Navarre, usiłującego w ten sposób uniemożliwić mu ucieczkę. 

Ucieczka, cóż, nie zostaje uniemożliwiona, i nasz młodzieniec wpada prosto w łapy ścigających go (oraz kapitana Navarre, nie wiadomo, którego z nich bardziej) sług biskupa. Zdradza im plan Navarre’a, który zamierza udać się do Aquili, by zabić biskupa, co słysząc gwardziści zastawiają na rycerza zasadzkę. Gaston jednakże ostrzega o niej nadchodzącego Navarre’a, kapitan Navarre z niewiadomych przyczyn (może polubił Gastona, w sumie nic dziwnego, naprawdę udany z niego chłopiec!) ponownie ratuje mu życie i odpiera przeciwników, jednak w trakcie walki jego sokół zostaje postrzelony z kuszy.  Ranny w potyczce Navarre rozkazuje Gastonowi zabrać rannego ptaka do pobliskich ruin zamku, gdzie mieszka zakonnik Imperius. 

Gdy Imperius, po pobieżnym opatrzeniu sokoła i troskliwym umieszczeniu go w izbie oddala się pospiesznie, by przygotować leczniczy napar i okłady z ziół, ciekawski Gaston wślizguje się do komnaty i odkrywa, że sokołem jest kobieta, którą spotkał poprzedniej nocy. 

Chcąc nie chcąc Imperius opowiada młodzieńcowi historię Navarre'a, towarzyszącej mu sokolicy, złowrogiego biskupa Aquili i jego paktu z diabłem, pozwalającego mu rzucić najokrutniejszą klątwę... 

 

"Zaklęta w sokoła" jest przepiękną baśnią o sile rażenia mitu, w moim odbiorze bliską krewną mitów arturiańskich. Rutger Hauer w roli kapitana Navarre jest... och, ON JEST. Piękny, mroczny, prawdziwy bohater tragiczny, zmagający się z bezlitosną klątwą. Michelle Pfeiffer jest kobietą piękną (zawsze), ale w tej roli po prostu jaśnieje. Matthew Broderick jest uroczym szaławiłą, wcale się nie dziwię, że Navarre go nieustannie ratował, zamiast machnąć ręką i pozwolić dać mu się zabić wrażym siłom biskupa Aquili. Baśniowe średniowiecze jest naprawdę średniowieczne - kościoły są wyniosłe, zamki dumne i potężne, ruiny bardzo ruinowate, chata smolarza biedna jak trzeba, uliczki miast brudne, karczmy dość chaotyczne i nie na wypasie, a łowca wilków jest przerażający, zarośnięty i wygląda jak pół-zwierzę (zaś nazbyt błyszczące miecze wybaczamy twórcom, gdyż jest to przecież baśń, a nie film dokumentalny, a nawet nie historyczny).

Zaś miłosna historia jest... taka jak trzeba. Magiczna. Przełamująca wszelkie przeszkody. Jest w niej wierność, oddanie, poświęcenie i bezgraniczne, bezgraniczne uczucie.

To jest piękny film. Piękny. 

Dla nieromantycznych romantyczek o mitologicznym zacięciu :).

 

Jakkolwiek nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że jest coś, co mnie w tym  filmie po prostu boli, a tym czymś jest muzyka (Andrew Powell otóż jest za to odpowiedzialny! Oraz Alan Parsons Project). Ja naprawdę kocham muzykę z lat 80-tych, ale NO JUŻ NAPRAWDĘ BEZ PRZESADY oraz kto do tego dopuścił. Mamy oto scenę, wjeżdża Rutger Hauer, cały na czarno, piękny, mroczny, z tragicznym rysem, powiewa peleryną, galopuje na swym wiernym rumaku - a w tle  syntezatory i umcy, umcy, i "the 80-ties vibes" takie, że ojejku, ja siedzę na fotelu i przez zaciśnięte zęby powtarzam "Ommmmm... Ommmm..." żeby się uspokoić, a Potomek Starszy konstatuje melancholijnie: "Nie ma dosyć "Ommm" w całej galaktyce" i nie wykluczam, że ma rację. Mamy to średniowieczne średniowiecze, tych rycerzy, te ruiny, tę staranną scenografię, te interesujące kostiumy - i mamy elektroniczne brzmienia, a człowiek tylko czeka, aż mu dadzą neonowymi światełkami po oczach.

