piątek, 23 sierpnia 2024

"Źródła Wełtawy" Petra Klabouchová

Szumawa. Małe miasteczko, a w zasadzie wieś, położona na skraju Parku Narodowego Szumawy, tuż przy granicy z Niemcami i Austrią. To tutaj znajdują się źródła Wełtawy, najważniejszej z czeskich rzek. Środek surowej zimy. Pewnego mroźnego wieczoru policja dostaje zgłoszenie o zaginięciu ośmioletniego chłopca, który nie wrócił do domu po zakończeniu lekcji. Chociaż od zaginięcia minęło zaledwie kilka godzin komisarz - policjant, który po latach robienia kariery w stolicy powrócił (czy też trafniej byłoby rzec - został zesłany) na prowincję w ramach kary za popełnienie poważnego błędu w śledztwie - energicznie zabiera się za organizowanie poszukiwań, ściąga psy, helikopter, organizuje całą lokalną społeczność...

Tymczasem w trakcie poszukiwań zostają co prawda znalezione zwłoki, ale innego dziecka - dwunastoletniej Terezki Velkovej. W pierwszej chwili poszukujący zakładają, że dziewczynka po prostu zgubiła się w lesie i zamarzła, póki nie dostrzegają jej stroju - Terezka została ubrana w pasiastą piżamkę, budzącą nieodparte skojarzenia z obozowym pasiakiem, z naszytą na piersi gwiazdą Dawida. W dodatku jest boso, choć stan jej stóp nie wskazuje na to, żeby przeszła taki kawał drogi bez butów, a mówiąc dokładniej - w ogóle nie widać, żeby szła. Nigdzie nie ma jej śladów, a ciało leży na pustkowiu, jakby wynurzyło się znikąd, jakby wypluła je z siebie któraś z okolicznych gór. 

Dlaczego ktoś ubrał dziecko w strój obozowy z czasów II wojny światowej? Skąd tam się wzięło? A przede wszystkim – dlaczego ktoś je zabił?

Ta niepokojąca i niezwykle zagadkowa śmierć szybko staje się tematem, który jest bardzo łakomym kąskiem nie tylko dla mediów (i to nie tylko lokalnych, ale i ogólnokrajowych), ale też dla  komisarza, który widzi w niej szansę na odbicie się od dna, na które upadł, odzyskanie dobrego imienia i "pokazanie im wszystkim". Początkowo liczy on na to, że to morderstwo jest w końcu tą sprawą, która pozwoli mu się zrehabilitować i powrócić w chwale ze znienawidzonej prowincji. Z czasem jednak, chociaż - powiedzmy to sobie otwarcie - policjant nie należy do najbystrzejszych osób na świecie, nawet on zaczyna dostrzegać, że ta sprawa jest brudna, brzydka i bardzo, bardzo niewygodna, zwłaszcza, że sięga korzeniami dużo głębiej niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

W trakcie śledztwa wychodzą na jaw zdumiewające, dotąd trzymane w ścisłym sekrecie fakty o tajnym obozie jenieckim, działającym kiedyś w głębi parku narodowego, przy samych źródłach Wełtawy, a samo śledztwo budzi w miejscowej ludności wspomnienia, które zostały przez lata wyparte i, zdałoby się, bezpiecznie zakopane w zbiorowej niepamięci. Mieszkańcy Szumawy niechętnie do nich wracają, a zmowa milczenia i powszechnej niechęci nie ułatwia pracy policji...



"Źródła Wełtawy" - czytamy na okładce - otrzymały nagrodę festiwalu Šumava Litera oraz wyróżnienie w Konkursie im. Jiřego Marka na najlepszą czeską powieść kryminalną".

I wiecie co?

Gdy czytam takie informacje umieszczone na okładkach książek czeskich pisarzy i pisarek, to im wierzę i się im nie dziwię. Iva Procházková (dwukrotna laureatka najważniejszej czeskiej nagrody literackiej Magnesia Litera oraz sześciokrotna zdobywczyni nagrody Zlat Stuha, przyznawanej najlepszym książkom dla dzieci i młodzieży). Jiří Březina (nagroda Jiřiego Marka, przyznawania co roku w Czechach za najlepszy kryminał, razy dwa), Michaela Klevisová (nagroda Jiřiego Marka, razy dwa), Michal Sýkora, a teraz Petra Kabouchová ...W ogóle mnie nie dziwi ten deszcz nagród, ta lista ekranizacji, to, że są tłumaczone na inne języki.