 Więc co do muzyki - uprzedzam.

A co do reszty - zachęcam :).

 

*dawno, dawno temu przeczytałam w mądrym artykule naukowym, że taka wizja miłości charakteryzuje osoby albo bardzo młode - to zdecydowanie nie jestem ja -, albo głęboko niedojrzałe emocjonalnie. Ja co prawda uważam, że poddając się, i nie bez ociupiny rezygnacji, wspomnianej wizji po prostu nie podejmuję walki z własnym charakterem (po co? I tak ją przegram), ale gdyby ktoś przychylał się ku naukowej charakterystyce mej osobowości kimże jestem, by to uniemożliwiać :).


środa, 20 sierpnia 2025

Animowanie, czyli Wyzwania Filmowego dzień czternasty (oraz dwudziesty czwarty, tak przy okazji)

Był w moim życiu czas, i nie tak dawno, jak mogłoby się zdawać, gdy dzisiejszy temat Wyzwania, czyli

Twój ulubiony film animowany

był w zasadzie jedynym, na który mogłabym się wypowiedzieć praktycznie bez namysłu i obudzona w  środku nocy, nie oglądałam bowiem niczego innego.

Nie, żebym nie mogła. TEORETYCZNIE mogłam, mieliśmy wtedy telewizor, a Potomki chodziły spać o normalnej porze, byliśmy bowiem Złymi Rodzicami, którzy na to nalegali.

Niestety, chwila, gdy one zasypiały zazwyczaj była też chwilą, gdy na ich nieszczęsnej matce (czyli na mnie) oczy się same zamykały i po prostu padałam, najczęściej twarzą w książkę, bo jeśli miałam do wyboru - poczytać coś czy obejrzeć, zawsze wybierałam poczytanie.

Za to w bajkach, baśniach i filmach animowanych byłam obryta, że ho, ho, zwłaszcza, że Potomki (szczególniej starsze) wdały się w mamusię i też lubią te filmy, które już znają, przy czym Potomek Starszy miał skłonności do popadania w obsesję na jakimś punkcie, a wówczas oglądał to, co go interesowało... no, cóż, obsesyjnie (NIE MACIE POJĘCIA, ile razy oglądałam "Auta" - oraz ile razy czytałam "Stoliczku nakryj się", ale to jest temat na zupełnie inny wpis, - co najmniej pięć razy tyle, co "Stowarzyszenie Umarłych Poetów". Albo i sześć).

A mimo to w sumie się nie skarżyłam, posiadanie licznej grupy dzieciomtek, które dorastały sobie po kolei, przedłużając mój okres oblatania w kreskówkach ponad normę sprawiło, że miałam okazję zapoznać się z naprawdę sporą ilością filmów, których, nie po siadając dzieci, raczej bym nie obejrzała.

I niejednokrotnie wiele bym przez to straciła.

Na przykład (być może, całkiem prawdopodobnie, nie wykluczam, że) straciłabym okazję,by zapoznać się z ABSOLUTNYM dziełem sztuki (filmowej i każdej innej), dziełem, które nie jest li tylko "filmem animowanym", ale po prostu całkowitym, pełnym FILMEM, dramatycznym, mądrym i głeboko humanistycznym w wymowie, i o którym mawiamy z Potomkami z głębokim  przekonaniem: "To nie jest mój ulubiony film animowany. To po prostu jest MÓJ ULUBIONY FILM", czyli z 

"Kung Fu Panda II" 
reż. Jennifer Yuh Nelson


Rok produkcji - 2011
Główne role - Jack Black
                       Dustin Hoffman
                       Angelina Jolie
                       Lucy Liu
                       Gary Oldman 
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 90 min.
 
Zanim pojawiła się "Kung Fu Panda II" w kinach w roku 2008 zaistniała, rzecz jasna, "Kung Fu Panda I", i była doskonała. Opowiadała o żyjącej w Chinach pandzie o imieniu Po. Po jest przybranym synem prowadzącego jadłodajnię gąsiora, ale tak naprawdę kocha, marzy, śni oraz jest zagorzałym fanem kung fu. Pewnego dnia w pobliskiej świątyni odbywa się ceremonia, na której stary mistrz Oogway ma wybrać tego, kto pozna tajemnicę Smoczego Zwoju. Kandydatami jest piątka adeptów – Małpa, Modliszka, Żmija, Żuraw i Tygrysica, ale na skutek zbiegu licznych okoliczności i splotu przeróżnych drobniutkich... zajść Smoczym Wojownikiem zostaje Po, a mistrz Shifu ma go przygotować do nowej roli, pomimo, że - oględnie mówiąc - nie pali się do tej roli i nie wierzy, że puchata, ciężka, kochająca jeść panda ma szansę zostać nie, żeby aż Smoczym, po prostu jakimkolwiek wojownikiem. 
 
Wkrótce z więzienia ucieka złoczyńca i były uczeń mistrza Shifu, Tai Lung (a jeśli ktoś nie widział sceny ucieczki Tai Lunga z więzienia, upewniam, że POWINIEN ją zobaczyć!), który uważa, że Smoczy Zwój należy się właśnie jemu...
 
I wiadomo, oczywiście, że naszemu Po udaje się i pokonać Tai Lunga, i zdobyć Smoczy Zwój, i zostać Smoczym Wojownikiem, cała historia zaś jest opowiedziana w przeuroczy sposób, zanimowana wybitnie, zdubbingowana w sposób, na który nie ma dość słów uznania i zachwytu, to jest, krótko mówiąc, doskonały, mądry, zabawny i wzruszający (śmierć mistrza Oogwaya jest najpiękniejszą i jedną z najbardziej poruszających scen śmierci, jakie w życiu widziałam), a przy tym naprawdę wybitny graficznie i artystycznie film.
 
Po czym trzy lata po nim do kin weszła "Kung Fu Panda II" i stało się to, co stać się nie miało prawa. Nigdy. Nigdzie. W żadnym uniwersum. I w żadnym gatunku filmowym.
 
Część druga okazała się lepsza niż - praktycznie idealna przecież - część pierwsza. 

Zaczyna się ona historią, rysowaną w stylu chińskiego teatru cieni (i, proszę, niech mnie ktoś powstrzyma, nim zacznę zachwycać się nad wizualną stroną dzieła, inaczej ten post osiągnie rozmiar "Nędzników", i to tej pełnej wersji), a opowiadającą o mieście rządzonym przez mądrą królewską parę Pawii. Miasto jest największym w Chinach producentem fajerwerków, co zapewnia jego mieszkańcom finansowy dobrobyt. Niestety, syn królewskiej pary, Lord Shen,  znajduje dla materiałów wybuchowych zupełnie inne zastosowanie. Zaniepokojeni rodzice zwracają się o radę do Wróżbitki, która przepowiada, że jeśli Lord Shen nadal postępować będzie wybraną przez siebie ścieżką, zostanie pokonany przez wojownika odzianego w biel i czerń. Shen postanawia nie dopuścić do spełnienia się przepowiedni i dokonuje masakry, mordując wszystkie znajdujące się na terenie jego królestwa pandy. Przerażeni jego postępkiem rodzice skazują go na wygnanie, na którym Shen pracuje nad tym, by za sprawą sekretnej, a niemożliwej do pokonania broni dokonać podboju Chin i na zawsze zniszczyć sztukę kung fu.

Tymczasem marzenia naszego Po - wydaje się -  w końcu się spełniają – w najbardziej nieoczekiwany sposób przechodzi drogę od sprzedawcy makaronu i pierożków z tofu do mistrza sztuk walki. Teraz może w pełni cieszyć się zasłużoną pozycją powszechnie kochanego Smoczego Wojownika, chroniąc okolicę i jej mieszkańców wraz ze swymi przyjaciółmi i mistrzami kung fu: Tygrysicą, Małpą, Modliszką, Żmiją i Żurawiem. Jego nowe życie zostaje jednak zagrożone wraz z pojawieniem się wszechmocnego Lorda Shena, w dodatku dla Smoczego Wojownika w pewnym momencie staje się jasne, że Pan Ping, właściciel restauracji, nie jest jego biologicznym ojcem. 