I chociaż moja malkontencka dusza Wiecznej Krytyczki (a wręcz - czasem - Krytykantki) aż się rwie, by wykrzyczeć: "Po prostu Oni umieją, a my nie umiemy! Oni promują to, co dobre, a my nie!" pohamowuję ją w zapale, bowiem podejrzewam, że jest co najmniej kilka powodów dla których, jeśli sięgnę po powieść, zwłaszcza kryminalną, czeskiego autora lub autorki, to się nie zawiodę.

Pierwszym jest istnienie Wydawnictwa Afera, w którym, podejrzewam, pracują fachowcy, którzy wybierają książki z niezwykłym wyczuciem i bardzo umiejętnie. W żadnym razie nie dotyczy to tylko kryminałów - książki dla dzieci, powieści obyczajowe, powieści graficzne... wszystko fantastycznie wybrane, wszystko interesujące, poruszające, chwytające za gardło albo, przeciwnie, przezabawne (zależnie od gatunku), wszystko mogę brać na ślepo z półek i nie bać się rozczarowania, wszystko...

...doskonale przetłumaczone, to po drugie (tu: Agata Wróbel, gorące brawa). Polszczyzna przekładów jest piękna, potoczysta, gładka, bez kantów, bez błędów, nigdzie się na niej nie potykam, Redakcja na piątkę, korekta iście "jak za sanacji" ;), zbędny przecinek się nie prześlizgnie. To jest doskonała robota, nie, żebym fachowcem była, bo nie jestem, jestem tylko skromną czytelniczką, ale nawet skromni czytelnicy mają oczy, a jak sa "językowymi nazi", to już w ogóle. Jakem nie-wielbicielka (do niedawna) literatury czeskiej oświadczam, że mnie na nią Wydawnictwo Afera nawróciło, albowiem, mówię to i powiadam! Umie ono w to, co robi!

A - to po trzecie - jeśli nieśmiało, naprawdę nieśmiało założyć (cóż chcecie, once malkontent, always malkontent!), że może proces wydawniczy w Czechach przebiega choćby tylko odrobinę staranniej niż u nas, jeśli w Czechach nawet powieść najjaśniejszej gwiazdy typu nasz Remigiusz eM przechodzi, powiedzmy, staranną redakcję i korektę, i nie zostanie wydana, póki autor - choćby był kurą znoszącą złote jajka wielkości dorodnych arbuzów - nie uwzględni redaktorskich poprawek  to, cóż.

Troszkę lepiej można zrozumieć, czemu te czeskie kryminały są - generalnie - lepsze niż nasze.

Skutkiem wszystkiego powyższego możemy czytać takie " Źródła Wełtawy"

Duszną, mroczną, dławiącą opowieść o źródłach, i owszem, ale głównie zła, o ludzkich słabościach, o zemście, o próbach zadośćuczynienia za zło i szukaniu sprawiedliwości na własną rękę, i krzywdzie, jaka takie szukanie może uczynić, o niezmiennie od lat bolesnych  tajemnicach, zdałoby się, że od wielu lat pogrzebanych, wypartych, zapomnianych, a tak naprawdę wciąż jątrzących się, jak źle zagojona rana..

Akcja toczy się spokojnie, uwaga autorki skupiona jest na oddaniu psychologicznych kreacji postaci, a są to postaci z krwi i kości, bardzo ludzkie, bardzo prawdziwe, bywa, że mało, eufemistycznie rzecz ujmując,  sympatyczne, często słabe, głęboko skrzywdzone, i często w swojej krzywdzie kompletnie bezbronne. Mamy tu policjanta z manią wielkości i kompleksem boga, niezbyt bystrego i właściwie nie budzącego ciepłych uczuć, z głębokim poczuciem krzywdy i przekonaniem o własnej bystrości i fachowości, a pozwalającego sobą manipulować jak dziecko. Mamy  lekarza z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi (ach! Jak wspaniale, wspaniale opisanymi!).  Mamy naprawdę sporo kobiet, milczących, marginalizowanych przez męskich bohaterów, a odgrywających niezwykle ważne role, dźwigających swoje i cudze tajemnice, swoje traumy i walczących ze swoimi demonami....