W obliczu takiego wyzwania Po musi przyjrzeć się swej przeszłości i poznać prawdę na temat swojego, owianego do tej pory mgłą tajemnicy, pochodzenia i, podążając tym tropem, poznać także  prawdę o sobie samym. Dzięki tej wiedzy będzie mógł uwolnić drzemiącą w nim moc, niezbędną by stawić czoła Shenowi i jego armii...

 

Panie i Panowie, oto przed wami arcydzieło.

Film, na który nie starcza mi słów zachwytu.

To nie jest żadna tam "animacja". Żaden film o zwierzątkach. To głęboki w wymowie dramat, to nie jest historyjka "from zero to hero", to jest opowieść o dojrzewaniu, o dorastaniu, o bohaterze noszącym w sobie rany tak głębokie, że powinny okazać się nieuleczalne, być może śmiertelne. To jest historia o poszukiwaniu prawdy o swoim pochodzeniu, która okazuje się tak bolesna, że powinna być nie do zniesienia. To jest jeden z najbardziej przejmujących filmów o stracie, jaki widziałam. I jeden z najbardziej przejmujących filmów o traumie, z której uleczyć się zdaje się być nieprawdopodobieństwem. I o miłości ponad wszystko. Scena, gdy matka malutkiego Po ratuje mu życie... (również zrobiona w stylu chińskiego teatru cieni, wszelkie traumatyczne wspomnienia Po są tak zrobione, i to jest mega genialne i tak piękne, że zapiera dech w piersiach, i czy już wspominałam, że "Kung Fu Panda II" to jeden z najpiękniejszych wizualnie filmów, jakie widziałam? Tak? To tylko uprzedzam, że pewnie jeszcze raz czy dwa wspomnę)... Gdy widziałam ją pierwszy raz moje najmłodsze dzieci były mniej więcej w wieku Po, czyli, cóż, były bardzo małe, a ja patrzyłam, serce miałam ściśnięte tak, że rozmiarem przypominało orzeszek, i zastanawiałam się, czy bym tak umiała. Czy mam w sobie tyle miłości, tyle poświęcenia, by zrobić to, co ona; i myślałam - i zawsze, za każdym razem myślę - o tych wszystkich matkach w ciągu wieków, które ratowały swoje dzieci oddając je w cudze ręce, bez żadnej gwarancji, że uda się je uratować, powodowane tą olbrzymią, niezmierzoną miłością, tą nadzieją i tą jedną myślą, że trzeba zrobić wszystko, wszystko i za każdą cenę, absolutnie wszystko, by ich dziecko przeżyło, wszystko, choćby je to miało zabić, choćby ich serca miały rozpaść się na miliony okruchów - i wówczas moje się rozpada, zawsze.

A gdy Po zna już prawdę, i stara Wróżbitka mówi mu: "Może twoja historia nie zaczyna się zbyt szczęśliwie. Ale to przecież tylko początek. Najważniejszy jest ciąg dalszy. Ten, który sam piszesz", i na ekranie pojawia się - w kolejności od najnowszej do najstarszej - seria scenek z życia Po, pokazujących jego najpiękniejsze chwile, przyjaciół, ojca, momenty radości, triumfu, szczęścia, nauki, tych małych i tych większych przyjemności - to się to ściśnięte serce nagle rozwija jak kwiat, i znowu można nabrać tchu, i odetchnąć pełną piersią.

I, rzecz jasna, to jest film TAKŻE dla młodszej widowni, więc zdarzają się w nim liczne zabawne teksty 


(- Jaki masz plan?
 - Krok pierwszy uwolnić piątkę.
 - A drugi?
 - Szczerze, to nie myślałem nawet, że pierwszy się uda.


Po:  Mój odwieczny przeciwnik.... SCHODY!

Świnka: Mop smoczego wojownika. Mopował nim podłogę...
Gąsior: Proszę nie dotykać. No przecież się pobrudzi!

Wilk do pawia: Lordzie Szen! Widziałem Pandę. Wojownika kung fu, a walczył jak demon. Był wielki i miękki, a przy tym miły w dotyku!)

ale to jest, upewniam... no, efekt uboczny. A może taki ostatni szlif? Albo balans. Aby osiągnąć złoty środek. Równowagę. Równowaga jest ważnym wątkiem w "Kung Fu Pandzie II" :).