Będąc młodym dziewczątkiem załapałam się na tę pierwszą, najgwałtowniejszą falę zachłyśnięcia się kryminałami skandynawskimi i pamiętam, że to, czym różniły się od wcześniej popularnych kryminałów brytyjskich czy francuskich, uporządkowanych, oszczędnych, skupionych wyłącznie na zbrodni i na śledztwie, i co budziło zachwyt i entuzjazm krytyków literackich to szerokie tło społeczne, które opisywały. "Ach! - unosili się recenzenci - To coś więcej, niż tylko historia popełnionego przestępstwa i pościgu za zbrodniarzem, to opowieść o społeczeństwie i dręczących je problemach!".

I mówię wam i powiadam, wszyscy ci skandynawscy fachowcy od odmalowywania społecznego tła powinni Petrze Klabouchovej butki czyścić.  Ta wioska. Ta beznadzieja. Ten koniec świata, daleko, daleko stąd. Ten malutki kawałeczek gór  nietknięty, zda się, przez przemiany, które odległemu światu nadały barw i zapachów. Mistrzowski opis atmosfery w małej mieścinie, w której wszyscy wydają się sprawiać wrażenie, że już dawno się poddali, że prowadzą swoje małe, szaro-bure życie tylko siłą rozpędu, jakby tonęli w bylejakości miejsca, w którym przyszło im je spędzać. Jedynie miejscowy lekarz, opętany pragnieniem odkrycia skarbów w zawalonych tunelach, wydaje się mieć w życiu jakiś cel. 

A wszystko to opisane  językiem prostym a dosadnym, bez upiększeń, ot, po prostu i bez ubarwień stawia się nam przed oczy ten duszny mały świat takim, jak jest.

Plus znakomicie skonstruowana i świetnie poprowadzona fabuła,  Cała akcja rozwijająca się powoli, ze stopniowo odkrywanymi faktami, które za chwilę staną się zupełnie inne, gdy opowiedziane zostaną z perspektywy kogoś innego. Wciąż rosnące napięcie, mroczna atmosfera, wielopoziomowa intryga, pełna inteligentnie podrzucanych poszlak, domysłów, mylenia tropów... I zaburzona chronologia, która sprzyja powolnemu dochodzeniu do prawdy. Że nie wspomnę o niesamowitym zakończeniu, którego nie sposób się domyślić,

No i kto wie, czy nie ważniejsze niż jakikolwiek kryminalny wątek spojrzenie na dawne i współczesne Czechy, wraz z ich skomplikowaną, a mało znaną powojenną przeszłością. Przejmujące i cóż... brzmi znajomo? Bracia Czesi mają, tak jak my, swoje trupy w szafie, i, też tak jak my, zaczynają o nich coraz głośniej mówić, więc gdy dodamy do skondensowanej, gęstej treści jeszcze obrazy i opisy dobrze znane w naszej części Europy (wszak na pograniczu czesko - niemieckim działo się to samo zło, które znamy i ze swojej historii) otrzymujemy coś więcej. Otrzymujemy nie tylko kryminał. I tak nietypowa historia morderstwa, które swoje korzenie mogło mieć daleko w przeszłości staje się pretekstem do spojrzenia w głąb, spojrzenia tam, gdzie przez ostatnie siedemdziesiąt lat mało kto odważał się spojrzeć. I dostajemy nie tylko opowieść o zbrodni, która sprawia, że włosy jeżą się na karku. Wręcz wydaje się, że wątek kryminalny staje się jedynie pretekstem do przedstawienia pełnych niewyobrażalnych krzywd dziejów całego  regionu, w tym niewielkiej dziś czeskiej, a niegdyś niemieckiej miejscowości, która w swojej historii, o której się nie mówi, ma tajny obóz koncentracyjny. Bo tak naprawdę to właśnie historia jest tu główną bohaterką, ona daje nam pole do refleksji, szczególnie, gdy odkrywamy, jak bardzo wszyscy mieszkańcy Szumawy są w nią uwikłani, jakie odcisnęła na nich piętno, jak wolno, jak niewyobrażalnie wolno goją sie ich rany, i do czego może  prowadzić ukrywanie przeszłości i nie rozliczanie się z nią.