Acz czuję się w obowiązku dodać, że jest na tej doskonałości rysa, a jest nią - moim zdaniem, rzecz jasna, a ze zdaniem tym można sie energicznie nie zgadzać - ostatnia scena, stanowiąca ewidentną zapowiedź części trzeciej. Nie powinno jej być, IMHO (sceny, nie części trzeciej). "Kung Fu Panda II" powinna się kończyć w chwili, gdy Po mówi do swojego przybranego ojca: "I gdzieś tam poznałem prawdę o moich rodzicach. I wiem już, kim jestem. Twoim synem". To uczyniłoby z tego filmu dzieło totalne. A tak, mamy na nim tę rysę. Chociaż, cóż, jest to coś jakby rysa na diamencie wielkości piłki futbolowej. Niby rysa, ale, hej, to diament, i wielki jak piłka! O niewielu dziełach myśli ludzkiej da się to powiedzieć.

Przy okazji odhaczę "dwa w jednym" i już w tym poście napiszę, że 

Moim ulubionym złoczyńcą

(czyli bohaterem dnia dwudziestego czwartego Wyzwania Filmowego) jest 


Lord Shen

Tak jest, widziałam w życiu tysiące filmów, był czas w mym życiu, gdy nie wychodziłam z kina, oglądałam wszystko, jak leci, bynajmniej nie odmawiając sobie filmów trudniejszych emocjonalnie w odbiorze, a mimo to moim ulubionym złoczyńcą, wręcz archetypem złoczyńcy w mych oczach, złoczyńcą, myśl o którym przejmuje mnie dreszczem, jest paw.

Animowany.

I w dodatku nie musiałam się ani chwili zastanawiać, by to wiedzieć.

A co gorsza, jak się zastanowiłam, to nadal był on.

Paw. Lord Shen. Zatrzaśnięty w swej głowie, poraniony - głównie także w swej głowie -, bezwzględny i lodowaty. Niezdolny do współczucia, chyba nawet nie znający tego słowa. Idący do celu po trupach tak, jakby szedł na spacer po alejce usłanej opadłymi z drzew liśćmi, nie poświęcając temu, po czym idzie ani jednej myśli. Bawiący się myślą o krzywdzie, którą może wyrządzić innym, chociaż nie, on chyba w ogóle nie uważa tego, co robi, za wyrządzanie krzywdy, on  sie po prostu bawi. Rasowy, budzący grozę psychopata.

(Do sług, ustawiających armatę:

- Trochę bardziej w lewo.
- Ale, panie, to bardzo ciężkie!

-  
Trzydzieści lat czekałem na tę chwilę. Wszystko ma być dokładnie tak jak to zaplanowałem, a zaplanowałem to. Trochę. Bardziej. W lewo.

i po prostu nie da się wyrazić, jak nabrzmiałe groźbą jest to "trochę bardziej w lewo", i jakie budzi dreszcze, nikogo nie podziwiam w tym filmie bardziej i nikogo nie darzę większym szacunkiem niż jednego z podległych Shenowi dowódców, który znalazł w sobie dość odwagi, by odmówić wykonania rozkazu, z którym się moralnie nie zgadzał).

A mimo to czasem przebija przez to jego... obojętne okrucieństwo jakby świadomość, że jest... coś poza, coś ponad, coś, co jest dla niego nieosiągalne. Nie rozumie tego, nie potrafi tego nazwać, ale wie, że to istnieje (Shen do Po - Jak to zrobiłeś? Jak odzyskałeś spokój? Pozbawiłem cię rodziców. Wszystkiego. To są blizny na całe życie...) i jest mu niedostępne. I to go doprowadza do wściekłości - czyli do jedynej dostępnej mu emocji, innych bowiem Lord Shen nie odczuwa (i, och, ta świadomość NAPRAWDĘ budzi grozę).

Przy czym jest doskonale, po mistrzowsku narysowany, jego ogon nie jest ozdobą, jak to sie dzieje w przypadku prawdziwych pawii, jest sztandarem, jest ostrzegawczą flagą, jest bronią, och, mam ochotę wynotować gdzieś nazwiska ludzi odpowiedzialnych za wykreowanie (graficzne, ale nie tylko) tej postaci, wyhaftować je krzyżykami i zawiesić na jakimś domowym ołtarzyku, by móc im codziennie oddawać cześć!

Jeśli jesteście szczęściarzami, którzy jeszcze nigdy nie widzieli "Kung Fu Pandy II" - obejrzyjcie ją koniecznie! Być może jest ona jedynym prezentowanym w tym Wyzwaniu filmem, którego w moim przekonaniu NIE przechwaliłam. 

 
Nie byłabym jednak sobą, gdyby była jedynym filmem animowanym, o którym napisałam.

Zwłaszcza, że 

 "Megamocny" ("Megamind")
Reż. Tom McGrath, Cameron Hood, Kyle Jefferson



 Rok produkcji - 2010 (PL. 2011)
Główne role - Brad Pitt
                       Will Ferrell
                       Tina Fey
                       Jonathan Hill
                       David Cross
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 96 min. 

jest filmem chyba mocno niedocenianym, a gorąco (BARDZO gorąco) przeze mnie wielbionym.

Tytułowy Megamocny jest największym na świecie superzłoczyńcą. Jego głównym celem jest pokonanie superbohatera Metromana, swego odwiecznego przeciwnika ("I zaczęła się długa historia naszych legendarnych zmagań. Nasz starcia robiły się coraz bardziej zażarte. Niektóre wygrywał on, niektóre PRAWIE wygrywałem  ja. Przybrał imię Metromen, obrońca Metrosziti. Ja zdecydowałem sie na coś skromniejszego - Megamocny, niewiarygodnie przystojny geniusz zbrodni i master wszystkiego co złe!"). Przeprowadza liczne a wyrafinowane ataki, układa szczwane plany i przegrywa z godnością, uprzednio prowadząc z Metromanem błyskotliwe rozmowy...

(Megamocny: - Tutaj stary druhu. Nie wiem czy zauważyłeś, ale dałeś się głupio złapać.
Metromen: - Dobra nie można złapać. Dobro to pojęcie, to ideał.
- Ale nawet najwznioślejsze ideały z czasem patynuje czas.
- Dobro to metal szlachetny i nierdzewny.
- Ale metale topi gorące pragnienie zemszty.
- Mówi się: ’zemsty’, i najlepiej smakuje na zimno.
- Ale można ją podgrzać w mikrofalówce zła! 
- Na którą ci za chwilę wygaśnie rękojmia!
- Rękojmię można przedłużyć.
- Rękojmia jest nieważna, jeśli produkt użyto niezgodnie z instrukcją.
Roxanne: Oj, dziewczynki, dziewczynki, obie jesteście ładne. Mogę już iśc do domu?)

Jednak kiedy naszemu złoczyńcy wreszcie już udaje się osiągnąć swój cel, traci sens życia i uświadamia sobie, że pokonanie Metromena to był jego największy błąd. Ponieważ nie może być złoczyńcą bez potężnego przeciwnika, postanawia sam stworzyć nowego bohatera. Daje więc  niejakiemu Halowi, kamerzyście pracującemu w lokalnej telewizji, supermoce, dzięki którym staje się on Tytanem, następcą Metromana

(" -Obdarzono cię niekwantyfikowalną mocą.
-Jaką mocą?
-Niekwantyfikowalną. No, niekw... no bez kwantów!
")

Niestety, Megamocny jest w gruncie rzeczy dość naiwny i nie zna się na ludziach. Fatalnie, jak się poniewczasie okazuje,  ocenia charaktera Hala, który jest w gruncie rzeczy zakompleksioną jednostką, hodującą w sobie starannie uraz wobec... no, wszystkich ze względu na lata bycia pomiatanym, i teraz, zamiast chronić świat, postanawia go zniszczyć. Megamocny dostrzega, jak ogromny popełnił błąd

(Megamocny: Masz czelność rzucać mi wyzwanie?
Tytan vel Hal: To miasto jest za małe dla dwóch superzłoczyńców!
Megamocny: Noo, złoczyńcą to może i jesteś, ale na pewno nie super, wiesz?!
Tytan: Tak? A co to za różnica?
Megamocny: Trzeba mieć klasę!!! 