Bogowie, jakie to było dobre.

Wydawnictwu Afera ścielę się do stóp i proszę o więcej.

piątek, 9 sierpnia 2024

Sławomir Kruk (seria) - Piotr Górski


Na kryminały Piotra Górskiego trafiłam zupełnym przypadkiem. W jakiejś recenzji czy dyskusji o książkach natknęłam się na opinię, że jest to inteligentny pisarz inteligentnych kryminałów. Musiała tę opinię wyrazić osoba, której gusta literackie znałam i o której poglądach miałam wysokie mniemanie, bo ją zapamiętałam, i kiedy trafiłam na pierwszy tom serii o komisarzu Kruku sięgnęłam po niego bez namysłu.

No bo, pomyślcie tylko.

Polskie inteligentne kryminały!

Pierwszy tom, "Kruk",  kończy się tak, że człowiek natychmiast chwyta za drugi (nawet, jeśli bardzo, ale to bardzo nie lubi  pani prokurator Marty Krynickiej, a wierzcie mi, ja jej bardzo nie lubiłam). 


Gdy tylko przeczytałam drugi, sięgnęłam w zasadzie automatycznie po trzeci, nim ten drugi na dobre wygasił mi się na ekranie czytnika. 


Po trzecim odczułam lekki przesyt kryminałami, zapragnęłam odmiany, może coś lżejszego, jakaś miła obyczajówka na przykład, albo coś do pośmiania się, postanowiłam zatem zrobić sobie przerwę, tylko przedtem szybciutko rzucić okiem na początek czwartego tomu, żeby sprawdzić, jak się zapowiada...*

Późnym wieczorem tego samego dnia dobijałam do końca części numer cztery i odczuwałam pretensję do samej siebie, że od razu nie ściągnęłam na czytnik tomu piątego.

Uznałam wszakże, że środek nocy nie jest najlepszym momentem na to, by gnać do komputera i ją natychmiast ściągać, za to - ponieważ z racji mej beztroski okazało się, że mam czas między tomami - zaczęłam myśleć.

Otóż, widzicie Państwo, ja jestem czytelniczką niewyrobioną, niefrasobliwą i chaotyczną. A, i jeszcze mało ambitną. Nie orientuję się w literackich trendach, must-readach i premierach. Prowadzę sobie bardziej śmieciowego niż książkowego bloga o niezauważalnych zasięgach czytanego przez dziesięć osób na krzyż (wszystkie pozdrawiam machaniem i zapewniam o nieustającym uczuciu!), nie będąc w związku z powyższym w zasięgu zainteresowań Wielkich Wydawnictw i ich egzemplarzy recenzenckich. Nie czytuję czasopism fachowych, poświęconych rynkowi wydawniczemu. O tym, że coś jest bestsellerem orientuję się najczęściej grubo po fakcie. Potrafię przeczytać książkę z najdziwniejszych powodów - bo mi się okładka podoba, bo ilustracje są świetne, bo jej tytuł jest fajny i/lub zaczyna się na literę, która akurat jest mi potrzebna do wyzwania czytelniczego. Nie posiadam ulubionego gatunku literackiego.

Może to dlatego, pomyślałam sobie, nigdy przedtem nie słyszałam o Piotrze Górskim?

Nie pasował mi (dotąd) do żadnego wyzwania, nie rzuciły mi się w oczy okładki, nader stonowane i oszczędne w środkach, kolorków u niego niewiele, więc mój temperament sroki nie miał na czym zahaczyć oka?

No przecież musiał być jakiś powód, dla którego nie natknęłam się na to nazwisko nigdzie (chociaż bez przerwy natykam się na przykład na takiego, prosze ja kogo, Marcela Mossa) - na żadnych krzyczących o nowościach reklamach, które wyświetlają mi się na Facebooku, na blogach Prawdziwych Blogerów z Zasięgami, na które rzucam okiem...

A gdy skończyłam tom piąty


(czyli dziś) zakasałam rękawy, odpaliłam komputer i zaczęłam śledztwo.

Tu muszę wyznać, że hakerka ze mnie jeszcze gorsza niż czytelniczka, komputery mi nie wybuchają tylko na skutek szczęśliwych zbiegów okoliczności, nie liczę, ile gotowych postów na bloga skasowałam, naciskając takie coś i nie wiedząc, co to, przez całe lata traktowałam komputer tylko i wyłącznie jako maszynę do pisania... ale tym razem się postarałam.