Iiiii! - tu wchodzi Guns'n'Roses, gdyż ścieżka muzyczna w tym filmie jest mega, i super, i supermega :D). 

Od tego zaczyna się proces stawania się przez niego, trochę niechcący, prawdziwym superbohaterem, w którym to procesie spory udział ma także Roxanne, prezenterka telewizyjna, w której Megamocny się zakochuje. 

Państwo kochane, "Megamocny" wymiata. I, ponownie, to nie do końca jest film o tym, o czym wydaje się być (nie było chyba razu, gdy oglądałam "Megamocnego" i nie buntowałam się przeciwko niesprawiedliwemu traktowaniu, któremu poddawany był w szkole, oraz nie przeprowadzałam analiz, w jaki sposób podobne traktowanie może wypaczyć charakter), nie jest po prostu bajeczką, za to jest w znacznie większym stopniu niż przeciętna animacja filmem dla dorosłych. Dorośli bowiem docenią i wspomnianą ścieżkę muzyczną, i dowcip słowny, i sytuacyjny, i, byc może, także złola, bo w "Megamocnym" mamy mojego drugiego w kolejności "ulubionego złoczyńcę", i nie Megamocnego mam na myśli, tylko Hala, czystą analizę przypadku małego (moralnie), zakompleksionego człowieczka, który nagle dostał w swoje ręce olbrzymią władzę, kwintesencję powiedzenia "władza deprawuje, władza absolutna deprawuje absolutnie", totalnie przypadek do obejrzenia i zadumania się, dość gorzkiego.

A przy okazji "Megamocny" jest kopalnią, po prostu kopalnią tekstów, które w Domu w Dziczy cytuje się ciut maniakalnie. 

Nie ma opcji, żeby na tekst: "Kocham cię, mamusiu/ tatusiu/ braciszku" nie padła gromka odpowiedź: "I nawzajem, statystyczny obywatelu!", i wręcz cieszy mnie, smutna skądinąd, świadomość, że nikt poza najbliższą rodziną nigdy już nie wyzna mi miłości, bo pewność, że taką właśnie uzyskałby odpowiedź wydaje mi się mocno stuprocentowa, a nie jest to odpowiedź, na którą ludzie są gotowi.

A poza tym chociażby:

"aż się trzęsę w moich butach ze skóry zwierząt chronionych gatunków!"

 "Ich względy zaskarbił sobie tanimi sztuczkami i ekstrawagancką dystrybucją luksusowych dóbr (...) zaraz, przecież ja też mogę robić popYkorn i mieć głupawych wyznawców!"

  -Zrobiłem mu straszne rzeczy, moja droga. Nie chcę się wdawać szczegóły, ale lasery, prąd...
- O nie, błagam, nie, tylko nie lasery i prąd!!!
- No wiesz, standard.
- O, nie, tylko nie standart!!!

I nie, żebym nie potrafiła lecieć dialogami, które są, ach, jakże mistrzowsko przetłumaczone i zagrane!!! 

(Megamocny: Oczywiście jeśli Metromen przeżyje napór skoncentrowanej mocy szłońca. OGNIAAAAAAAAAA!!!
Metromen: ...
Megamocny: Minion. Ognia?
Minion: Aaa... yyy... musi sie nagrzać, sir.
Megamocny: Że jak?!
Minion: Musi się nagrzać.
Megamocny: Musi się nagrzać?! SŁOŃCE musi się nagrzać?!
Minion - Jeszcze tylko sekunda... i już za tyci, tyci... kici, mici tyci momencik... będziemy... 

Zaś gdyby ktoś nie wierzył/ wątpił/ nie potrafił sobie wyobrazić ogromu mych uczuć dla tego filmu, naści, tak wygląda ekran blokady mojego telefonu:


Czyż można kochać bardziej, każdy wszak przyzna, że nie :).

sobota, 9 sierpnia 2025

Pogodne scenki z Krainy Wielkich Jezior Mazurskich, AD 2025, vol.2

Pan Małżonek - Ja już wychodzę z wody...

Królowa Matka (raczej obojętnie, planując już kolejne rzucenie się w fale) - A, to wychodź, wychodź.

Pan Małżonek -... a ty bądź ostrożna.

Królowa Matka (dość nieuważnie) - Zawsze jestem ostrożna.