Nic mi z tego starania się nie wyszło.

Imię i nazwisko. Urodził się w roku. W mieście. Rodzice są. Studiował tu i tam. Zadebiutował. Napisał. Koniec informacji.

Żadnej nagrody Wielkiego Kalibru, Złotego Pocisku czy innej Brylantowej Probówki z Arszenikiem. Żadnych zachwyconych i zachęcających opinii Opiniotwórczych Blogerów, lub też kolegów po piórze, którzy tak chętnie chwalą na przykład przeróżnych debiutantów (chociaż wredna strona mojej natury podpowiada, że można ich zrozumieć -   nie wykluczam, że też wolałabym chwalić nieporadne debiuty, zasłaniając się formułką o "płatnej współpracy" niż reklamować kogoś, kto może stanowić prawdziwą i groźną konkurencję). Hasztag "piotrgórski" na Instagramie ma mniej niż sto trafień (z czego 1/3 dotyczy bohatera popularnego serialu, noszącego przypadkiem to samo nazwisko), podczas gdy - dla porównania - "wojciechchmielarz" ma ich ponad 12,5 tysiąca, "robertmałecki" - 5 tysięcy, a "marcelwoźniak" - tak, TEN Marcel Woźniak, autor książki, która jest moim osobistym wzorcem z Sevres Najgorszej Powieści Ever - ponad tysiąc.

Facet, który napisał najlepszą i jedną z najstaranniej przemyślanych polskich  serii kryminalnych. 

Człowiek, który - pisząc piątą część cyklu - popełnił kryminał z tak błyskotliwie skonstruowaną intrygą oraz zaskakującym, a przy tym wiarygodnym psychologicznie, absolutnie łamiącym serce i rosnącym kamieniem w żołądku finałem sprawiającym, że książka nie ulatuje ptakiem z pamięci natychmiast po jej zakończeniu.

Jest, cóż, praktycznie nieznany.

O pisarzu, którego ostatni przeczytany przeze mnie tom jest po prostu świetny i w którym jest absolutnie wszystko, co powinno być w dobrym kryminale - oryginalny pomysł, suspens, niespodziewane zwroty akcji, wątki, które początkowo wydają się niepowiązane, a okazują się idealnie dopasowanymi do siebie puzzlami, i pomysłowo podrzucane czytelnikowi tropy - wie jakaś śmieszna garstka ludzi.

A mówimy tu o człowieku, który, na przykład, nie stosuje tanich chwytów, używanych przez jakże licznych autorów, którzy - gdy nie mają pomysłu, jak dynamicznie poprowadzić akcję - zaczynają od trupa, najlepiej malowniczo udręczonego i brutalnie potraktowanego (co, rzecz jasna, z lubością opisują), by porzucić go następnie i nie poświęcać mu zbytniej uwagi aż do połowy książki, a czasem wręcz o nim zapomnieć. Który nie babrze się w ohydztwach i nie jara makabrą, pokładając zamiast tego wiarę w wyobraźnię czytelnika. Który, gdy użył - w sytuacji dramaturgicznie uzasadnionej - znanego wszystkim polskiego przecinka na "k" to aż podskoczyłam, takie to było nieoczekiwane. Który nie pompuje objętości swoich powieści przy pomocy drastycznych opisów, nie podkreśla męskości swojego bohatera używając rzeki wulgaryzmów z rzadka przetykanej przeciętną polszczyzną i nie tworzy obszernego społeczno- kulturowego kontekstu przy pomocy spisu katalogu z Ikei. I który nawet sceny erotyczne umie pisać dyskretnie, zatrzymując się tam, gdzie zatrzymać się powinien, zachęcałabym każdego, by sobie porównał scenę miłosną pióra Piotra Górskiego i tę ze "Strażnika jeziora", ale nawet ja nie mam, jak się właśnie okazuje, aż tak złego charakteru.

O pisarzu, który pokazał mi na przykładach, że można trafić całkiem sporo okienek w moim (nie tak słynnym, jak powinno :D) bingo, a mimo to stworzyć wiarygodną, autentyczną postać literacką, niewątpliwie męską (w sensie - rodzaju męskiego), acz nie czyniącą z tej męskości sztandaru do wymachiwania przed oczami zbyt powściągliwego w zachwytach czytelnika.

 
Sławomir Kruk jest bowiem gliniarzem, normalka, to jedno okienko zaznaczane będzie prawie zawsze. Brutalnym (chociaż się nie cieszy) - poznajemy go podczas przesłuchania, które prowadzi, bardzo, ale to bardzo przekraczając uprawnienia. Ma traumatyczne przeżycie w przeszłości i, UWAGA! To już piąty tom, a my nadal NIE WIEMY, JAKIE, zdecydowanie nie służy ono bowiem autorowi do rozmaślania się nad swym bohaterem i wspomnianego wyżej pompowania stron powieści przy pomocy szczegółowego opisywania ran policyjnej duszy. Jest rozwiedziony, a jego była żona jest... specyficzna, ale chłopak nie pije z rozpaczy do lustra/fotografii noszonej w portfelu. Miewa przekrwione oczy i bywa niedbale ubrany, jak również czasem żywi się resztkami tego, co znajdzie w lodówce i kawą - a czasem nie. Bywa, że gotuje, bywa, że chodzi do restauracji, bywa, że do Maca albo do baru mlecznego. Jak w życiu. Niektórym kobietom się podoba, niektórym nie, niektóre spędzają z nim noc, niektórym w ogóle to do głowy nie przychodzi, niektóre mu się podobają, inne wręcz przeciwnie, niektóre lubi, na niektóre leci, o niektórych fantazjuje, niektóre traktuje obojętnie. Też jak w życiu. Jest bardzo dobry w tym co robi. Choć zdarza się, że traktuje prawo jako zaledwie sugestię, ma z tego powodu całkiem spore problemy, a miałby większe, gdyby nie osoby, które go z tych problemów wyciągają.

Być może nie wynika to z powyższego, za co winić należy moją nieumiejętność wyrażania emocji, ale Piotrowi Górskiemu udało się - być może niechcący - coś, o czym moim zdaniem marzy wieeeelu jego kolegów po piórze, a niektórymi to marzenie tak telepie, że widać to gołym okiem z odległej, odległej galaktyki - stworzył polskiego Harry'ego Hole. Tylko, imho, lepszego. Naszego polskiego Harry'ego Hole, dość surowego, zdecydowanego, bystrego, inteligentnego śledczego z olbrzymim talentem, za to minus alkoholizm, inne używki oraz konflikty z kolegami z pracy, no i nie nieśmiertelnego! Sławomir Kruk, jak dostanie po dziobie, to musi zostać opatrzony, a jak dostanie po całości jestestwa to trafia do szpitala. Jest bardziej życiowy i bardziej ludzki, a fakt, że jest mniej nieśmiertelny, niewzruszony i bezkompromisowy nie sprawia, że nie jest człowiekiem, którego zawsze i w każdych okolicznościach chciałoby się mieć po swojej stronie - bo nim jest.

I teraz, wracając płynnie do ad remu, mamy oto autora, który pisze książki przemyślane, dopracowane, z szacunkiem dla inteligencji czytelnika, i któremu - najwyraźniej - ciągle chce się starać (to znaczy, może w szóstej części nagle przestało mu się chcieć, ale pozwolę sobie powątpiewać).

I o którym pewnie wie jednak więcej ludzi, niż mi się wydaje, ale o wiele, wiele mniej, niż powinno (i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej, więc proszę nawet nie próbować).

I mamy przeróżnych tuzów literatury kryminalnej (uwaga! Za chwilę będę rzucać nazwiskami i szargać świętości, osoby wrażliwe uprasza się o zamknięcie oczu) , którym najwyraźniej chcieć się przestało. Mamy, na przykład, Wojciecha Chmielarza, któremu w połowie książki odmieniło się narzędzie zbrodni, i nic, gdyż to Chmielarz i mu wolno. Mamy  Roberta Małeckiego, który potrafił napisać książkę tak bardzo nie w swoim stylu i tak bardzo na kolanie, że oczy bolały patrzeć. O Marcelu Mossie z jego nagromadzeniem irracjonalnych intryg i drętwymi dialogami czy innym Czornyju z upodobaniem do nieuzasadnionej makabry nie wspominając. I nie wiem, doprawdy, czy autorzy ci (oraz liczni inni), zaliczając zjazd formy, mieli po prostu gorszy moment w życiu? Wypalili się na amen? A w niektórych przypadkach, których nie wskażę palcem, byli słabi od samego początku i uporczywie lansowani z powodów, których pojąć nie jestem - i chyba nie chcę być - w stanie? Czy zaczęli, przynajmniej troszkę, lekceważyć odbiorców, bo uwierzyli, że zaślepieni wielbiciele przymkną oko na wszelkie niedoróbki, nie-da-sie i okaleczanie polszczyzny? Czy muszą pisać więcej i szybciej, poganiani przez wydawców, a ich "więcej" i "szybciej" nieuchronnie odbija się na jakości? Czy powód jest jeszcze inny?