Pan Małżonek - I nie odpływaj za daleko.

Królowa Matka (ciut ironicznie) - Może jeszcze mam pływać tylko tam, gdzie mam grunt? No jak Bozię kocham, czuję się, jakbyś był moją matką!

Pan Małżonek (wytrwale) - Pływaj wzdłuż pomostu...

Królowa Matka (z niedowierzaniem łamane przez rozbawienie) - NO ALEŻ OCZYWIŚCIE, W TA MINUTA! 

Pan, pluskający się obok i przysłuchujacy się tej wymianie zdań z niewinnym zainteresowaniem; do Pana Małżonka, życzliwie - Pan się nie niepokoi, na tej plaży jest co najmniej dziesięciu chętnych ratowników, którzy w razie czego z wielką przyjemnością panią uratują!


Jak Pan Małżonek to Królowa Matka nie wie, ale ona  poczuła się z miejsca na maksa uspokojona 😁.

piątek, 8 sierpnia 2025

Pogodne scenki z Krainy Wielkich Jezior Mazurskich AD 2025, vol.1

Potomek Starszy (w głębokim szoku) - To coś... to coś... co to w ogóle jest?!

Królowa Matka (niepewnie) - Kameleon...?

Potomek Starszy - Sama jesteś kameleon, on ma płetwę, widziałaś kiedyś kameleona z płetwą?! Co by to nie było, nigdy w życiu czegoś równie obrzydliwego nie widziałem!

Królowa Matka (tonem protestu) - A krówka z oczkami?

Potomek Starszy - ... od piętnastu minut czegoś równie obrzydliwego nie widziałem!



Królowa Matka (uchachana jak pijane prosię w deszcz) - Nie, czekajcie, ja temu muszę zdjecie zrobić...

Potomek Starszy - Ale wiecie, że za tym stoi czyjaś myśl techniczna? Że ktoś pewnego dnia przyszedł do pracy, stanął przed jakąś decyzyjną  komisją od zatwierdzania produkcji i powiedział: "Wymyśliłem takiego świerszcza ze świecącą dupą, to nam się na pewno opłaci!"?


Potomek Starszy - Nie wierze, że to mówię, ale babcia kupiła same potrzebne rzeczy...

Królowa Matka (trzeźwo) - Bo na razie nie dotarła nawet do połowy tego regału, ty wiesz, co będzie, jak zobaczy te krasnoludki w klapku*?!


Matka Pana Małżonka (radośnie  i BARDZO głośno) - Patrz, patrz, kupiłam! No chodź, pokażę  ci mojego ptaszka!

Królowa Matka (tak więcej odruchowo) -  Nie wiem, czy to wypada w miejscu publicznym...

Matka Pana Małżonka (z niegasnącym entuzjazmem)- No dobra, to w domu ci pokażę!


Potomek Starszy - Ojciec, a ty wiesz, że tam gdzieś jest twoja matka? Błąka się między regałami, a wszyscy wiemy, czym to się może skończyć? Więc my szukamy Pompona Młodszego, a ty ją zagarniaj, zagarniaj, płynnymi ruchami w stronę kas!


Królowa Matka (entuzjastycznie) - Znalezliśmy Pompona Młodszego!

Potomek Starszy (z rezygnacją człowieka regularnie rozczarowywanego przez życie) - Ale straciliśmy babcię. Bilans mamy na zero.


Potomek Starszy (nie bez zgrozy w głosie) - O, bogowie, ta latarenka w kształcie domka jest ładna! Nieironicznie mówię! JA TU ROBIĘ ZASIEKI Z WŁASNEGO CIAŁA, A WY KIERUJCIE BABCIĘ DO KASY INNĄ DROGĄ, ona NIE MOŻE tego zobaczyć!!!


Potomek Starszy (z rezygnacją łamane przez zniesmaczenie) - A matka nic, tylko sie śmieje jak chora. Dorosła kobieta, myślałby kto, a zachowuje się tak dogłębnie niedojrzale w miejscu publicznym, naprawdę, wstyd mi za nią.


Tak czy inaczej jedno jest pewne.


Do Action w Piszu NIGDY  nas już nie wpuszczą.


*krasnoludek w klapku okazał się być papugą w klapku, ALE I TAK.