Nie wiem.

I myślę sobie, że być może, po prostu być może Piotr Górski wcale nie chce do tych tuzów dołączyć. Może nie chce brać udziału w tych wyścigach, w tym rozpychaniu się łokciami, w tym koniecznym w dzisiejszych czasach pokazywaniu się w soszjalmediach, no bo jak cię nie ma w soszjalmediach to nie istniejesz. Może jest jedną z tych rzadkich jak półkilowe samorodki bursztynu osób, którym wystarczy to, co mają, cieszy je to, co robią i nie czują potrzeby, by być gwiazdami? Może to po prostu solidny facet, który robi swoje, rzetelnie i porządnie, w sempiternie mając wyścig o Złoty Pocisk? Może chce mieć spokój i po prostu pisać, jak, no, wiecie, pisarz? I nie zrobi niczego, czego zrobić nie chce dla reklamy i zasięgów?

Jeśli tak, to pozostaje mi odetchnąć z ulgą, że całą tę laurkę wyprodukowałam na blogu, który też nie ma zasięgów i żadnych realnych możliwości, by zakłócić mu spokój :).

Lecz wyprodukować ją musiałam.

Po prostu.


PS. Gdyby ktoś nie uwierzył w tę laurkę - i słusznie, wszak nie to ładne... i tak dalej, wiadomo, a de gustibus..., i też tak dalej - i zapragnął sam się przekonać, czy ma ona chociaż minimalne pokrycie w faktach, zalecam czytanie książek cyklu w kolejności. Niby można inaczej, da się, nawiązania do wcześniejszych tomów są raczej rzadkie i dyskretne, ale jednak Sławomir Kruk to bohater, który się rozwija, kaleczy, rani, leczy, znów rani i zmienia. Warto zobaczyć ten proces od początku i towarzyszyć w nim bohaterowi do samego końca.




*zdjęcia tomu czwartego cyklu nie ma, bo nie pasował do żadnego okienka w czytelniczym wyzwaniu, ale i trochę dlatego, że w moim osobistym odbiorze jest to najsłabsza część cyklu, jaką czytałam. Co nie znaczy, że większość, o ile nie wszyscy polscy autorzy kryminałów nie powinni marzyć o tym, by napisać najsłabszą powieść Piotra Górskiego. Gdyż powinni.

wtorek, 6 sierpnia 2024

Arbiter Elegantiarum

Potomek Starszy (telepany cholerą) - Gdzie są moje gatki?! Te, co je sobie ostatnio kupiłem, te nowe?!

Potomek Młodszy (stoicko) - Wziąłem je.

Potomek Starszy (wściekle) - Czemu?!

Potomek Młodszy (niewzruszenie) - Bo mi pasują do butów.

Potomek Starszy (nakręcając się niczym konsumpcja koniunkturę gospodarczą) - I co, będziesz je na wierzchu nosił?! Tak demonstracyjnie? Żeby każdy widział, że ci pasują?!

Potomek Młodszy (pobłażliwie) - No jak dziecko normalnie. Dyskretnie wysunę gumkę znad brzegu spodni, każdy to zobaczy i pomyśli: "Oto człowiek z klasą!"...

Potomek Starszy (mściwie) - ...w cudzych gaciach.

...

To znaczy, tak by było.

Gdyby tylko Człowiek z Klasą nie posiadał mamusi z notatniczkiem i zgubną tendecją do uwieczniania wspomnień na piśmie!

A tak to przechlapane ma chłopak.

Nieprawdaż.